Jacek Jarecki: Filmowa opozycja czyli Oscary na wagę
Dlaczego uważam, że za działaniami podejmowanymi przez opozycję stoją polscy filmowcy? Służę wyjaśnieniem. Najpierw poszlaki.
Fatalna jakość ścieżki dźwiękowej i koszmarne dialogi. Podobnie jak w polskim filmie, trudno zrozumieć bełkot występujących, a śmiała koncepcja zaczepiania widzów niekończącymi się monologami, nie mającymi końca zdaniami złożonymi, pozbawionymi akcentu i jakiejkolwiek pointy, dobitnie świadczy o filmowej proweniencji tych popisów.
Podobnie jest z doborem aktorów pierwszoplanowych. Utajniona ekipa dba o ich staranny dobór, by główne role starannie obsadzić odstręczającymi typami żeńskimi, męskimi i nijakimi. Tylko przymus, wynikający z radykalnie osobliwej koncepcji twórcy może sprawić, że w rolach magnetycznych amantów obsadza się polityków pokroju Budki, Szczerby, Kierwińskiego, czy innego Brejzy. Rozumiem realizm, ale przechył w kierunku turpizmu jest niezbyt udatną próbą pozyskania widzów.
Osobiście uważam, że są to trendy przebrzmiałe, zarówno w kinie, jak i w polityce. Ostatnio zmusiłem się do obejrzenia dwóch polskich filmów, uchodzących za rozrywkowe. Jednego kryminału i jednego patriotycznego, o powojennych leśnych. W tym drugim wszyscy wyglądali na typów spod ciemnej gwiazdy przebranych za ubeków i zniechęcony, nie mogąc odróżnić dobrych od złych, wyłączyłem dzieło po pół godzinie. Kryminał był jeszcze lepszy. Polska wyglądała w nim jak północna Norwegia ( taka moda ) i chyba przez przypadek nad Mazurami nie pojawiła się zorza polarna, a detektywi zostali obdarzeni taką masą słabości i cech negatywnych, że dziw brał, że w ogóle wiedzieli jak się nazywają, jeden z drugim.
Całkiem podobnie wyglądają popisy naszej opozycji, z dodatkiem poetyki znanej radykalnym kinomanom z dzieł pana Pujszo w rodzaju „Kac Wawa”.
Ale, przyznaję, to były jedynie poszlaki. Dopiero planowana akcja, popis z premierem technicznym utwierdził mnie w przekonaniu, że mam rację i za całą tą głupotą stoi sprytny a ponury scenarzysta filmowy. Któż inny mógłby wykombinować tak osobliwy thriller polityczny, jak nie pożal się Boże, profesjonalista?
Po pierwsze, to już było, ponieważ PiS zaprezentowało w swoim czasie profesora Glińskiego, czyli, biorąc pod uwagę ich późniejsze sukcesy, format można uważać za sprawdzony. Nic, że wówczas śmialiśmy się z tego wielkim głosem. Tu dochodzi sprytna kalkulacja, bo wtedy nie pozwoliliśmy na wystąpienie podstępnego profesora, a teraz PiS-owcy nie mogą nam zabronić. He, He...
Po drugie, wystawiając szefa własnej partii jako tego całego technika, obalamy głupią pisowską zasadę, że „premier techniczny” nie powinien być politykiem. Jeśli ktoś się przyczepi mamy dwie odpowiedzi do wyboru:
- Ale przecież Gliński teraz jest politykiem!
- A co z Grzesia za polityk!
Po trzecie i najważniejsze. Nie mamy żadnych szans na sukces, co stawia nas w rzędzie niezłomnych bojowników o słuszną sprawę, Spartan bez mała. W sumie analogia do wykorzystania, byle nie wspominać liczby trzysta, bo to brzmi głupio. Może obrońcy fortu Alamo z posłem Szczerbą w roli Johna Wayne’a?
Jakiż dramat, prawda? Nic, że wszyscy wiedzą jak się skończy, kto co powie, kto będzie wrzeszczał, kto zasyczy cynicznie, kto będzie wymachiwał łapą w kierunku szeregowego posła Kaczyńskiego, ale wiemy, znowu z filmu przecież, że ludzie najbardziej lubią piosenki, które już słyszeli.
Ktoś marudny zapyta, gdzie suspens? Gdzie, prawda, trzęsienie ziemi na początek i akcja galopująca do zaskakującego finału?
A wybór Grzegorza Schetyny na kandydata, to mało? Przyznam, że coś w tym jest, bo gdy o tym usłyszałem, wymknęło mi się w przytomności żony:
- Wow! Ale wymyślili. Istna magia, Grzesiek z kapelusza.
- A trzęsienie ziemi? – dopyta maruda.
Proszę Państwa, nie wszystko na raz. Na razie opozycja jest na etapie trzęsących się portek i to musi wystarczyć jej fanom.