[Tylko u nas] Wojciech Osiński: Niemieckie zwycięstwo Tyrmanda
![[Tylko u nas] Wojciech Osiński: Niemieckie zwycięstwo Tyrmanda](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//zdj/zdjecie/48050.jpg)
"Leopold Tyrmand był jednym z najbardziej oryginalnych polskich prozaików drugiej połowy XX wieku. W najtrudniejszych czasach zachował wymagającą odwagi niezależność intelektualną"
- zaznaczył ówczesny marszałek Sejmu Marek Kuchciński.
W polskim środowisku intelektualnym Leopold Tyrmand stał się rozpoznawalny właściwie dopiero po opublikowaniu 'Złego' w 1955 r. Trzy lata później napisana żwawym jęzkiem powieść, z przytłaczającą sugestywnością oddająca atmosferę półświatka Warszawy, została też przetłumaczona na język niemiecki. Najpóźniej wtedy Tyrmand został także zauważony w RFN, gdzie czytelnicy byli nie tyle zainteresowani jego wyjątkowym talentem oraz plastycznością języka, co reportażem o ponurych realiach w powojennej stolicy Polski, którą oni sami kilka lat wcześniej obrócili w ruinę.
Tylko nieliczni niemieccy krytycy wskazywali wtedy na estetyczne walory książki Tyrmanda. Jego tłumacz Kurt Harrer docenił 'doskonałe opanowanie formy' i 'jaskrawy realizm', za którym kryją się 'treści pełne znaczeń'. Austriacki pisarz Oskar Tauschinski zauważył 'niespodziewany wymiar', jaki autor 'Złego' nadał Warszawie, wydobywszy z niej jej 'najskrytsze zakamarki'. Niemiecka prasa odnotowała nawet poniekąd liryczne tony, które przenikają brutalny i szyderczy język jego postaci, a także 'narracyjny kunszt', uwiarygodniający ich myśli. Zdaniem Harrera Tyrmand był w stanie 'wykopać' z gruzów zniszczonej stolicy 'piękną poezję'. Przy czym warto przypomnieć, że w tym samym czasie literaccy dygnitarze PRL jak Jarosław Iwaszkiewicz zarzucali autorowi tej artystycznie dojrzałej powieści 'grafomanię'. Dlaczego właściwie? Przecież w polskim oryginale literackie atuty 'Złego' są jeszcze bardziej widoczne niż w niemieckim przekładzie?
A no dlatego, że w RFN - mimo jej wszystkich uchybień - można już było pisać o literaturze w miarę obiektywnie. Tymczasem w Polsce Ludowej zazdrość wobec zdolniejszych pisarzy stanowiła nieoficjalną podstawę komunistycznej moralności. Polski rynek księgarski w latach 50. był szary i nudny, ubarwiany co najwyżej socrealistycznym bełkotem piewców Stalina. Pisarze i krytycy nie mogli się obiektywnie odnieść do zastanej rzeczywistości.
I tu nagle pojawia się sensacyjna powieść, wyłamująca się z bylejakości i nawyku nużącego gderania. To już wystarczyło, by w PRL nadać Tyrmandowi miano 'literackiego lucyfera' i ogłosić 'Złego' przejawem wszelkiego zła. Przy czym to, że owa powieść nie miała większych problemów z cenzurą, świadczy jedynie o niezwykłym talencie jej autora.
Tyrmand chciał pokazać, że jego pokolenie jest inne niż to przedstawiane w ubogich tekstach funkcjonariuszy warszawskiego salonu. Za cynizmem jego postaci kryją się tak naprawdę romantycy, tęskniący do lepszego życia, jakiego sam autor zdążył już wtedy skosztować w przedwojennej Francji. W Paryżu rozpaliła się zresztą też jego miłość do jazzu, toteż szermierze polskiego komunizmu mogli go póżniej tym łatwiej wtłoczyć w rolę rzecznika 'zachodniego imperializmu'.
Niekonwencjonalny styl 'literackiego bikiniarza' budził irytację oraz niechęć, a po nazbyt kłującym w oczy sukcesie 'Złego' niekiedy już szczerą nienawiść. Świeżość prozy Tyrmanda psuła samopoczucie tym, którzy musieli kultywować literaturę spod 'sierpa i młota'. Wszak nie bez kozery zachodnioniemiecka krytyka doszukiwała się w 'Złym' wpływu amerykańskich autorów jak Steinbeck czy Faulkner, którzy byli równie wybitnymi obserwatorami swojej rzeczywistości, usiłującymi pod pierzyną codziennego banału zajrzeć w zakamarki duszy swoich bohaterów.
Nic więc zdumiewającego, że Tyrmand w końcu nie wytrzymał. Cenzura PRL zatrzymywała jego kolejne książki, odmawiano także wznowień tych poprzednich. Jest zresztą czymś skłaniajacym do refleksji, że jego napisana po mistrzowsku powieść 'Siedem dalekich rejsów' mogła się najpierw ukazać tylko w Niemczech Zachodnich ('Ein Hotel in Darlowo', 1962 r.), podczas gdy polscy wydawcy nie chcieli jej przepuścić do druku.
Po 1960 r. Niemcy okazali więc Tyrmandowi więcej życzliwości niż jego właśni rodacy, choć również w RFN obowiązywały na pewno rozmaite wymogi 'dbałości o pozory'. Zachodnioniemieccy dziennikarze nie mogli sobie po 1945 r. pozwolić na pisanie o polskiej literaturze w tonie słonia w składzie porcelany. Pewnie też i z tego powodu nie byli szczególnie wylewni na temat wcześniejszych 'niemieckich epizodów' w życiu Tyrmanda. Tymczasem nie dalej niż kilkanaście lat wcześniej polski pisarz pracował w Niemczech. Poruszał się swobodnie po heskich ulicach, i to w czasach, kiedy osoby pochodzenia żydowskiego mogły w każdej chwili zostać pozbawione życia.
Po wybuchu II WŚ Tyrmand opuścił Warszawę i znalazł się w Wilnie, gdzie zetknął się po raz pierwszy z sowieckimi władzami, z jej już wtedy oczywistymi dla wszystkich okrucieństwami. Tam też wyostrzył się jego antykomunizm, znany z późniejszych konserwatywnych publikacji dla amerykańskich periodyków i londyńskich 'Wiadomości'. W kwietniu 1941 r. pod zarzutem współpracy z polską konspiracją został zatrzymany przez NKWD i osadzony w więzieniu. Po ataku hitlerowskich Niemiec na Rosję udało mu się cudem uciec z transportu wywożącego Polaków na wschód. Powróciwszy do zajętego przez nazistów Wilna, Tyrmand, który biegle władał językiem Balzaca, załatwił sobie sfałszowany francuski paszport i zgłosił się jako ochotnik do pracy w III Rzeszy.
W latach 1942-1944 pomieszkiwał w Moguncji, Wiesbaden, Frankfurcie oraz Wiedniu. W Niemczech brakowało rąk do pracy, ponieważ wszyscy mężczyźni byli wtenczas mobilizowani na front. W hotelach i gastronomii wyręczali ich zaś często posiłkowi pracownicy z całej Europy. Ostatecznie Tyrmand został kelnerem w eleganckim Park-Hotel we Frankfurcie nad Menem, gdzie regularnie stołowało kilku z czołowych lokalnych bonzów NSDAP.
"Z pracy kelnera Tyrmand zapamiętał, że codziennie ok. południa trzeba było miejscowemu gauleiterowi Eisslerowi przynieść kawę, przy czym w korytarzyku między kuchnią a salą kelnerzy do niej pluli. Musieli jednak uważać, żeby kawa nie była zbyt chłodna"
- wspomina znany bibliofil Andrzej Dobosz.
Lecz oddajmy głos samemu Tyrmandowi:
"Niemcy nie przejawiali wrogości, było im zupełnie wszystko jedno, kto kogo i jak, skoro za parę dni i tak pojadą na wschodni front, podczas gdy na razie tu na miejscu jest dość wszystkiego dla każdego. Francuskość widocznie znaczyła w oczach mej konkiety i jej koleżanek jakąś najwyższą kwalifikację, zaś na myśl, że ktoś może zechcieć tu sprawdzić, jakie są biologiczne przyczyny tej renomy, ogarnęła mnie panika"
- pisze diarysta w swoim 'Dzienniku 1954'.
Gdy na przełomie 1943/45 rozpoczęły się bombardowania Frankfurtu, pisarz wyjechał do Wiednia.
"W Wiedniu mieszkał na strychu. Ale kiedy dojadło mu już pucowanie butów esesmanom, wyjechał do Szczecina, skąd chciał przedrzeć się do neutralnej Szwecji"
- opowiada jego biograf Mariusz Urbanek.
Pobyt w nazistowskich Niemczech Tyrmand opisał w najdrobniejszych szczegółach w swojej wybornej powieści 'Filip' (1961), ostatniej książce, którą udało mu się opublikować w Polsce przed emigracją do USA. Autor nie sprzeniewierza się w niej swojemu niepowtarzalnemu stylowi, choć można też już dostrzec nowe strony jego talentu, rozsadzające ramy, które narczucił choćby 'Złemu'. W każdym razie Tyrmand znów ze szczególną wirtuozerią podnosi w niej codzienne zjawiska do rangi symbolu. Zarazem starannie odmalowuje atmososferę Frankfurtu w okresie II WŚ, która w 'Filipie' znajduje szczególnie sugestywny wyraz. Przybijająca sytuacja polityczna w III Rzeszy pozwalała wszelako na chwile młodzieńczej beztroski. Po paryskich, warszawskich i wileńskich kawiarniach zakwitła w niemieckiej metropolii na nowo miłość 23-letniego Leopolda do jazzu. I nie tylko do niego.
"Za Hitlera, jak bohater 'Filipa', ojciec sypiał z Niemkami, bo za to Polakom groziła kara śmierci. A on w dodatku był obrzezany. To musiała być niezła adrenalina"
- wspomina syn powieściopisarza Matthew Tyrmand.
"Współcześnie mit Tyrmanda - Polaka i Żyda zaciągającego do łóżka Niemki w samym oku cyklonu i śmiejącego się Niemcom w twarz - jest ponownie eksploatowany przez popkulturę"
- zauważa zaś pisarz Marcel Woźniak.
Lecz nie chodzi jedynie o to. W 'Filipie' autor okazuje się przede wszystkim nieprzekupnym obserwatorem lokalnej rzeczywistości w Hesji. Toteż w normalnych okolicznościach powieść Tyrmanda powinna zostać włączona do kanonu niemieckiej literatury regionalnej. Tyle że dotychczas przez pół wieku jakoś nikt szczególnie nie kwapił się do jej przetłumaczenia, mimo że już w latach 60. dziennikarze wysokonakładowego tygodnika 'Die Zeit' podchodzili do niej z zainteresowaniem. Czyżby w RFN ciążyła na 'Filipie' podobna klątwa jak w PRL na 'Złym'?
Wojciech Osiński