Prof. Joanna Senyszyn - Powrót "ptaka kiwi" do polityki

Debata prezydencka na rynku w Końskich. Po dwudziestominutowym, choć niezawinionym, spóźnieniu na scenę wchodzi prof. Joanna Senyszyn. Jej pojawienie się wielu uczestników przyjmuje z ulgą – każdy kolejny kandydat, który przyjmuje zaproszenie TV Republiki, pomaga rozbroić nadchodzącą „debatę-pułapkę”, jaką sztab Rafała Trzaskowskiego zastawił na Karola Nawrockiego. Pomimo gwizdów towarzyszących niektórym wypowiedziom Senyszyn część dziennikarzy – także tych z prawej strony – odnosi się do niej z niekrytą sympatią. Jej kandydatura nie jest traktowana poważnie, ale sama postać wzbudza nostalgię… Może za dawną sceną polityczną, która – jakkolwiek kuriozalna bywała – prezentowała jednak wyższy poziom niż dzisiejsza?
- "Żegnamy się". Smutny komunikat wrocławskiego zoo
- Niemcy w tarapatach. Tapinoma magnum sieją spustoszenie
- Miliony metrów sześciennych gazu. Polska rusza z wydobyciem
- Komunikat dla mieszkańców Krakowa
- Nie żyje syn Lecha Wałęsy. Ciało znaleźli policjanci po zawiadomieniu sąsiadów
- Niemieckie pieniądze i kult "niemieckiego dziedzictwa" na zachodzie Polski
- Krach zielonej energii w Niemczech. Renesans energii z węgla
- "Nie zbliżajcie się". Komunikat poznańskiego zoo
- Prokuratura Bodnara ściga kibiców Legii za transparenty
Skandal w stylu retro
Postać Joanny Senyszyn to mieszanka cech rzadko występujących razem – i to właśnie stanowi o jej oryginalności. Zwraca uwagę już przy pierwszym kontakcie: krzykliwy styl ubierania się z obfitą biżuterią i wszechobecną „panterką” (znakiem firmowym kobiet lubiących być w centrum uwagi), a także skrzekliwy głos, którym profesor mogłaby z powodzeniem dubbingować czarownice w filmach animowanych. Co ciekawe – od tego „wiedźmiego” wizerunku Senyszyn nie tylko nie ucieka, ale wręcz go wzmacnia, zarówno stylizacjami, jak i prowokacyjnymi wypowiedziami. Świadczy to o niemałym dystansie do siebie – a ten, jak wiadomo, bywa wśród publiki (i elektoratów) wysoko ceniony.
Nie zawsze jednak tak było. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych dla wielu anturaż czarownicy aż nazbyt dobrze współgrał z zestawem poglądów, które część lewicy lubi ujmować właśnie w figurze „wiedźmy”: emancypacja kobiet, prawo do aborcji, jawna niechęć wobec Kościoła katolickiego. Z czasem jednak „wiedźmowatość” Senyszyn okazała się bardziej przaśna niż demoniczna – jak stary sceniczny heavy metal: niegdyś symbol diabła i półświatka, dziś uważany za kiczowate przebieranki. Podobnie rzecz miała się z jej antyklerykalizmem. Ten, który prezentowała – pełen niewybrednych żartów o biskupach, krytyki konkordatu, kpiny z życia duchownych – wydaje się dziś mniej złowrogi niż współczesny przemysł antyklerykalny spod znaku Tomasza Sekielskigo: strojący się w szaty cnoty i pozory troski o słabszych. Wówczas była to często autoparodystyczna, groteskowa satyra (choćby w naśladowaniu papieskich gestów) – ale jednak szczera, nieprzybierająca pozy moralnej wyższości. Retro-antyklerykałowie nie zakładali aureoli – błaznowali, odgrywając jasełkowe diabełki, by ośmieszyć katolickie tabu. Ich dzisiejsi następcy, chcąc uwiarygodnić swój antyreligijny biznes, faryzejsko powtarzają, że działają „dla dobra Kościoła”, co zdaje się bardziej diaboliczne.
To wszystko jednak tylko powierzchnia postaci Senyszyn. Pod nią kryje się to, co przez lata budowało jej autorytet na lewicy: praca naukowa w dziedzinie ekonomii. Po kompromitacji realnego socjalizmu doby PRL-u polska lewica stanęła wobec konieczności odnalezienia się w nowym paradygmacie ekonomicznym, który długo wydawał się nienaruszalny. W takim krajobrazie każda osoba z tytułem naukowym z ekonomii, gotowa podjąć ryzyko krytyki kapitalistycznego „konsensusu”, była dla lewicy bezcenna. Kolejnym źródłem szacunku była jej niezależność. Potrafiła pójść „nie po linii” w sprawach obyczajowych: wbrew dominującym na lewicy poglądom sprzeciwiała się legalizacji marihuany, a do tego nosiła skórzane ubrania – co w oczach części wyborców przekreślało ją jako „prawdziwie postępową”. Od początku wyróżniała się też na tle spolegliwych aparatczyków – mimo przynależności do PZPR-u, na początku lat 80. została członkinią NSZZ „Solidarność”. Krytykowała także SLD, gdy ten skręcał w stronę liberalizmu. Do historii przeszła jej wymiana zdań z Leszkiem Millerem – zirytowana jego maczystowskimi uwagami i antysocjalną polityką powiedziała, że były premier „kończył już wiele razy, ale zawsze marnie”, na co ten, z właściwym sobie wdziękiem, nazwał ją... (a jakże!) „czarownicą”. Jej skłonność do niesubordynacji i obrony lewicowego kursu – jeszcze stonowana w latach 2001–2005 – powoli wzbierała, by w pełni zamanifestować się za rządów Włodzimierza Czarzastego.
Wyjście z niewoli liberalnej
Wybrany na przewodniczącego SLD w 2016 roku Włodzimierz Czarzasty pod względem koniunkturalizmu mógł śmiało konkurować nawet z Leszkiem Millerem. A jeśli dodać do tego antydemokratyczny styl zarządzania partią, łatwo zrozumieć, że – osłabiony brakiem sukcesów na miarę Millera – musiał w końcu zmierzyć się z wewnętrzną rebelią. Jej twarzą została właśnie Joanna Senyszyn, która w punkcie kulminacyjnym wystosowała wraz z grupą partyjnych towarzyszy list sprzeciwiający się autorytarnym praktykom Czarzastego. Jak łatwo było przewidzieć, doprowadziło to do ich usunięcia z partii. Po tym wydarzeniu nie szczędziła byłemu szefowi cierpkich słów – najbardziej dosadne było chyba stwierdzenie, że za szefa „wolałaby nawet Jarosława Kaczyńskiego”. Dostrzegając, że Czarzasty stał się kacykiem liberałów na odcinku partyjnej lewicy, Senyszyn próbowała „powrócić do korzeni”, podejmując inicjatywę PPS. Nie trafiła jednak na sprzyjającą koniunkturę ideologiczną – ani czas, ani scena nie były (i chyba ciągle nie są) na to gotowe.
Choć politycznie przegrała, to z całą pewnością odniosła zwycięstwo ideowe nad Czarzastym i jego protegowaną – Magdaleną Biejat. Potwierdziły to ostatnie debaty – Biejat mimo impulsu przejęcia odrzuconej przez Trzaskowskiego „rainbow flag” w momentach naprawdę krytycznych wsparła go dwukrotnie. Po pierwsze, deklarując jako jedna z pierwszych chęć udziału w jego „pułapce” w Końskich – w momencie, gdy całemu przedsięwzięciu groził widowiskowy blamaż. Po drugie, gdy wbrew swojemu interesowi wyborczemu odmówiła udziału w debacie w TV Republika tylko po to, by stworzyć wrażenie, że „w takie miejsca się nie chodzi”, tym samym usprawiedliwiając absencję Trzaskowskiego. W starciu pragmatyzmu z ideowością to jednak Senyszyn (w duecie z Adrianem Zandbergiem) wypadła jako lewicowiec bardziej autentycznie niż licencjonowani „lewicowcy” liberałów. I odniosła także zwycięstwo osobiste – od lat deklarowała chęć startu w wyborach, motywując ją potrzebą ośmielania kobiet do udziału w polityce. Biejat,
w tym sensie, nie okazała się kandydującą „silną kobietą”, a raczej „paprotką liberałów”.
Potęga nostalgii
Ptak kiwi może i nie lata, ale w trosce o własne gniazdo przewyższa wielu swoich krytyków – oczywiście, jeśli przez „gniazdo” rozumiemy wartości, a nie dochodową strukturę organizacyjną. Senyszyn, choć reprezentuje poglądy absolutnie nieakceptowalne dla konserwatywnego wyborcy, czasami potrafi wzbudzić u niego więcej sympatii niż cyniczny biznesmen Czarzasty. Po pierwsze – bo mamy słabość do outsiderów; po drugie – bo pokazuje, że nawet skandaliści mieli kiedyś więcej uroku. Nostalgia, którą wzbudził ostatni (prawopodobnie) duży występ Senyszyn, to tęsknota za lepszymi pod względem kultury politycznej, czystości ideowej i transparentności podziałów światopoglądowych latami dziewięćdziesiątymi.