Rosemann: Co dalej z reformą edukacji
Choć w miarę dokładnie przyglądałem się kolejnym krokom podejmowanym w związku z nią przez resort edukacji pod kierunkiem Anny Zalewskiej nie będę się skupiał na meritum sprawy a raczej zajmę się jej wymiarem politycznym. Który to wymiar zdominował dyskusję o edukacji a już niedługo pewnie wyprowadzi na ulice jakąś część nauczycieli a być może też i rodziców uczniów.
Wysłuchałem wczorajszego wystąpienia prezydenta Andrzeja Dudy i podzielam jego stanowisko. Zarówno co do tego, że dotychczasowy system należało zmienić jak też co do obaw o jakość zmiany, która będzie wprowadzana.
W pierwszej kwestii powiem tylko, że rewolucja Mirosława Handkego pociągnęła za sobą masę niepotrzebnych a często wręcz absurdalnych kosztów (nie tylko liczonych w pieniądzach), z którymi teraz musi się zmierzyć zarówno państwo w osobie pani Zalewskiej jak też samorządy, natomiast zmiany, za które odpowiadała Platforma Obywatelska a osobiście Krystyna Szumilas, dobiły system pokazując tak nawiasem przy okazji wprost jakim nonsensem było stworzenie trzyletniego gimnazjum. I tyle o rzeczywistym sensie wprowadzania przyjętych zmian.
Dziś dużo istotniejszą dla mnie sprawą są obawy i rozterki, do których przyznał się Andrzej Duda. Powiem szczerze, że zwerbalizował je naprawdę bardzo delikatnie.
Problemem reformy jest bowiem nie tylko jej sama idea ale cała masa szczegółów, które za tą ideą się kryją i za nią pójdą. I tu obawy wcale nie są wydumane.
Przypomnę, że kiedy najpierw Andrzej Duda a następnie Prawo i Sprawiedliwość szli do wyborczych zwycięstw sprawa reformy szkolnictwa była jednym ze sztandarowych haseł. I była nim nie przypadkiem zważywszy na wielkość poparcia dla pomysłu likwidacji gimnazjów.
Wydawało się, że mamy do czynienia z politycznym samograjem, którego zwyczajnie nie da się zmarnować. Okazało się, że jednak się da.
Przez kolejne miesiące prac nad zmianami systemu i nad przygotowaniem wprowadzających je aktów prawnych atmosfera wokół reformy gęstniała.
Z jednej strony oczywistą przyczyną była dość zmasowana akcja opozycji mocno wsparta przez tę część mediów, która nie kocha i nigdy nie kochała partii kierowanej przez Jarosława Kaczyńskiego.
Jednak nie osiągnęliby oni tego gdyby nie niebywała indolencja ekipy pani Zalewskiej w obronie swojej pracy. Jestem, w związku z życiowymi doświadczeniami, człowiekiem dość dokładnie śledzącym działania jednej i drugiej strony związane z wprowadzanymi zmianami. I raczej nie przegapiłbym momentu, w którym Anna Zalewska lub ktoś z jej otoczenia konkretnie i naprawdę przekonująco wyjaśniłaby czemu trzeba odtworzyć ośmioklasowe szkoły podstawowe, likwidować gimnazja i przywracać szkoły ponadpodstawowe w wymiarze cztero- lub pięcioletnim. Nie potrafiono też zbić mało przekonujących a często naprawdę głupich argumentów obrońców starego systemu.
W efekcie, według niektórych badań liczba zwolenników i przeciwników likwidacji gimnazjów wyrównała się a w niektórych obrońcy starego systemu zdobyli nawet przewagę.
Roztrwonienie takiego kapitału, z jakim startowała z reformą minister Zalewska to zły prognostyk na przyszłość. Jeśli nie potrafiła ona obronić idei reformy jeszcze przed jej właściwym startem to nie uniesie tego i wówczas, gdy na dobre ruszą zmiany niosące w sobie spore uciążliwości rodzących w naturalny i przewidywalny sposób irytację a może i złość tych, których będą dotykać.
Co więcej tę słabość widzę nie tylko ja, co jeszcze nie byłoby dla obecnej władzy takie groźne. Widzi ją także opozycja, która nie przypadkiem wybrała sobie edukację na główną płaszczyznę walki z rządem Prawa i Sprawiedliwości. Jak bardzo nie ceni ona Anny Zalewskiej niech świadczy to, że jedną z „twarzy” PO w walce o edukację stała się posłanka Kinga Gajewska. Osoba, która bez żadnego wysiłku mogłaby się stać „twarzą” słownikowego objaśnienia hasła „niekompetencja”.
Jako wyborca Prawa i Sprawiedliwości, mający możliwość przyglądania się edukacji z innej perspektywy niż ta właściwa dla „warszawki” i innych dużych miast wiązałem z planowaną reformą spore nadzieje. Bo to, co stało się najpierw dzięki Handkemu a później dzięki Szumilas nazywam edukacyjnym wandalizmem albo wręcz bandyctwem.
Pogrążenie tej sprawy będzie może tylko błędem ale, jeśli pamięta się słowa de Talleyranda trudno go będzie i rozumieć i usprawiedliwiać. Tym bardziej, że skutki mogą być poważne. W szczególności dla partii, która pozwoli sobie na dalszą nonszalancję.
Trudno nie przewidywać, że ewentualne kłopoty z wdrażaniem reformy będą odczuwalne przede wszystkim na szczeblu samorządów, gdzie najszybciej dojdzie do kolejnej wyborczej konfrontacji. I pozostaje mieć nadzieję, że obecna władza ma tego świadomość i rzuci do walki o skuteczną zmianę edukacji ludzi, którzy będą nie tylko wiedzieć co robią ale też umieć do tego przekonać obywateli.