Marcin Królik: Vega opluskwiacz

Kiedy ma się niewiele czasu – w każdym znaczeniu tego pojęcia, również tym najbardziej fundamentalnym – trzeba nadzwyczaj ostrożnie dobierać zarówno rozrywki, jak i tematy do kolejnych felietonów. Powiedzmy, że najpierw oglądając najnowszy film Patryka Vegi, a teraz o nim pisząc, mam spore wątpliwości, czy aby swój czas efektywnie wykorzystuję. Do kina poszedłem, bo zaprosili mnie do telewizji na dyskusję o tym gniocie. A że łaknę popularki i lansu, to się zgodziłem. Natomiast co do pisania – no tak, pewnie miałbym ze sto lepszych spraw do poruszenia.
Nie wspomnę już o tym, że sobotni seans w Multikinie, na który się wybrałem, poprzedzał półgodzinny blok reklam. Tak, dosłownie półgodzinny – z zegarkiem w ręku. Pytam się w związku z tym: za co ja, do ciężkiej cholery, zapłaciłem osiem dych? Bo we dwoje byliśmy. Teraz sprawdziłem, że w innym, bardziej kameralnym kinie, do którego niekiedy chodzę, bilety na to cudactwo kosztują piętnaście zeta. No ale tam nowości trafiają z poślizgiem – to zresztą stanowi część uroku tego przybytku – a ja musiałem zapoznać się na tak zwane cito. I jeszcze ślęczę nad tym tekstem. Po co mi to?
A teraz już zupełnie serio. Rzeczywiście mam poczucie zmarnowania. Co więcej, idąc do kina, doskonale wiedziałem, że właśnie tym owa wyprawa się skończy. Natomiast filmowi Vegi warto poświęcić kilka słów, bo stanowi on kliniczny zapis duchowej choroby toczącej naszą przestrzeń publiczną. A może nie tyle zapis, co raczej rozsadnik, gdyż pan Vega nie tyle odzwierciedla stan zbiorowego ducha, co dokłada do niego swoją cegiełkę, przez co go niestety współtworzy.
Po kolei. Tym, którzy nie widzieli, ewentualnie w ogóle nie planują, streszczam. „Polityka” to filmowa antologia złożona z sześciu odrębnych, choć zazębiających się nowelek. Nie wiem, czy Vega chciał zaszpanować, że zna Tarantino, czy co, i szczerze mówiąc nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Ich bohaterami są postacie wzorowane na prawdziwych znanych publicznie osobach ze świata polityki. Jest więc odciągnięta prosto od karmienia kur pani premier, upojony nagłym przypływem władzy asystent ministra obrony, głoszący katolickie wartości poseł, który wdaje się w pozamałżeński romans, pazerny księżulek na czele medialnego imperium, no i oczywiście prezes, który kocha swojego kota i skrycie zadurza się w gibkim rehabilitancie.
Tak, doskonale państwo rozszyfrowali. Chodzi tutaj ni mniej, ni więcej o Beatę Szydło, Bartłomieja Misiewicza, jego pryncypała Antoniego Macierewicza, Stanisława Piętę, ojca Tadeusza Rydzyka i – jakżeby inaczej – samego Kaczora-dyktatora. Jest tam oczywiście także postać wzorowana na Grzegorzu Schetynie oraz kilka innych pomniejszych figur – mniej lub bardziej zakorzenionych w rzeczywistości. Zapewne słyszeli państwo również o wybitnej kreacji Daniela Olbrychskiego, która całą przypowieść puentuje niesmacznym zoomem na gołą dupę.
Stanowi ona niezwykle intrygujący miks archetypu Szarego Człowieka lansowanego przez obóz szeroko pojętej opozycji na zwęglonych zwłokach samobójcy spod Pałacu Kultury i tego gościa, którego potrącił samochód premier Szydło. No wiecie, tego, na którego była organizowana zbiórka pieniędzy, co zresztą w filmie też się pojawia. Nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że właśnie ta postać stanowi kwintesencję przekazu tego dziwnego filmu.
Formalnie rzecz chce być ni to pieprzną komedią, ni to moralitetem. Efekt jest taki, że z ekranu wieje sztucznością. Postaci z jednej strony są tak groteskowo przegięte, że ciężko się z nimi utożsamić, czy nawet rzeczywiście je znielubić, a z drugiej – Vega wtrynia tam zupełnie psujące konwencję i wywołujące wrażenie dysonansu wątki dramatyczne. Ten z dziennikarką pracującą dla vegowej wersji TV Trwam i w pewnym momencie zmuszoną boleśnie zrewidować idealistyczne przekonania byłby nawet genialny, gdyby nie utopiono go w morzu kabaretowego kiczu najgorszego sortu. Podobnie też z wątkiem samotności i wyalienowania Prezesa.
Cóż mogę tu rzec: „Polityka” to naprawdę, naprawdę zły film. Ale nawet nie tyle w sensie wykonu, co po prostu w treści. Ktoś na Twitterze bardzo trafnie określił go jako przykład kina tabloidowego. I tym on rzeczywiście jest – zbiorem przeniesionych na taśmę filmową tabloidowych sensacyjek, półprawd i insynuacji. Do tego perfidnym, bo Vega wykorzystuje na przykład prawdziwe cytaty z wypowiedzi polityków i umieszcza w innych kontekstach, ośmieszając lub karykaturując ich autorów.
W prawicowej publicystyce od dość dawna funkcjonuje pojęcie panświnizmu. Początkowo było ono zarezerwowane dla ekscesów Jerzego Urbana, później używano go również w stosunku do Palikota. Otóż według mnie film pana Vegi doskonale się w ten paradygmat wpisuje. Facet, podobnie jak wyżej wzmiankowani, wychodzi z założenia, że każdego da się opluskwić i zdemaskować jako łajdaka. W efekcie tworzy najzwyklejszy paszkwil, bo chyba inaczej tego filmu nie sposób określić. Paszkwil oczywiście walący głównie w PiS z jedną historyjką o opozycji doklejoną na końcu, żeby nie było, że artysta stronniczy.
I tu właśnie wkracza Olbrychski jako Szary Człowiek, który zajmował się swoimi sprawami i nagle czołowo zderzył się z reżimem, który byłby go zmiażdżył, gdyby w obronę nie wzięli go chłopcy od Grzesia. Oczywiście zrobili to tylko po to, aby go wykorzystać. A on, biedak, myślał, że to na poważnie, i nawet sobie na karteczkach program spisał. Jego tyrada o etyce władzy w zamykającej scenie brzmi tyleż nadęcie, co fałszywie. Ach, no i jeszcze na samym końcu ten odbyt. Na kilometr śmierdzi mi to prostackim, takim właśnie tabloidowym populizmem.
Przypuszczam, że większość polityków – nawet tych, na widok których dzisiaj najgłośniej zgrzytamy zębami – to byli kiedyś właśnie tacy facecikowie w powyciąganych swetrach i z pomiętymi kartkami, na których zapisywali swój wielki program naprawy świata. Dopiero później, kiedy weszli w tryby owej zmieniającej osobowość i redefiniującej kodeks moralny machiny, stali się tym, kim widzimy ich obecnie. Szkoda, że Vega tego nie pokazał, że nie stać go było na dozę poważnego psychologizmu, która kinu politycznemu niewątpliwie by się przydała. No ale to chyba nie na możliwości Vegi.
Polityka naprawdę zasługuje na dobry, głęboki film lub epicką powieść, które pokazałyby uwikłanie jednostki w jej mechanizmy. I wcale nie oczekuję, by takie dzieło było pisowskie lub platformerskie. Chciałbym, aby pokazało mi ludzi w szerokim spektrum ich zachowań, ludzi pełnokrwistych, niejednoznacznych, rozdartych wewnętrznymi konfliktami, a może i nawet po prostu głupich, ale przynajmniej potraktowanych z elementarnym szacunkiem. Także szacunkiem dla mnie jako odbiorcy. Nie sądzę jednak niestety, byśmy się w Polsce w przewidywalnej przyszłości tego rodzaju utworów doczekali.
Dlaczego? Przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze – nasi artyści są za bardzo powplątywani w różne koteryjki i nie zrobią nic, aby pójść pod włos ich linii. Wiadomo, za dużo do stracenia. A po drugie – w narodowej mentalności mamy dość silnie wmontowany instynkt pogardzania samymi sobą, który po części wypływa z naszych kompleksów, a po części był sztucznie stymulowany przez rozmaitych treserów i specjalistów od pedagogiki wstydu. My po prostu boimy się zrobić o samych sobie porządny film.
Marcin Królik