[Tylko u nas] Osiński: Niemiec sięga po szwajcarską gazetę żeby się dowiedzieć co się dzieje w Niemczech

Niemieckie władze zbyt długo tolerowały działalność arabskich przestępców. Po kryzysie migracyjnym w 2015 r. zjawisko uległo nasileniu
 [Tylko u nas] Osiński: Niemiec sięga po szwajcarską gazetę żeby się dowiedzieć co się dzieje w Niemczech
/ screen YouTube
W ubiegłym tygodniu kolejne brutalne morderstwo wstrząsnęło Niemcami. W Stuttgarcie 28-letni Syryjczyk zabił "samurajskim" mieczem 36-letniego Niemca kazachskiego pochodzenia - w biały dzień i na oczach niedowierzającego tłumu (w tym 11-letniej córki ofiary). Kilka dni wcześniej 40-letni "uchodźca" z Erytrei popchnął na frankfurckim dworcu ośmioletniego chłopca i jego matkę pod nadjeżdżający pociąg. Dziecko zginęło na miejscu. Jak podają gazety, obaj mordercy przybyli "prawdopodobnie" cztery lata temu, czyli gdy Angela Merkel złamała konwencję dublińską i otworzyła granice.
 
Po nocy sylwestrowej w 2015 r. w Kolonii niemieckie media nie cenzurują już wprawdzie informacji o gwałtach czy innych przestępstwach imigrantów, ale o ich pochodzeniu rozpisują się nadal dość zdawkowo, aby nie bulwersować opinii publicznej. Kiedy na końcu lipca w nadreńskim Voerde młody mężczyzna zepchnął z peronu 34-letnią kobietę, te same media nagłośniły to wydarzenie w sposób krańcowo odmienny, wszem i wobec podkreślając, że sprawca urodził się w Niemczech.
 
Tak czy inaczej, jedno jest pewne: w Berlinie i innych większych niemieckich miastach już zawsze dochodziło do przestępstw, acz gwałty i krwawe egzekucje na środku ulicy, często na oczach wstrząśniętych dzieci, stanowią niewątpliwie "nową jakość", której przed 2015 r. w Europie Środkowej po prostu nie było i którą znamy co najwyżej z nagrań zdegenerowanych buntowników Państwa Islamskiego.
 
Ofiarą arabskich zbrodni w RFN padają też Polacy. W 2016 r. w badeńskim Reutlingen Syryjczyk uzbrojony w maczetę zamordował na ulicy ciężarną Polkę. Na końcu ubiegłego roku w berlińskiej dzielnicy Neukölln została zamordowana 25-letnia Wiktoria S. z Trójmiasta, która została postrzelona z najbliższej odległości. Co prawda przez niemieckiego narkomana, ale na ulicy targanej codziennymi porachunkami arabskich mafii, które zajmują się handlem narkotykami, wymuszeniami i zabójstwami.
 
W samym Berlinie niemiecka policja jest bezradna. Problem polega na tym, że wielu czołowych członków arabskich gangów zasłania się już niemieckim paszportem, bo należy do kolejnego pokolenia imigrantów, które urodziło się w Niemczech. Arabowie, którzy dotarli do stolicy na fali migracyjnej w 2015 r., są więc często tylko narzędziami "grubszych ryb". Szczególnie ostatnie lata wystawiły cierpliwość niemieckich śledczych na próbę.
 
W 2018 r. nieznani sprawcy zastrzelili w Berlinie wpływowego szefa jednego z berlińskich gangów, Nidala Rabiha. 36-letni Arab spędził pół życia w zakładzie karnym, niemniej już od wczesnej młodości skutecznie zarządzał lokalnym światem przestępczym. Jakiś czas temu jego klan zblatował się z gangiem Abou-Chaker, słynącym z efektownych napadów i sutenerstwa w dzielnicy Schöneberg. Arabowie kpią sobie z bezradnego wobec nich niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, opłacając najlepszych prawników. Co gorsza, dla niemieckiej młodzieży delikwenci jak Arafat Abou-Chaker cieszą się statusem celebrytów. Pożyteczną drabiną okazują się dla nich relacje z twórcami niemieckiego hip-hopu. Znani raperzy jak Kay One, Capital Bra czy Bushido uzyskali sukces dzięki finansowym zastrzykom stołecznych arabskich klanów, którym oni w zamian za otrzymane korzyści otwierają teraz drzwi na salony.
 
Za sprawą wątpliwych filmów i seriali dzielnica Neukölln weszła już do niemieckiej kultury masowej jako wylęgarnia zroganizowanej przestępczości arabskiej. Pazerne korzenie lokalnych mafii sięgają jednak znacznie dalej. W całym Berlinie działa ok. 20 rodzinnych gangów, liczących kilkanaście tysięcy członków. Stołeczne dzielnice są podzielone: Arabowie skupiają się na ulicach byłego Berlina Zachodniego, czyli na dzielnicach Tiergarten, Wedding, Kreuzberg i Neukölln, ponieważ we wschodnich dzielnicach jak Hellersdorf czy Marzahn nie są mile widziani.
 
Co ciekawe, podobnie jak sami Arabowie niechętnie zapuszczają się do wschodnioberlińskich dzielnic, tak samo obnoszący się zbytnio ze swoją chrześcijańską wiarą Niemiec może paść ofiarą napaści w Neukölln. A także ktoś z żydowską kipą, jako że importowany przez Arabów antysemityzm kwitnie w Niemczech w najlepsze. Dopiero kilka dni temu w stołecznym Wilmersdorfie sprawca arabskiego pochodzenia zaatakował żydowskiego rabina Jehudę Teichtala, który wychodził akurat ze swoim dzieckiem z synagogi.
 

"Merkel popełniła błąd, gdy odkupując winy za zagładę Żydów wpuściła do Niemiec rzesze osób, które ich szczerze nienawidzą"

 
- zauważył zmarły niedawno niemiecki projektant mody Karl Lagerfeld.
 
Korzenie problemu z Arabami w Berlinie sięgają lat 70. XX w., gdy do RFN hurtowo napływali imigranci z Libanu i Turcji. O ile mniejszość turecka składała się wszelako głównie z imigrantów zarobkowych, o tyle Libańczycy posiadali w Niemczech status uchodźcy z państwa dotkniętego wojną. Na podobnych zasadach docierali wkrótce do Berlina Zachodniego obywatele innych krajów Bliskiego Wschodu, m.in. z Palestyny.
 
W odróżnieniu od większości obywateli NRD oraz innych państw bloku sowieckiego Arabowie mogli bez większych trudności lądować w zachodniej części podzielonego miasta, upierając się, że nie posiadają paszportów. W przeciwieństwie do Turków, którzy w zachodnich sektorach licznie podejmowali pracę, arabska ludność miała status szczególny. Jako że przybyła tu na niejasnych warunkach, była początkowo pozbawiona elementarnych praw. Arabom nie wolno było pracować, a ich dzieci nie musiały chodzić do szkoły. Zamiast niemieckiej gospodarki arabscy przybysze zasilali więc kolejki przed urzędami ds. opieki socjalnej. Te trudne początki sprzyjały oczywiście dezintegracji, a z czasem przeistaczały się w nieskrywany bunt. Arabowie zaczynali zamykać się w rodzinnych "kokonach", w równoległych społecznościach, które w końcu straciły kontakt z niemiecką rzeczywistością i później zaczęły kultywować swoją izolację jako coś "szczególnego". Analogie z kryzysem migracyjnym w 2015 r. narzucają się tu nieodparcie.
 
Owe "arabskie wyspy" w sercu Niemiec rosły wraz z upływem czasu. Zawierano liczne małżeństwa i rodzinne układy, a ponieważ Arabowie pierwszego pokolenia poczuli się odcięci od zachodnioniemieckich beneficjów, musieli znaleźć inne drogi "samozatrudnienia". Toteż w ich zamkniętym świecie mógł swobodnie dojrzewać system zorganizowanego przestępstwa. Dziś inicjatorzy tego systemu albo umarli albo wycofali się do drugiego, trzeciego szeregu. Ale to nie szkodzi - ich wnuczęta i nowi imigranci są dobrze wyszkolonymi spadkobiercami, którzy podobnie jak oni pobierają zasiłki, a całą resztę (czytaj: miliony) dorabiają sobie na zastraszaniu, kradzieży, wymuszaniu haraczy i sprzedaży narkotyków. Jak pokazuje choćby przykład rodziny Abou-Chaker, w ten sposób można nawet dotrzeć na czerwone dywany festiwalu filmowego Berlinale.
 
Działalność przestępcza klanów nabrała tempa po upadku muru berlińskiego, nad którego gruzami jeszcze przed końcem 1989 r. przeskoczyło w zachodnim kierunku kilkanaście tysięcy Arabów z państw bloku sowieckiego. Potrafili się szybko dostosować do nowej rzeczywistości zjednoczonego Berlina, rozwinąwszy dalsze obszary swojej kryminalnej działalności. Odtąd skupiali się głównie na prostytucji oraz ściąganiu haraczy za ochronę, o czym może się przekonać jeszcze dziś każdy poczciwy człowiek, który zapragnie w Neukölln otworzyć swoją własną firmę. Z sutenerstwa, wymuszania i zastraszania płyną dzisiaj miliony, które arabskie rodziny inwestują potem w legalne biznesy w krajach swojego pochodzenia.
 

"W krajach arabskich wyrastają z ziemi pałace, których właściciele mieszkają w Niemczech i oficjalnie pobierają zasiłki"

 
- tłumaczy Ralph Ghadban, który w swoich publikacjach zajmuje się działalnością arabskich klanów.
 
Ponieważ arabscy uchodźcy w latach 70. nie mieli prawa do podjęcia pracy, szybko wykryli sztuczki, dzięki którym mogli nadużywać system socjalny. I mimo że dziś młode pokolenie Arabów zarabia krocie i mówi po niemiecku, to nadal traktuje świadczenia jako należne mu "odszkodowanie" za rzekomo niezawinioną izolację.
 
W Berlinie wojny między zwaśnionymi Arabami toczą się głównie o dzielnice, w których kwitnie handel narkotykami, jak chocby Wedding. Przed transformacją ustrojową ogniskiem zachodnioberlińskiego narkobiznesu były okolice centralnego Tiergarten (autentycznie opisane w światowym bestsellerze "My, dzieci z dworca Zoo"). Już wtedy sytuacja wyglądała tam beznadziejnie, ale w obliczu kryzysu migracyjnego w 2015 r. liczba narkomanów gwałtownie wzrosła.
 
Niemieccy politycy tylko z trudem ukrywają swoją bezradność. Skrajnych zaniedbań w walce z handlem narkotykami dopuścił się też niestety lewicowy lokalny rząd, nie traktując sprawy zbyt poważnie, ale za to rozwodząc się jednocześnie o nieustającej "pladze polskich bezdomnych", której należy "niezwłocznie" położyć kres. Sytuacja w Neukölln, Kreuzbergu czy Weddingu przerasta także policję. Po śmierci Nidala Rabiha policja wzmocniła wprawdzie swoją obecność na ulicach miasta, ale służba we wspomnianych okolicach jest wciąż nader niewdzięcznym zadaniem, bo nawet zwyczajna kontrola drogowa może się źle skończyć.
 
Zastraszanie policjantów oraz ich rodzin w Berlinie jest na porządku dziennym. Z kolei młodzi Arabowie posuwają się pod ich adresem do coraz dalej idących gróźb i oszczerstw, gdyż słowo "deportacja" straciła dla nich siłę rażenia. Parę miesięcy temu pewien dziennikarz został zaatakowany przez członka gangu Abou-Chaker. Wydarzenie miało miejsce w sądzie administracyjnym w Tiergarten, a obok stali bezczynni ochroniarze, którzy rozkładali ręce. Prawo niemieckie obchodzi młodych Arabów tyle co zeszłoroczny śnieg.
 
Gorzej, że z powodu braków personalnych do szkół policyjnych przyjmowane są często osoby pochodzenia arabskiego. Być może dlatego gangsterzy mogli w przeszłości szybciej zwinąć żągle, gdy zanosiło się na kolejną obławę czy też lepiej zaplanować kolejne delikty. Berlinem wstrząsnęło w ostatnich lata kilka spektakularnych przestępstw, które można przypisać mafii arabskiej.
 
Najgłośniejszym z nich była kradzież złotej monety o wartości 3,7 mln euro. Eksponat znajdywał się w śródmiejskim Bode-Museum, w pilnie strzeżonej witrynie. Skradzione w 2017 r. precjozum nigdy nie zostało odnalezione. W 2014 r. Arabowie napadli w biały dzień na jubilera na centralnym Kurfürstendammie, zaludnionym zwykle przez mieszkańców i turystów. W październiku 2018 r. w podobnych okolicznościach doszło niedaleko Alexanderplatz do napadu na furgon do transportu pieniędzy. Już w 2010 r. najemnicy klanu okradli uczestników turnieju pokera. I to wszysko przed czujnymi oczami monitoringu. Akurat w tym ostatnim przypadku jeden ze sprawców został rozpoznany i powędrował do więzienia, ale większość świadków zwykle odwołuje zeznania bądź wycofuje oskarżenia, głównie za pomocą sprawdzonych metod zastraszania, które z kolei są możliwe tylko dzięki bezwzględnej wzajemnej lojalności członków arabskich gangów.
 

"Przestępcy kierują się zasadami, które w w arabskich kulturach istnieją od tysięcy lat. Liczy się tylko rodzina, a nielojalne osoby karani są dożywotnią anatemą, pomówieniami lub śmiercią"

 
- tłumaczy Mathias Rohe, prawnik i orientalista z Uniwersytetu Erlangen-Nürnberg.
 
Natomiast jeśli ktoś zrywa z klanem, musi się liczyć z poważnymi konsekwencjami, nawet jeśli jest już słynnym twórcą jak raper Bushido. Dzięki jego zeznaniom zatrzymano dwóch braci Abou-Chaker. Tymczasem sam Bushido nie wychodzi bez ochrony na ulicę, a jego prominentni koledzy jak Capital Bra woleli odwrócić się od niego niż od Arabów.
 
Dopiero ostatnie miesiące uświadomiły Niemcom, co wylęgało się latami w ich miastach za przyciemnionymi szybami fikcyjnych kawiarni, kasyn, biur bukmacherskich i barów Shisha. No bo przecież niemieckie media nie mogły ich uświadomić. Nie tylko były szef niemieckiego kontrwywiadu Hans-Georg Maassen, który za krytyczne słowa o polityce migracyjnej Angeli Merkel popadł w niełaskę rządzących, zauważył, że w dzisiejszych czasach trzeba już sięgać po szwajcarską gazetę, aby móc ustalić, co naprawdę dzieje się w Niemczech.
 

 

POLECANE
Wiele zależy od Brauna. Nowy sondaż partyjny z ostatniej chwili
Wiele zależy od Brauna. Nowy sondaż partyjny

Koalicja Obywatelska wygrałaby wybory z poparciem 30,8 proc. Na drugim miejscu Prawo i Sprawiedliwość z wynikiem 26,7 proc. W Sejmie znalazłoby się pięć partii – wynika z najnowszego badania United Surveys dla Wirtualnej Polski.

Już nie CPK. Minister zapowiada zmianę nazwy polskiego portu z ostatniej chwili
Już nie CPK. Minister zapowiada zmianę nazwy polskiego portu

Centralny Port Komunikacyjny przechodzi do historii. Minister infrastruktury Dariusz Klimczak ogłosił, że projekt zmieni nazwę, bo – jak mówi – nie jest już scentralizowany i ma „poprawione parametry”.

Bruksela traci cierpliwość. Polska może zapłacić za blokadę ukraińskiego zboża pilne
Bruksela traci cierpliwość. Polska może zapłacić za blokadę ukraińskiego zboża

Komisja Europejska zapowiada możliwość wszczęcia procedury przeciwko Polsce za utrzymywanie embarga na ukraińskie zboże. Bruksela uznała, że jednostronne blokady są niezgodne z prawem Unii Europejskiej.

Bank Santander wydał komunikat z ostatniej chwili
Bank Santander wydał komunikat

Od 29 października 2025 r. usługa Samsung Pay jest dostępna dla klientów banku Santander.

Sprzedaż działki pod CPK. Wiceprezes spółki Dawtona ma dwie propozycje z ostatniej chwili
Sprzedaż działki pod CPK. Wiceprezes spółki Dawtona ma dwie propozycje

Wiceprezes Dawtony Piotr Wielgomas zapewnił, że nie spekuluje gruntami, na których ma powstać odcinek kolei dużych prędkości do CPK. W rozmowie z "Pulsem Biznesu" powiedział, że był zainteresowany kupnem ziemi, ponieważ planował długofalowe inwestycje w rozwijanie upraw.

NFZ wydał komunikat z ostatniej chwili
NFZ wydał komunikat

Narodowy Fundusz Zdrowia zmienia budżet o prawie 3,5 mld zł. Rośnie dotacja z budżetu państwa – informuje w nowym komunikacie NFZ.

Media: Edward Iordanescu odchodzi z Legii Warszawa z ostatniej chwili
Media: Edward Iordanescu odchodzi z Legii Warszawa

Rumuński szkoleniowiec Legii Warszawa Edward Iordanescu żegna się ze stanowiskiem. Taka decyzja miała zapaść w nocy z czwartku na piątek – wynika z nieoficjalnych ustaleń Przeglądu Sportowego Onet.

Karol Nawrocki liderem. Jest nowy sondaż z ostatniej chwili
Karol Nawrocki liderem. Jest nowy sondaż

Prezydent Karol Nawrocki niezmiennie cieszy się najwyższym zaufaniem wśród ankietowanych – wynika z najnowszego sondażu pracowni IBRiS dla Onetu.

Tragiczny wypadek w Wielkopolsce. Poważne utrudnienia z ostatniej chwili
Tragiczny wypadek w Wielkopolsce. Poważne utrudnienia

Do śmiertelnego wypadku doszło w nocy z czwartku na piątek w miejscowości Zbąszyń w pow. nowotomyskim. Zginął kierowca auta osobowego. Po zdarzeniu występują utrudnia w ruchu pociągów.

Sensacyjne informacje ws. Warner Bros. Discovery. Co z TVN? z ostatniej chwili
Sensacyjne informacje ws. Warner Bros. Discovery. Co z TVN?

Netflix rozważa zakup studiów i platform streamingowych Warner Bros. Discovery (m.in. HBO Max), z pominięciem kanałów telewizyjnych (CNN, TVN) – podała w czwartek Agencja Reutera.

REKLAMA

[Tylko u nas] Osiński: Niemiec sięga po szwajcarską gazetę żeby się dowiedzieć co się dzieje w Niemczech

Niemieckie władze zbyt długo tolerowały działalność arabskich przestępców. Po kryzysie migracyjnym w 2015 r. zjawisko uległo nasileniu
 [Tylko u nas] Osiński: Niemiec sięga po szwajcarską gazetę żeby się dowiedzieć co się dzieje w Niemczech
/ screen YouTube
W ubiegłym tygodniu kolejne brutalne morderstwo wstrząsnęło Niemcami. W Stuttgarcie 28-letni Syryjczyk zabił "samurajskim" mieczem 36-letniego Niemca kazachskiego pochodzenia - w biały dzień i na oczach niedowierzającego tłumu (w tym 11-letniej córki ofiary). Kilka dni wcześniej 40-letni "uchodźca" z Erytrei popchnął na frankfurckim dworcu ośmioletniego chłopca i jego matkę pod nadjeżdżający pociąg. Dziecko zginęło na miejscu. Jak podają gazety, obaj mordercy przybyli "prawdopodobnie" cztery lata temu, czyli gdy Angela Merkel złamała konwencję dublińską i otworzyła granice.
 
Po nocy sylwestrowej w 2015 r. w Kolonii niemieckie media nie cenzurują już wprawdzie informacji o gwałtach czy innych przestępstwach imigrantów, ale o ich pochodzeniu rozpisują się nadal dość zdawkowo, aby nie bulwersować opinii publicznej. Kiedy na końcu lipca w nadreńskim Voerde młody mężczyzna zepchnął z peronu 34-letnią kobietę, te same media nagłośniły to wydarzenie w sposób krańcowo odmienny, wszem i wobec podkreślając, że sprawca urodził się w Niemczech.
 
Tak czy inaczej, jedno jest pewne: w Berlinie i innych większych niemieckich miastach już zawsze dochodziło do przestępstw, acz gwałty i krwawe egzekucje na środku ulicy, często na oczach wstrząśniętych dzieci, stanowią niewątpliwie "nową jakość", której przed 2015 r. w Europie Środkowej po prostu nie było i którą znamy co najwyżej z nagrań zdegenerowanych buntowników Państwa Islamskiego.
 
Ofiarą arabskich zbrodni w RFN padają też Polacy. W 2016 r. w badeńskim Reutlingen Syryjczyk uzbrojony w maczetę zamordował na ulicy ciężarną Polkę. Na końcu ubiegłego roku w berlińskiej dzielnicy Neukölln została zamordowana 25-letnia Wiktoria S. z Trójmiasta, która została postrzelona z najbliższej odległości. Co prawda przez niemieckiego narkomana, ale na ulicy targanej codziennymi porachunkami arabskich mafii, które zajmują się handlem narkotykami, wymuszeniami i zabójstwami.
 
W samym Berlinie niemiecka policja jest bezradna. Problem polega na tym, że wielu czołowych członków arabskich gangów zasłania się już niemieckim paszportem, bo należy do kolejnego pokolenia imigrantów, które urodziło się w Niemczech. Arabowie, którzy dotarli do stolicy na fali migracyjnej w 2015 r., są więc często tylko narzędziami "grubszych ryb". Szczególnie ostatnie lata wystawiły cierpliwość niemieckich śledczych na próbę.
 
W 2018 r. nieznani sprawcy zastrzelili w Berlinie wpływowego szefa jednego z berlińskich gangów, Nidala Rabiha. 36-letni Arab spędził pół życia w zakładzie karnym, niemniej już od wczesnej młodości skutecznie zarządzał lokalnym światem przestępczym. Jakiś czas temu jego klan zblatował się z gangiem Abou-Chaker, słynącym z efektownych napadów i sutenerstwa w dzielnicy Schöneberg. Arabowie kpią sobie z bezradnego wobec nich niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, opłacając najlepszych prawników. Co gorsza, dla niemieckiej młodzieży delikwenci jak Arafat Abou-Chaker cieszą się statusem celebrytów. Pożyteczną drabiną okazują się dla nich relacje z twórcami niemieckiego hip-hopu. Znani raperzy jak Kay One, Capital Bra czy Bushido uzyskali sukces dzięki finansowym zastrzykom stołecznych arabskich klanów, którym oni w zamian za otrzymane korzyści otwierają teraz drzwi na salony.
 
Za sprawą wątpliwych filmów i seriali dzielnica Neukölln weszła już do niemieckiej kultury masowej jako wylęgarnia zroganizowanej przestępczości arabskiej. Pazerne korzenie lokalnych mafii sięgają jednak znacznie dalej. W całym Berlinie działa ok. 20 rodzinnych gangów, liczących kilkanaście tysięcy członków. Stołeczne dzielnice są podzielone: Arabowie skupiają się na ulicach byłego Berlina Zachodniego, czyli na dzielnicach Tiergarten, Wedding, Kreuzberg i Neukölln, ponieważ we wschodnich dzielnicach jak Hellersdorf czy Marzahn nie są mile widziani.
 
Co ciekawe, podobnie jak sami Arabowie niechętnie zapuszczają się do wschodnioberlińskich dzielnic, tak samo obnoszący się zbytnio ze swoją chrześcijańską wiarą Niemiec może paść ofiarą napaści w Neukölln. A także ktoś z żydowską kipą, jako że importowany przez Arabów antysemityzm kwitnie w Niemczech w najlepsze. Dopiero kilka dni temu w stołecznym Wilmersdorfie sprawca arabskiego pochodzenia zaatakował żydowskiego rabina Jehudę Teichtala, który wychodził akurat ze swoim dzieckiem z synagogi.
 

"Merkel popełniła błąd, gdy odkupując winy za zagładę Żydów wpuściła do Niemiec rzesze osób, które ich szczerze nienawidzą"

 
- zauważył zmarły niedawno niemiecki projektant mody Karl Lagerfeld.
 
Korzenie problemu z Arabami w Berlinie sięgają lat 70. XX w., gdy do RFN hurtowo napływali imigranci z Libanu i Turcji. O ile mniejszość turecka składała się wszelako głównie z imigrantów zarobkowych, o tyle Libańczycy posiadali w Niemczech status uchodźcy z państwa dotkniętego wojną. Na podobnych zasadach docierali wkrótce do Berlina Zachodniego obywatele innych krajów Bliskiego Wschodu, m.in. z Palestyny.
 
W odróżnieniu od większości obywateli NRD oraz innych państw bloku sowieckiego Arabowie mogli bez większych trudności lądować w zachodniej części podzielonego miasta, upierając się, że nie posiadają paszportów. W przeciwieństwie do Turków, którzy w zachodnich sektorach licznie podejmowali pracę, arabska ludność miała status szczególny. Jako że przybyła tu na niejasnych warunkach, była początkowo pozbawiona elementarnych praw. Arabom nie wolno było pracować, a ich dzieci nie musiały chodzić do szkoły. Zamiast niemieckiej gospodarki arabscy przybysze zasilali więc kolejki przed urzędami ds. opieki socjalnej. Te trudne początki sprzyjały oczywiście dezintegracji, a z czasem przeistaczały się w nieskrywany bunt. Arabowie zaczynali zamykać się w rodzinnych "kokonach", w równoległych społecznościach, które w końcu straciły kontakt z niemiecką rzeczywistością i później zaczęły kultywować swoją izolację jako coś "szczególnego". Analogie z kryzysem migracyjnym w 2015 r. narzucają się tu nieodparcie.
 
Owe "arabskie wyspy" w sercu Niemiec rosły wraz z upływem czasu. Zawierano liczne małżeństwa i rodzinne układy, a ponieważ Arabowie pierwszego pokolenia poczuli się odcięci od zachodnioniemieckich beneficjów, musieli znaleźć inne drogi "samozatrudnienia". Toteż w ich zamkniętym świecie mógł swobodnie dojrzewać system zorganizowanego przestępstwa. Dziś inicjatorzy tego systemu albo umarli albo wycofali się do drugiego, trzeciego szeregu. Ale to nie szkodzi - ich wnuczęta i nowi imigranci są dobrze wyszkolonymi spadkobiercami, którzy podobnie jak oni pobierają zasiłki, a całą resztę (czytaj: miliony) dorabiają sobie na zastraszaniu, kradzieży, wymuszaniu haraczy i sprzedaży narkotyków. Jak pokazuje choćby przykład rodziny Abou-Chaker, w ten sposób można nawet dotrzeć na czerwone dywany festiwalu filmowego Berlinale.
 
Działalność przestępcza klanów nabrała tempa po upadku muru berlińskiego, nad którego gruzami jeszcze przed końcem 1989 r. przeskoczyło w zachodnim kierunku kilkanaście tysięcy Arabów z państw bloku sowieckiego. Potrafili się szybko dostosować do nowej rzeczywistości zjednoczonego Berlina, rozwinąwszy dalsze obszary swojej kryminalnej działalności. Odtąd skupiali się głównie na prostytucji oraz ściąganiu haraczy za ochronę, o czym może się przekonać jeszcze dziś każdy poczciwy człowiek, który zapragnie w Neukölln otworzyć swoją własną firmę. Z sutenerstwa, wymuszania i zastraszania płyną dzisiaj miliony, które arabskie rodziny inwestują potem w legalne biznesy w krajach swojego pochodzenia.
 

"W krajach arabskich wyrastają z ziemi pałace, których właściciele mieszkają w Niemczech i oficjalnie pobierają zasiłki"

 
- tłumaczy Ralph Ghadban, który w swoich publikacjach zajmuje się działalnością arabskich klanów.
 
Ponieważ arabscy uchodźcy w latach 70. nie mieli prawa do podjęcia pracy, szybko wykryli sztuczki, dzięki którym mogli nadużywać system socjalny. I mimo że dziś młode pokolenie Arabów zarabia krocie i mówi po niemiecku, to nadal traktuje świadczenia jako należne mu "odszkodowanie" za rzekomo niezawinioną izolację.
 
W Berlinie wojny między zwaśnionymi Arabami toczą się głównie o dzielnice, w których kwitnie handel narkotykami, jak chocby Wedding. Przed transformacją ustrojową ogniskiem zachodnioberlińskiego narkobiznesu były okolice centralnego Tiergarten (autentycznie opisane w światowym bestsellerze "My, dzieci z dworca Zoo"). Już wtedy sytuacja wyglądała tam beznadziejnie, ale w obliczu kryzysu migracyjnego w 2015 r. liczba narkomanów gwałtownie wzrosła.
 
Niemieccy politycy tylko z trudem ukrywają swoją bezradność. Skrajnych zaniedbań w walce z handlem narkotykami dopuścił się też niestety lewicowy lokalny rząd, nie traktując sprawy zbyt poważnie, ale za to rozwodząc się jednocześnie o nieustającej "pladze polskich bezdomnych", której należy "niezwłocznie" położyć kres. Sytuacja w Neukölln, Kreuzbergu czy Weddingu przerasta także policję. Po śmierci Nidala Rabiha policja wzmocniła wprawdzie swoją obecność na ulicach miasta, ale służba we wspomnianych okolicach jest wciąż nader niewdzięcznym zadaniem, bo nawet zwyczajna kontrola drogowa może się źle skończyć.
 
Zastraszanie policjantów oraz ich rodzin w Berlinie jest na porządku dziennym. Z kolei młodzi Arabowie posuwają się pod ich adresem do coraz dalej idących gróźb i oszczerstw, gdyż słowo "deportacja" straciła dla nich siłę rażenia. Parę miesięcy temu pewien dziennikarz został zaatakowany przez członka gangu Abou-Chaker. Wydarzenie miało miejsce w sądzie administracyjnym w Tiergarten, a obok stali bezczynni ochroniarze, którzy rozkładali ręce. Prawo niemieckie obchodzi młodych Arabów tyle co zeszłoroczny śnieg.
 
Gorzej, że z powodu braków personalnych do szkół policyjnych przyjmowane są często osoby pochodzenia arabskiego. Być może dlatego gangsterzy mogli w przeszłości szybciej zwinąć żągle, gdy zanosiło się na kolejną obławę czy też lepiej zaplanować kolejne delikty. Berlinem wstrząsnęło w ostatnich lata kilka spektakularnych przestępstw, które można przypisać mafii arabskiej.
 
Najgłośniejszym z nich była kradzież złotej monety o wartości 3,7 mln euro. Eksponat znajdywał się w śródmiejskim Bode-Museum, w pilnie strzeżonej witrynie. Skradzione w 2017 r. precjozum nigdy nie zostało odnalezione. W 2014 r. Arabowie napadli w biały dzień na jubilera na centralnym Kurfürstendammie, zaludnionym zwykle przez mieszkańców i turystów. W październiku 2018 r. w podobnych okolicznościach doszło niedaleko Alexanderplatz do napadu na furgon do transportu pieniędzy. Już w 2010 r. najemnicy klanu okradli uczestników turnieju pokera. I to wszysko przed czujnymi oczami monitoringu. Akurat w tym ostatnim przypadku jeden ze sprawców został rozpoznany i powędrował do więzienia, ale większość świadków zwykle odwołuje zeznania bądź wycofuje oskarżenia, głównie za pomocą sprawdzonych metod zastraszania, które z kolei są możliwe tylko dzięki bezwzględnej wzajemnej lojalności członków arabskich gangów.
 

"Przestępcy kierują się zasadami, które w w arabskich kulturach istnieją od tysięcy lat. Liczy się tylko rodzina, a nielojalne osoby karani są dożywotnią anatemą, pomówieniami lub śmiercią"

 
- tłumaczy Mathias Rohe, prawnik i orientalista z Uniwersytetu Erlangen-Nürnberg.
 
Natomiast jeśli ktoś zrywa z klanem, musi się liczyć z poważnymi konsekwencjami, nawet jeśli jest już słynnym twórcą jak raper Bushido. Dzięki jego zeznaniom zatrzymano dwóch braci Abou-Chaker. Tymczasem sam Bushido nie wychodzi bez ochrony na ulicę, a jego prominentni koledzy jak Capital Bra woleli odwrócić się od niego niż od Arabów.
 
Dopiero ostatnie miesiące uświadomiły Niemcom, co wylęgało się latami w ich miastach za przyciemnionymi szybami fikcyjnych kawiarni, kasyn, biur bukmacherskich i barów Shisha. No bo przecież niemieckie media nie mogły ich uświadomić. Nie tylko były szef niemieckiego kontrwywiadu Hans-Georg Maassen, który za krytyczne słowa o polityce migracyjnej Angeli Merkel popadł w niełaskę rządzących, zauważył, że w dzisiejszych czasach trzeba już sięgać po szwajcarską gazetę, aby móc ustalić, co naprawdę dzieje się w Niemczech.
 


 

Polecane
Emerytury
Stażowe