Cezary Krysztopa dla "TS": Chałwa
Sięgając pamięcią jeszcze dalej przypominam sobie kiedy w latach osiemdziesiątych do naszej podbiałostockiej szkoły przyjeżdżały tzw. dary. Czasem bywały to Snickersy, czasem żółty ser czy solone masło (to chyba przydałoby się i dzisiaj). Bywała czasem i chałwa. Właśnie taka słonecznikowa.
Pani za swoim biurkiem kroiła chałwę na cieniutkie plasterki, kto kroił kiedykolwiek chałwę ten wie, że to niełatwe zadanie. W tym czasie wyrywaliśmy z kwadratowych zeszytów radzieckiej produkcji kartki, a pani wywoływała nas w kolejności według dziennikowej listy. My podchodziliśmy do biurka z kartkami i dostawaliśmy swoją pokruszoną porcję słodkiego smakołyku. A potem wracaliśmy do swoich ławek, aby ją z namaszczeniem zjeść. Mogliśmy handlować między sobą żołnierzykami, czy historyjkami obrazkowymi z gumy „Donald” (ja kiedyś kupiłem od kolegi żabę za 50 ówczesnych złotych), ale tej chałwy nikt nie oddałby za żadne pieniądze i cokolwiek na wymianę.
W czasach, w których słodycze uzyskiwało się roztapiając cukier (ten na kartki, więc rodzice dostawali szewskiej pasji) na patelni (niejedna patelnię zniszczyliśmy z Siostrą odklejając cukrowy placek przy pomocy dużego śrubokręta), lub ostatecznie zakupując paskudne cukierki o smaku anyżowym, taka chałwa, proszę ja Was, to było coś. Doznanie wręcz metafizyczne.
A teraz mogę sobie kupić chałwę w sklepie. Czasem lepszą, czasem gorszą. Nawet lubię, choć bez przesady, mogę bez niej żyć. Mogę też dostać ot tak 300 gram chałwy słonecznikowej, dokładnie takiej jak wtedy w klasie. Mogę ją sobie pokroić na pokruszone plasterki i zjeść z namaszczeniem z kartki papieru. I nikt oprócz mnie jej nie chce. Bardzo dobrze, więcej będzie dla mnie.
Cezary Krysztopa
Artykuł pochodzi z najnowszego numeru "TS" (03/2018) do kupienia w wersji cyfrowej tutaj.
#REKLAMA_POZIOMA#