To nie jest kraj do robienia nauki
Do naszej agendy medialnej wcisnęła się ostatnio nauka, paradoksalnie dzieje się to w tygodniu noblowskim. Niestety poruszenie opinii publicznej nie wynika z przyznania Polakowi Nagrody Nobla, tylko właściwie chodzi o coś przeciwnego. Otóż „polska nauka tonie”, „jest zarzynana”, jak mówią sami naukowcy z profesorskimi tytułami, np. prof. dr hab. Dariusz Jemielniak.
System chory, ale swój
Polska nauka to błędne koło. Funkcjonuje jako system, o którym każdy zainteresowany wie, że jest do wymiany w całości, jednak poruszenie jego ważnych segmentów może wywołać lawinę w całym szkolnictwie akademickim z trudnymi do przewidzenia konsekwencjami, przy czym jedno na pewno jest do przewidzenia: ewaluacja stanowisk pracy i poszczególnych pracowników pociągnęłaby za sobą stratę etatów i ciepłych posadek przez ogromną liczbę uczonych, a to właśnie jest rdzeniem systemu.
W naszych rozmowach z naukowcami i ludźmi odpowiedzialnymi za jej finansowanie dominowały zawsze cztery postawy: szlachetność, lęk, złość i bezsilność. Szlachetność wiąże się z poczuciem misji i powinnością, że mimo wszystko trzeba to ciągnąć tutaj, na miejscu, w Polsce. Lęk wynika z możliwości popełnienia błędu, ale też jest lęk przed ewentualną zawiścią i zemstą starszych naukowców. Nie warto się wychylać, tego się nie premiuje. Konsekwencją powyższych jest złość i bezsilność, bo Polska, mając wspaniałe umysły, nie tylko ich nie zatrzymuje, ale wręcz wypycha naukowców za granicę, bo są zbyt duzi i swoją wielkością kładą cień na pupili ważnych ludzi na uczelni.
Zresztą pupile to też część systemu, często niezawiniona przez samych młodych doktorów czy jeszcze doktorantów. – Problemem zawsze poruszanym była niesamodzielność młodych naukowców – mówi nam osoba zajmująca się realizacją programów międzynarodowych na jednej z najlepszych polskich uczelni. – Taki naukowiec, zanim cokolwiek osiągnie, przez kilka ładnych lat musi nosić teczkę za swoim profesorem, dopisywać go grzecznościowo do każdej publikacji. Młodzi doktoranci, a później doktorzy są często tłamszeni, mają podcinane skrzydła, nie są samodzielni, bo albo nie mogą, albo jest to zbyt ryzykowne – dodaje.
Trzeba zatem – decydując się na bycie naukowcem w Polsce – wpasować się w system, zagryźć zęby, racjonalizować sobie, że patologie są przecież wszędzie, i robić tyle, ile się da, na ile system pozwala.
Pozbywamy się pereł
W naukowym światku bardzo ważne są granty ERC (European Research Council), chyba najbardziej prestiżowe, w środowisku naukowym nazywane „noblowskimi”, ponieważ wielu noblistów wcześniej z nich korzystało. To granty przeznaczone do badań przełomowych, pionierskich dla nauki, mające finansować „twórcze i nowatorskie projekty we wszystkich dziedzinach wiedzy”. Naukowiec, który dostanie taki grant, ma właściwie otwarte przed sobą uczelnie na całym świecie. Tym bardziej że jest on przypisany osobie, która może go sobie przenieść na inną uczelnię. – Przed takim naukowcem uczelnie rozkładają czerwony dywan, proponują mieszkanie i nie wiadomo, co jeszcze, żeby do nich przyszedł. Prof. Piotr Sankowski ma tych grantów cztery i kierowane przez niego IDEAS NCBR było jedną z bardziej liczących się placówek AI w świecie – mówi inny rozmówca, nie kryjąc irytacji. Prof. Piotr Sankowski nie jest już szefem IDEAS NCBR. We wrześniu zorganizowano bowiem postępowanie kwalifikacyjne, by wybrać nowego prezesa, gdy skończyła się jego kadencja. Prof. Sankowski wziął w nim udział, ale nie został wybrany.
Nowym szefem IDEAS NCBR został dr hab. inż. Grzegorz Borowik. W świecie naukowym zawrzało, pewna czara goryczy i niezadowolenia z poczynań kierownictwa resortu nauki została przelana. Naukowcy napisali do premiera Donalda Tuska list z prośbą o interwencję, który w swojej wymowie jest krzykiem rozpaczy, by ratować tonącego. List można znaleźć w internecie. Afera zaczęła się coraz bardziej rozlewać, głosy oburzenia przychodzą z zagranicy.
– Ale przecież prof. Sankowski to nie jedyny przypadek. W środowisku znane są historie laureatów ERC, którzy pomimo rozpoczęcia projektu w Polsce przenoszą go za granicę z powodu patologii systemu. Problem w tym, że administracja nie zawsze chce pomagać w realizacji takiego projektu. Po co pomagać, skoro ani administracja, ani rektor nie dostają za to dodatkowych pieniędzy? – przekonuje nasz rozmówca mający doświadczenie z różnymi projektami międzynarodowymi i stypendiami w Europie.
CZYTAJ TAKŻE: Rząd rozpaczliwie próbuje zwierać szeregi
Granty, granty
Ludzie, którzy skończyli dobre uczelnie zagraniczne, wracają ze staży podoktorskich z prestiżowych miejsc i chcą tutaj realizować swój zapał badawczy, to osobna kategoria. Patrzy się na nich mniej przychylnie, z zazdrością, podejrzliwie, bo im się coś udało i nie są zależni od tutejszych układów. Oczywiście nie wszędzie tak jest, są różne wydziały i instytuty, jednak taki człowiek często skazany jest na samego siebie. – W Polsce nie ma historii ludzi, którzy wracają z Princeton, Harvardu czy Sorbony, rozpościera się przed nimi czerwony dywan i martwią się tylko nauką – mówi nasz rozmówca. Właśnie na dniach na platformie X mogliśmy przeczytać, że Polskę opuszcza zagraniczny naukowiec zajmujący się biotechnologią, który realizował u nas grant ERC. Wraca do swojej ojczyzny, tutaj przegrał z systemem.
Naukowcy to jedno, jednak bez ludzi profesjonalnie zajmujących się pozyskiwaniem środków na działalność naukową profesorowie nie mogliby marzyć o ambitnych projektach idących często w miliony, a nawet dziesiątki milionów euro.
– Wszedłem do uniwersytetu w 2012 roku i wyszedłem w 2023, i w tym okresie nic się nie zmieniło. O problemach się tylko mówiło i pozostały one takie same do mojego odejścia. Było ciągłe narzekanie na przerost administracji w obszarze badań. Te problemy z kolejnymi latami tylko się zwiększały. Do jednego projektu potrzeba mnóstwa podpisów, decyzji, a naukowca często goni czas. Taki paradoks, im większy grant, tym większy lęk, żeby się go dotykać, ponieważ każdy boi się pomylić. Niestety ciężar odpowiedzialności za złe zastosowanie przepisów, które nie zawsze są precyzyjne, spada na tego, kto to robił. Nieraz za takie błędy są przewidziane kary finansowe, bywa że wielokrotność pensji. Poza tym człowiek, który pomylił się przy realizacji grantu, jest w jakiś sposób naznaczony. Pamięta mu się to długi czas – mówi informator zajmujący się realizacją programów międzynarodowych na jednej z najlepszych polskich uczelni.
– Po moim powrocie z doktoratu w Wielkiej Brytanii i stypendiach w innych krajach przeżyłem szok kulturowy. Na Zachodzie naukę uprawia się w zupełnie inny sposób. Tam naukowiec zajmuje się nauką. A jeśli jest dobry, robi się wszystko, żeby go zatrzymać. U nas naukowcy nawet z prestiżowych instytutów badawczych, którymi chwalą się uczelnie, muszą nieraz z własnej kieszeni płacić za poczęstunek dla gości czy bilety na przejazd dla nich na konferencję – tłumaczy informator po studiach za granicą zajmujący się pozyskiwaniem środków dla nauki.
Większość znaczących programów finansujących naukę wymaga od badacza udowodnienia umiejętności podejmowania współpracy międzynarodowej.
Biedny doktorant
– Biorąc kiedyś udział w dużej konferencji na mojej uczelni, wszedłem wieczorem do pokoju profesorskiego i zobaczyłem młodego naukowca, jednego z panelistów, leżącego na materacu i przykrytego kocem. Powiedział, że bardzo mu zależało na tej konferencji, ale nie dostał ze swojej uczelni pieniędzy na uczestnictwo. Sam pokrył koszty, a że był biedny, to pozwolono mu u nas tak przenocować – tłumaczy doktorant warszawskiej uczelni.
– Tutaj ważna uwaga: nauka jest jedna, nie polska, niemiecka czy francuska, to szczególnie ważne w UE, której jesteśmy członkiem. Tak się tam traktuje naukę. No, może poza nauką na temat polskiej literatury, choć projekty lingwistyczne też się tutaj realizuje. Biologia, chemia, matematyka jest jednak jedna. W nauce liczy się współpraca międzynarodowa. Jeśli chodzi o pozyskiwanie funduszy zagranicznych, Polska radzi sobie źle, nie mamy kultury współpracy międzynarodowej i w Polsce to zwyczajnie nie jest premiowane. U nas nikogo nie interesuje, czy dzięki powrotowi do Polski naukowca np. z USA polski instytut może nawiązać bezpośrednią współpracę z noblistą. Bywa, że taki naukowiec odbierany jest jako potencjalne zagrożenie. Poza kilkoma samotnie walczącymi o przetrwanie instytutami-wyspami Polska nie ma ani zaplecza, ani partnerów z zagranicy, którzy chcieliby nam zaufać – nikt nie chce marnować czasu na współpracę z instytucją, w której przepychanka polityczna czy brak odpowiednich procedur zniszczy znienacka projekt badawczy i nikogo to nie obejdzie, bo jest to akceptowaną normą. Nie tylko Polska ma z tym problem, ale również niektóre inne kraje, szczególnie z krajów Europy Środkowo-Wschodniej – wyjaśnia.
Przedstawiciele uczelni czy władzy chętnie mówią o budowaniu pozytywnego wizerunku pracy badawczej w Polsce w panelach dyskusyjnych i lubią być cytowani w prasie. Po wyłączeniu mikrofonu temat się kończy.
Wiewiórki na mieście mówią, że w kierownictwie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego tylko jedna osoba mówi po angielsku. Tak wygląda umiędzynarodowienie polskiej nauki i łapanie zagranicznych kontaktów. Ludzie, którzy tam pracują, śmieją się, że gdy ta osoba idzie do dentysty, to współpraca międzynarodowa w ministerstwie zamiera.
Z rozmów z naukowcami o tym, co ich boli, przebija psychoza strachu. Większa chyba niż wtedy, gdy ma się kontakt z ludźmi służb.
CZYTAJ TAKŻE: Mocny patron na te czasy. Najnowszy numer TS poświęcamy bł. ks. Jerzemu Popiełuszce