Wrocław, konspira, wolność…
Działalność w podziemiu można podzielić na kilka dość czytelnie rozgraniczonych okresów. Pierwszy to zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego i później, kiedy wielu z nas niosła fala „rewolucyjnego zapału”, ale też wiara, że: „Zima wasza – wiosna nasza”. Niektórzy w to szczerze wierzyli, inni się pocieszali, inni jeszcze wmawiali współpracownikom, żeby podtrzymać ich w konspiracyjnej robocie. Nie każdy bowiem był długodystansowcem, nie każdy sarkastycznie czy z dystansem do siebie i rzeczywistości, mógł powtarzać znany z późniejszych już lat zwrot: „Choćby nie wiem jakie zmiany w sytuacji – my tysiąc lat w konspiracji”. Skądinąd zwrot „Zima wasza, wiosna nasza” przypomina mi, jako historykowi, niemalże identyczne hasło z okresu okupacji niemieckiej. Oto bowiem po podzieleniu się Polską przez Związek Sowiecki i Niemców (nie nazistów!) popularne wśród rodaków było określenie również odnoszące się do wiosny roku następnego: „Słoneczko wyżej – Sikorski bliżej”. W obu przypadkach trzeba było jednak poczekać ładnych kilka lat i w obu przypadkach smak wolności był gorzki, choć na pewno dużo bardziej gorzki w PRL-u niż w „okrągłostołowej” rzeczywistości i po niej.
„Wierni” z ZOMO pod kościołami, demonstracje i słynne „48 godzin”
Drugi okres konspiry to czas znaczony erupcjami demonstracji prosolidarnościowych, w których my, studenci, byliśmy jak na zawołanie. Stanowiliśmy w sensie ilościowym i w sensie technicznym, logistycznym, kluczowy składnik tych manifestacji, bo doprawdy w niektórych miastach struktury solidarnościowe były na papierze albo w obozach internowania, albo zwijały manatki na emigrację. Ten okres znaczony był „manifami”, które odbywały się po mszach za Ojczyznę 13-tego każdego miesiąca. Nieraz przeradzały się albo w starcia z ZOMO albo w wyłapywanie uczestników tychże uroczystości patriotycznych w kościołach. Zapewne był w tym też element prowokacji ze strony SB. To przeczuwaliśmy, to czasem było widoczne gołym okiem, ale na ostateczne tego potwierdzenie trzeba by kwerendy w archiwach Służby Bezpieczeństwa/Wojewódzkich Urzędów Spraw Wewnętrznych, a i to bez żadnej gwarancji, że będą tego ślady udokumentowane „czarno na białym”.
Erupcja tych demonstracji w Polsce (w mniejszym stopniu w samym Wrocławiu) miała miejsce 1 i 3 maja. Jednak największa z nich i najbardziej dramatyczna, ze spektakularnymi walkami i przy „stratach w ludziach” po obu stronach odbyła się 31 sierpnia, choć trzeba przyznać, że akurat ta - z racji przerwy w roku akademickim - była ze znacznie skromniejszym naszym udziałem. Ja byłem zatrzymany - poza pierwszymi dniami stanu wojennego, gdy mnie zgarnięto pod wrocławskim Pa-Fa-Wagiem - w krótkim odstępie czasu, bo 13 czerwca i 16 czerwca. Jednak zatrzymania, które kończyły się wypuszczeniem po 48 godzinach (w moim przypadku było to parę godzin dłużej, choć to „dłużej” było oczywiście wbrew prawu, nawet stanu wojennego) - to kaszka z mleczkiem z obozami internowania, aresztowaniami, sankcjami prokuratorskimi i wyrokami więzienia.
Cholerna „mała stabilizacja”
Po 31 sierpnia 1982 zaczął być widoczny powolny odpływ ludzi, zarówno jeżeli chodzi o liczebność mszy z okazji miesięcznic, ale zwłaszcza gdy chodzi o działanie w podziemiu. Nie był to jakiś drastyczny spadek liczby ludzi pracujących w konspirze, ale można było zobaczyć powolną tendencję spadkową. Nałożyło się na to szereg czynników: część ludzi przestała wierzyć, że coś się zmieni w najbliższych latach, część się „sprywatyzowała", czyli uznała, że komunie należy pokazywać „wała”, ale przede wszystkim trzeba się zająć własnymi sprawami. Część najzwyczajniej w świecie kończyła studia i często wracała do mniejszych miast, gdzie o działalność w podziemiu było niewątpliwie dużo trudniej. Część np. żeniła się czy wychodziła za mąż, co w naturalny sposób mogło (choć nie zawsze musiało) zmienić priorytety. Cześć, niestety, decydowała się na emigrację, jak to uczyniło dwóch kolejnych szefów jawnego NZS-u na Uniwersytecie Wrocławskim: Wojtek Wojnarowicz i Włodek Biały (pierwszy wyjechał do Kanady, drugi chyba też do Kanady, ale tego nie jestem do końca pewien). Wreszcie swoje zrobiły aresztowania, które nawet jeżeli nie były masowe, to często dezorganizowały kluczowe ogniwa konspiracji. Zatem gdzieś tak zimą 1982, a zwłaszcza wiosną 1983 zaczęła się cholerna „mała stabilizacja”, którą starsi porównywali do czasów Gomułki, ale po 1957 roku. Wtedy skądinąd na przykład Kościołowi zaczęto „przykręcać śrubę”, zwłaszcza od początku lat 1960-ch (choćby likwidacja Domu Katolickiego w Zielonej Górze czy krzyża w Nowej Hucie, co w obu przypadkach zaowocowało, niespodziewanie dla władzy, demonstracjami i starciami z MO).
Nasze działania stały się wtedy bardziej elitarne, a czas na szersze wyjście „do ludzi”, do środowiska studenckiego miał przyjść dopiero po mniej więcej dwu i pół roku, w 1985 roku, gdy pretekstem do tego stała się komunistyczna czystka na uczelniach wyższych: wyrzucono wtedy ze stanowisk około 100 w skali Polski demokratycznie wybranych rektorów, prorektorów, dziekanów i prodziekanów, a nawet dyrektorów instytutów. Zatem czas tej „smuty” między 1982/3 trwał mniej więcej 30 miesięcy. W tym czasie jednak naprawdę bardzo ostro trwała praca konspiracyjna, ale pozyskiwanie nowych ludzi do roboty w podziemiu było bardziej ograniczone, na pewno mniej spontaniczne niż - paradoksalne to czy nie – w pierwszych dniach i tygodniach stanu wojennego.
Moje „fakty dokonane” czyli II Zjazd NZS
Kolejna faza to lata 1985-1986 i zwłaszcza później, gdy NZS zaczął powoli przejmować samorządy i kiedy zaczęły odradzać się struktury NZS. Także w tych miastach, w których zniknęły całkowicie lub były bardzo skromne, żeby nie powiedzieć: szczątkowe. Proces ten toczył się równolegle z odradzaniem się NZS w skali kraju, w wymiarze struktur krajowych. Była to w dużej mierze moja inicjatywa. Uznałem, że należy czynić „fakty dokonane” i nagłaśniać je, aby w ten sposób stwarzać impuls do większej aktywności w tych ośrodkach, gdzie NZS przetrwał i do jego reaktywacji, tam gdzie działalność zamarła. Stąd szumnie nazwany II Zjazd NZS, a I w podziemiu, który wbrew informacjom zawartym w publikacjach byłego prezesa IPN dr Jarosława Szarka, ale też dr Andrzeja Anusza nie odbył się w „jednym z akademików Politechniki Warszawskiej”, tylko na warszawskiej Starówce, a konkretnie w mieszkaniu mojej śp. Mamy przy ulicy Brzozowej 10,numer mieszkania 1. O tym zresztą pisałem już wcześniej, łącznie ze specyfiką owego budynku Profesorskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, który położony był na wiślanej skarpie i z którego, aby dotrzeć na parter, gdzie mieszkaliśmy trzeba było… zejść dwa i pół piętra w dół! W samym mieszkaniu przejście do właściwego miejsca II Zjazdu (określenie „Zjazd” brzmiało dumnie!) prowadziło z przedpokoju przez korytarzyk ukryty za drzwiami, które sprawiały wrażenie, że są… drzwiami do szafy. Jako gospodarz spotkania otwierałem te drzwi, a koledzy z Krakowa, Górnego Śląska, Łodzi, Politechniki Warszawskiej i Radomia przechodzili ciemnym korytarzykiem rozświetlonym małą ścienną lampką do dużego pokoju, gdzie kilkunastu uczestników Zjazdu mogło się w miarę swobodnie pomieścić. Ów budynek, istniejący do dzisiaj – drugi po prawej, gdy idzie się od ulicy Jezuickiej i Celnej w dół w kierunku Mostowej – oraz owe tajemne przejście robiły, co by nie powiedzieć, duże wrażenie na moich kolegach z podziemnego NZS-u, bo idealnie wpisywały się w warunki konspiry – ale też w wyobrażenia o niej…
Dodam jeszcze, że z mieszkania było wyjście na taras, z którego można było przejść w lewo i wtedy opuścić konspiracyjne spotkanie furtką wiodącą od innego już budynku przy Brzozowej 12 bądź też zejść tymże budynkiem - „12” - kilka pięter w dół i znaleźć się na ulicy Bugaj, parę kroków od Wisły. Jednak można też było po wyjściu na taras pójść w prawo i przeskoczyć przez dość łatwe do sforsowania ogrodzenie, by znaleźć się na terenie budynku przy ulicy Brzozowej 6/8, w której kiedyś Pola Gojawiczyńska pisała „Dziewczęta z Nowolipek”. O tym wszystkim poinformowałem uczestników II / I w podziemiu Zjazdu NZS , pokazując możliwości ewentualnego odwrotu/ucieczki, zwiększając nieco psychiczny komfort delegatów i kreując poczucie nieco większego bezpieczeństwa niż było naprawdę, bo wszystkie te teoretyczne trzy drogi ucieczki „bezpieka” mogła łatwo odciąć.
Zapamiętałem kolegów, którzy uczestniczyli w tym Zjeździe. Jeden z nich został potem ministrem w rządzie AWS. Zginął tragicznie. Drugi przez pewien czas kierował jednym z centralnych urzędów państwowych. Trzeci w niepodległej Polsce odnalazł się w służbach. Kilku nie zrobiło żadnych spektakularnych karier, ale wylądowali nieźle, bo wolnym kraju.
Od „bibuły” do władzy. A czasem do... Smoleńska
Działania na poziomie krajowym były „medialne”– jak byśmy to dzisiaj powiedzieli - bo informacje o nich szybko znajdowały się w „bibule” i z lepszym czy gorszym skutkiem trafiały do Radia Wolna Europa . Jednak fundamentem, podstawą, czymś, co tak naprawdę było kluczowe, była organiczna praca podziemna, „u podstaw”. Wraz z zarządem NZS Uniwersytetu Wrocławskiego przywiązywałem zasadniczą wagę do regularnego ukazywania się naszego „Komunikatu NZS UWr”, który w praktyce w roku akademickim wychodził co dwa tygodnie, co nie było wcale proste i łatwe. Objętość była różna, zwykle ośmiostronnicowa.
Dziś biorę do ręki reprint naszego „organu” nr 14/43 z 16-30 kwietnia 1986. A w tejże „bibule” informacje o aresztowanych studentach w różnych miastach Polski oraz o głodujących dziewczynach w Podkowie Leśnej. Nasze koleżanki podjęły tygodniową głodówkę (16-23 marca 1986) przeciwko aresztowaniu ludzi zaangażowanych w odmowę przysięgi wojskowej lub służby wojskowej w LWP. Wśród nich były osoby,, które do dziś funkcjonują w życiu publicznym np. Jacek Czaputowicz. Minęło jedenaście lat od czasu, gdy „mój” „Komunikat” pisał o nim – ja zostałem ministrem-przewodniczącym Komitetu Integracji Europejskiej w rządzie Akcji Wyborczej Solidarność (koalicja z UW) i na stanowisko dyrektora w tymże KIE zaprosiłem pracownika MSZ… Jacka Czaputowicza. Grono zresztą dobrałem znakomite, bo wicedyretorem Departamentu Negocjacji Akcesyjnych został wskazany przeze mnie młodzian z Wrocławia, bodaj 28-letni… Mateusz Morawiecki, a na stanowisko dyrektora Departamentu Informacji i Ksztalcenia Europejskiego, który zajmował się informowaniem o Unii, a który przygotował specjalny program o proroczym skrócie PIS (!), co było skrótem od "Program Informowania Społeczeństwa" zaprosiłem Aleksandra Szczygło, który czternaście lat potem zginie pod Smoleńskiem. Wybiegam w przyszłość ,zostawiając na chwilę NZS - wśród tych ludzi ,którzy ze mną weszli na pokład Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej była choćby Iwona Duda, późniejsza wiceprezes Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi , potem prezes Allior Banku ,a wreszcie prezes Banku PKO BP, późniejszy wiceminister w pierwszym rządzie PiS Sławek Urbaniak, późniejszy dyplomata w naszej ambasadzie przy UNESCO w Paryżu, a następnie Główny Inspektor Transportu Drogowego Paweł Usidus czy mój zastępca w UKIE ,wiceminister Sławek Zawadzki, potem bankowiec i menedżer, m. in. prezes Banku Ochrony Środowiska, ale też mój doradca -wybitny poeta Jan Polkowski. Wielu z nich miało za sobą przynależność do NZS.
PDW czyli „Pozdrowienia do Więzienia”: studenci - więźniowie polityczni
Wracając do podziemnego NZS to w tymże „Komunikacie” pisaliśmy również o aresztowaniu działacza „Wolność i Pokój” Piotra Niemczyka. Jak szereg innych WiP-owców trafił potem do służb specjalnych III RP. Dzisiaj jesteśmy po dwóch totalnie różnych stronach politycznej barykady, ale w tamtym trudnym, ale i błogosławionym czasie byliśmy po jednej stronie. W tym numerze „Komunikatu” podaliśmy w długiej rubryce spis „Studentów polskich – więźniów politycznych”. Pojawiły się tam następujące nazwiska: Jacek Bartosiewicz z Politechniki Warszawskiej - aresztowany w czerwcu 1985; Krzysztof Król ,członek kierownictwa KPN (tak, tak, ten zięć Leszka Moczulskiego) - aresztowany w marcu 1985; Marek Kulczyk i Jacek Matecki z Uniwersytetu Warszawskiego z II roku socjologii- aresztowani w styczniu 1986; Grzegorz Myszka z Politechniki Warszawskiej; Krzysztof Tołłoczko z Uniwersytetu Warszawskiego, aresztowany w kwietniu 1985; Roland Kruk z Uniwersytetu Warszawskiego, uczestnik ruchu Wolność i Pokój, skazany 1 lutego 1986 na 90 dni aresztu, wspomniany już Jacek Czaputowicz, o którym napisaliśmy „absolwent Politechniki Warszawskiej aresztowany 19 lutego, ojciec trojga dzieci”; wspomniany także Piotr Niemczyk z Uniwersytetu Warszawskiego, aresztowany również 19 lutego 1986; z Lublina podaliśmy nazwisko Stanisława Matejczuka z KUL-u, aresztowanego w lutym 1982, siedzącego już wtedy 4 lata, a skazanego na drastyczną karę 14 lat pozbawienia wolności za udział „w sprawie Karosa” (chodziło o śmiertelne postrzelenie w jednym z warszawskich tramwajów sierżanta MO, który nie chciał oddać pistoletu, mającego być zarekwirowanym na rzecz „podziemia”…); ze Szczecina siedział wówczas Janusz Pańczyszyn, student tamtejszego Uniwersytetu, aresztowany 29 stycznia 1986, podobnie jak zatrzymany tego samego dnia student Politechniki Szczecińskiej Grzegorz Wilczyński; z Przemyśla siedziało trzech studentów: Maciek Kędziorek, Ryszard Ostrowski i Janusz Zygała; z Zamościa jeden – Krzysztof Korona, student Politechniki Warszawskiej skazany na półtora roku za kolportaż (wyrok wtedy był nieprawomocny). Z Konina podaliśmy nazwisko studenta piątego roku Akademii Medycznej w Poznaniu, aresztowanego w marcu 1986 – Kotlińskiego, ale bez jego imienia. Po latach poznałem gościa i nawet miło współpracowaliśmy. Nie nazywał się Kotliński, tylko Kotlarski! Paweł zresztą. Cóż, takie pomyłki zdarzały się i pewnie były nieuniknione. Te akurat życie sprostowało po wielu latach. A Paweł Kotlarski rzeczywiście mieszkał w Koninie - to się zgadzało - i po zakończeniu studiów medycznych (też się zgadzało) w Poznaniu (też!) wrócił do swojego rodzinnego miasta i założył popularne tam radio. W ostatnich latach sprzedał je i wrócił do pracy jako lekarz. Dla mnie zawsze będzie miał ksywę „Kotliński:”...
Amerykańscy dyplomaci po stronie... „imperium zła”!
Jednak nie zajmowaliśmy się tylko studencką martyrologią. Przede wszystkim politykowaliśmy Także w wymiarze międzynarodowym, a jakże. Choćby w tym samym czasie ostro skrytykowaliśmy… ambasadę USA w Warszawie. Tak, to nie pomyłka! Wiadomo, Reagan, Kukliński i uznanie przez Waszyngton słowami amerykańskiego prezydenta - aktora, na pewno jednego z najwybitniejszych ich prezydentów XX wieku, że Związek Sowiecki to „imperium zła” – a z drugiej strony amerykańscy dyplomaci robiący umizgi do komuny. I za to z nimi pojechaliśmy „do spodu”! Chodziło o przekazanie przez nich filmów „made in USA” na Międzynarodowy Przegląd „Kino Kobiet”, który na przełomie lutego i marca 1986 zorganizował ZSP wraz z Ligą Kobiet. Przypomnę, że ZSP był nie tylko przybudówką komuchów na uczelniach, ale też oficjalnym sygnatariuszem PRON-u (Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego). Ta fasadowa organizacja miała uwiarygadniać komunistów w oczach polskiej i międzynarodowej opinii publicznej, a tymczasem Jankesi żwawo pospieszyli z przekazaniem ZSP na ten festiwal aż siedmiu filmów (na dziewięć spoza Europy). Podobny nóż w plecy w kontekście tej samej imprezy wbiła nam ambasada Królestwa Holandii. Skomentowaliśmy to tak: „Wymiana kulturalna, podobnie jak wcześniej handlowa, jest już dla Zachodu poza wszelkimi kryteriami politycznymi i etycznymi”.
Warto po tylu latach przybliżyć informacje o wrocławskich wątkach słynnej głodówki w marcu 1986 w Podkowie Leśnej, przeciwko aresztowaniu co najmniej sześciu osób za odmowę służby wojskowej. O samej głodówce już wspomniałem. Chciałem tylko dodać, że w tej szóstce był wrocławianin Tomek Wacko, mój serdeczny kolega, dziś już nieżyjący, którego komuna zmusiła do emigracji (z rodziną wyjechał do Norwegii). Kiedy siedział, przyjeżdżałem czasem do jego mieszkania i brałem na spacery jego synka, żeby naprawdę ciężko to przeżywająca żona Tomasza mogła trochę odetchnąć. W tej kobiecej głodówce była też wrocławianka Zuzanna Dąbrowska. Pamiętam ją z Duszpasterstwa Akademickiego w kościele Ojców Dominikanów. Chodziła też na piesze pielgrzymki z Wrocławia na Jasną Górę. Potem skręciła mocno w lewo, została żoną Piotra Ikonowicza, by ostatecznie wylądować w mediach. Dziś jest dziennikarką „Rzeczpospolitej”. Zachowała lewicową wrażliwość, ale jej poglądy nie są barierą dla rozmowy o czasach, gdy walczyliśmy razem z komuną. Na szczęście. A bywa przecież różnie.
Łapię się coraz częściej na tym, że chętnie wracam myślami do naszej NZS-owskiej konspiracji. Tym chętniej im bardziej radykalne są w naszym kraju podziały polityczne - także przecież z moim udziałem. Starość? Sentyment? Tęsknota za czasem, gdy wszystko było prostsze? Gdy podziały były jasne: tu Dobro i tu Zło. Ale też ja i inni z NZS, którzy są w miejscu, w jakim są, mają większy czy mniejszy wpływ na rzeczywistość - powinniśmy pamiętać i przypominać koleżanki i kolegów z podziemia, którzy wtedy dzielnie stawali i dzięki którym też przyszła WOLNOŚĆ. Czasem trudna, czasem gorzka - ale nasza.
*tekst ukazał się w kwartalniku „Opinia” (jesień 2023)