M. Panica przegląd prasy niemieckiej: "Węgry, idźcie precz! Kaczyński podpalił lont reparacyjnej bomby"
Gdy chodzi o pierwszy temat, to uchodząca wciąż za najbardziej opiniotwórczą Frankfurter Allgemeine Zeitung epatuje już samym tytułem i nagłówkiem, pisząc:
"Węgry muszą zaakceptować wyrok"
"Węgry mają prawo patrzeć krytycznie na politykę imigracyjną Berlina i Brukseli. Ale muszą przestrzegać reguł i akceptować wyroki. Tak funkcjonuje UE."
A dalej:
(...) Węgry i Słowacja wspierane przez Polskę, wnosząc skargę do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości (przeciwko przymusowej relokacji uchodźców), poniosły całkowite fiasko. I co robią Węgry? Węgierski rząd mówi o decyzji czysto politycznej, której nie zamierza akceptować.
Jest to wielki afront, który świadczy o całkowitym niezrozumieniu istoty Unii Europejskiej. (...) Europejski projekt pokojowy składa się w pewnej części również z subwencji, ze wspierania gospodarek i obietnicy dobrobytu. Ale wszystko to spięte jest jedną myślą przewodnią, mianowicie, że wszyscy członkowie respektują wspólnie ustanowione reguły, a wszelkie sprzeczności w sposób pokojowy rozstrzygane są przez sądy. (...)"
Najbardziej znamienna jest jednak sama końcówka:
"W Unii Europejskiej jest miejsce dla każdej dumnej nacji. Ale najwidoczniej nie jest przypadkiem, że akurat rządy Polski i Węgier mają problemy z własnymi trybunałami konstytucyjnymi i sądami, ograniczają wolność i uroiły sobie posiadanie monopolu na prawdę absolutną. A przecież nie jest to już wyłącznie wewnętrzna sprawa danego państwa, lecz również problem europejski. Ludzie we wschodniej Europie nie wychodzili przecież swego czasu na ulicę dla autorytarnych reżimów i izolowania się."
W jeszcze bardziej emocjonalnym tonie wypowiada się wysokonakładowa Süddeutsche Zeitung. W Artykule zatytułowanym "Ex lex" autor Heribert Prantl pisze:
Orbanowskie Węgry wypowiedziały posłuszeństwo Trybunałowi Sprawiedliwości UE. Polska zaś odeszła od zasad państwa prawa. Jak powinna na to reagować Unia Europejska i co znaczyłoby "opcja nuklearna?
Są grzechy i grzechy śmiertelne, są pospolite przestępstwa i zbrodnie. Reakcja Viktora Orbana na werdykt Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie dyslokacji uchodźców jest grzechem śmiertelnym, jest zbrodnią przeciwko europejskiej praworządności. Orbanowskie Węgry wypowiedziały posłuszeństwo prawne najwyższemu Sądowi UE, odmówiły mu wszelkiego respektu, wszelkiej akceptacji, wszelkiego uznania; Orban zarzuca Trybunałowi złamanie prawa. To jest nie tylko obrazą, pohańbieniem, prawnym bluźnierstwem, złym zachowaniem... Nie, to jest po prostu atakiem na samą fundamentalną substancję Europy. Węgry sabotują po prostu europejską Raison d'Être.
Prawo konstytuuje Unię Europejską jako wspólnotę; Europa jest "wspólnotą prawa". A Trybunał Sprawiedliwości powołany został do orzekania w imieniu prawa. Kto tę instancję sądową ignoruje, uprawiając tym samym samosąd, zrywa ze wspólnotą. Stawia się "ex lex" - poza prawem. Jeśli tak jest, to czas postępowania zgodnie z zasadą "mądrzejszy ustępuje" definitywnie się skończył.
Ustępliwość w tym przypadku oznaczałaby bowiem nie tylko głupotę, ale wręcz poddanie się. Nadszedł zatem czas na podjęcie ofensywy w celu obrony europejskiej praworządności, a to oznacza, że UE musi zastosować wobec Węgier artykuł 7 Traktatu Unii i doprowadzić, po pierwsze, do ustalenia, iż mamy oto do czynienia z "ciężkim i uporczywym naruszeniem zasady państwa prawa", zaś następnym krokiem byłoby odebranie prawa głosu w Radzie Europejskiej. Tyle, że ile owo „ustalenie” wymaga jednomyślności w Radzie Europejskiej, to dla ewentualnego zastosowania sankcji wystarcza już jedynie większość kwalifikowana.
Taką jednomyślność będzie się rzecz jasna osiągnąć bardzo trudno. Przeciwko sankcjom unijnym wobec Węgier zagłosuje z pewnością Polska, a przeciwko sankcjom wobec Polski - Węgry. Ten ich "sojusz wspólnoty losu" dałoby się zniweczyć rozpatrując przypadek Węgier i Polski jednocześnie, wszelako w Polsce proces niszczenia zasady trójpodziału władzy jest jeszcze bardziej zaawansowany niż na Węgrzech. (...) W żargonie prawniczym nazywa się to "opcją nuklearną". Brzmi nadzwyczaj groźnie, niemal jak atak jądrowy, w istocie chodzi tu o coś zupełnie oczywistego. Chodzi o obronę samego jądra europejskich wartości.
Jeszcze bardziej stanowczy jest lewicowy "Der Spiegel", który już w samym nagłówku pisze:
„Kochane Węgry, w takim razie idźcie sobie precz!”
A dalej:
Węgry, Polska, Czechy nie chcą uznać wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w kwestii rozdziału uchodźców. Jednak reagowanie na to tworzeniem jakiejś "Europy jądra" (Europy pierwszej prędkości) byłoby fałszywym podejściem. Kto lekceważy europejskie traktaty, ten widocznie chce innej Unii Europejskiej, a na to może być tylko jedna odpowiedź".
A tą odpowiedzią zdaniem autora jest oczywiście opuszczenie Unii Europejskiej.
W kwestii żądań reparacyjnych podobnie jak w tej poprzedniej niemiecki mainstream medialny co do istoty jest oczywiście całkowicie jednomyślny: żadne reparacje nam się nie należą. Nie są już jednak tak jednomyślni gdy dodzi o uzasadnienie. I tak na przykład FAZ w szeroko komentowanym tekście opublikowanym dokładnie 1 września powołuje się na ekspertyzy, z których wynika, iż ewentualne roszczenia za niemieckie zbrodnie i zniszczenia w czasie wojny utraciły moc najpóźniej w momencie zawarcia traktatu 2+4 w 1990 r., ponieważ "Polska w ramach negocjacji traktatowych co najmniej milcząco zrezygnowała z ich dochodzenia".
W innych natomiast tekstach najczęściej powołują się na rzekomą rezygnację z roszczeń w roku 1953.
Tutaj chciałbym przytoczyć nieco obszerniejsze fragmenty innych bardzo charakterystycznych publikacji, jakie ukazały się w minionym tygodniu w obu prestiżowych frankfurckich dziennikach - we Frankfurter Allgemeine i we Frankfurter Rundschau. Pierwszy w dość dużym tekście autorstwa Konrada Schullera pod tytułem "Bilion dla Polski" pisze tak:
Szef polskiego MSZ mówi o "moralnych" żądaniach reparacyjnych. Od strony prawnej są one bowiem jakoby "niejednoznaczne". Co chce w ten sposób osiągnąć?
Według oszacowania ministra spraw wewnętrznych, Mariusza Błaszczaka, miałby to być bilion dolarów. Albo nawet więcej - dodaje Waszczykowski. W ten sposób próbują określić sumę, która jakoby należałaby się ich krajowi jako zadośćuczynienie za niemiecki terror i okupację w czasie II Wojny Światowej.
Szef MSZ nakręca w ten sposób dyskusję, którą rządząca prawica rozpoczyna zwykle wtedy, gdy potrzebna im jest jakaś uzasadniona lub wydumana okazja do kłótni z Berlinem. W roku 2004, kiedy to taka sytuacja miała miejsce poprzednio i w podobnie wielkim stylu, powody leżały po stronie niemieckiej. Wówczas niemiecki Związek Wypędzonych poprzez tak zwane "Powiernictwo Pruskie" zagroził wystąpieniem z powództwami sądowymi o zwrot majątków milionów wypędzonych z Polski Niemców.
Dzisiaj pretekst leży - przynajmniej zdaniem liberalnej opozycji w Polsce - raczej w Brukseli. Komisja Europejska zagroziła bowiem sankcjami z powodu zglajchszaltowania przez Kaczyńskiego polskiego sądownictwa. Konflikt z Berlinem bardzo im w tym momencie przypasował, gdyż jeśli między Warszawą i Berlinem zgrzyta, wówczas postępowanie Komisji Europejskiej łatwo jest zdyskredytować jako zemstę Niemiec. Dlatego już w lipcu Kaczyński "podpalił lont" tej "reparacyjnej bomby", a teraz członkowie rządu prześcigają się nawet konkretnymi liczbami.
Ale to jest tylko jedna strona medalu. Drugą jest osobliwy dwugłos w samym obozie władzy. Jedni dokładają do ognia, na przykład minister obrony Macierewicz, który w poniedziałek zaatakował kanclerz Angelę Merkel i francuskiego prezydenta, że jakoby próbują "wykreślić" 6 mln pomordowanych Polaków z pamięci Europy. Inni natomiast próbują nieco przydeptać ten żar. Ministerstwo Spraw Zagranicznych na przykład ustaliło w sierpniu, że zrzeczenie się reparacji przez (komunistyczny) polski rząd w roku 1953 obowiązuje nadal, a ważny współpracownik prezydenta Andrzeja Dudy oświadczył ponadto, iż to, z czym mamy obecnie do czynienia, to jedynie "dyskusja". Żadne decyzje jeszcze nie zapadły.
Wygląda więc na to, że Waszczykowski swoją poniedziałkową wypowiedzią na temat rzekomych długów próbuje jak gdyby tańczyć na obu weselach. Z jednej strony wymienia zuchwale sumę z dwunastoma zerami, z drugiej zaś dodaje, że żądanie obowiązuje jedynie w "sensie moralnym", w sensie prawnym jest bowiem dość niejednoznaczne, a nawet mocno "zagmatwane", jako że poprzednie rządy uprawiały wokół sprawy osobliwe gierki. "Wzięli z Niemiec pewne pieniądze, jakieś tanie kredyty pozaciągali dlatego trzeba teraz usiąść z Niemcami do stołu, aby jakoś »wspólnie« wybrnąć z tej sytuacji.
Warszawska ulica prześciga się w domysłach na temat owych dysonansów. Jedna z interpretacji brzmi: obóz Kaczyńskiego, który ostatnio wykazuje wyraźne rysy, również w tej kwestii nie jest monolitem. Inni natomiast w owej polifonii dostrzegają jednak wyraźnie batutę dyrygenta Kaczyńskiego. On co prawda roznieca konflikt, ale nie życzy sobie jego niekontrolowanej eskalacji. W sytuacji, gdy z Paryża płyną sugestie zakręcenia kurka z pieniędzmi dla Europy Wschodniej, nie chciałby być może do końca popsuć sobie relacji z Berlinem. We właściwym obchodzeniu się z ogniem ważne jest bowiem nie tylko krzesiwo, ale i wiadro z wodą.
Natomiast ów drugi wysokonakładowy frankfurcki dziennik tytułując swój tekst: "Błogosławiona niepamięć" uderza w nieco inne tony:
Czy po tylu latach po wojnie żądania reparacji ze strony polskiej są uprawnione? Jak Niemcy powinny na to zareagować?
- pyta dziennik i odpowiada:
Można to oczywiście rozumieć jako element nacjonalistycznej polityki rządu PiS, za pomocą której przebudowuje on kraj osłabiając demokratyczne instytucje i niwecząc liberalną politykę swych poprzedników. Wystarczy tytułem przykładu wspomnieć o reformie sądownictwa. Jednak byłoby rzeczą nazbyt prostą wszystkie ostatnie zadrażnienia zredukować do aktualnej taktyki partii rządzącej. Problem sięga bowiem głębiej. (…)
Miejsce, które prezydent Andrzej Duda wybrał dla uczczenia pamięci o tym tak strasznym dla Polski dniu, daje nam jasne wskazówki. Udał się mianowicie do Wielunia, miasta położonego na wschód od Wrocławia. Zapewne nie znacie? Otóż tutaj łatwiej nam będzie zrozumieć problem. Bo też jest rzeczą doprawdy bardzo nieprzyjemną konfrontować się z niemieckimi zbrodniami. Miasto Wieluń było bowiem pierwszą ofiarą niemieckich bombardowań. Jeszcze przed oficjalnym wypowiedzeniem wojny niemieckie bombowce nurkujące, nazywane "sztukasami", o godzinie 4,37 w nocy, 1 września, dokonały nalotów na miasto. Jako pierwszy zbombardowany został szpital. Z broni pokładowej strzelano do uciekających ludzi. Zginęło 1200 cywilów. Polski Wieluń w pierwszym dniu wojny wyglądał tak, jak niemieckie miasta - w ostatnim. 90 procent centrum miasta legło w gruzach.
Prezydent Duda powiedział tam, iż świat powinien wiedzieć, że tamta wojna zaczęła się w Polsce. Zrezygnował przy tym - podobnie jak premier Beata Szydło na Westerplatte - z wszelkich słów pojednania, co wcześniej było czymś ze wszech miar zwyczajnym. Wysłał tym samym w kierunku Niemiec nader niepokojący sygnał.
Przy całym zrozumieniu dla tak długo trwającym w Polakach bólu, wiedząc też, że potomkowie sprawców zwykle chętniej mówią o przyszłości niż potomkowie ofiar - w ostatecznym rozrachunku te ostre tony dochodzące z Polski szkodzą obu stronom.
(...)
Bez uznania pokojowego porządku nie ma owocnej przyszłości - dla nikogo. Obie strony poniosą szkody - ta pierwsza, gdy w sposób nadęty i przemądrzały zbyt głośno pyskować będzie o odebraniu Polsce funduszy unijnych, jeśli ta nie okaże posłuszeństwa, ta druga, jeśli poprzez swoje różnorakie, z gruntu pozbawione szans, irracjonalne prowokacje wpędzać się będzie w coraz głębszą międzynarodową izolację.
Polityka Niemiec nawet po 78 latach od niemieckiej napaści na Polskę, z wszystkimi tego potwornościami, nie może działać zupełnie w oderwaniu od tamtej przeszłości - jak bardzo byłoby to nieprzyjemne dla dzisiejszych pewnych swej potęgi Niemiec. Nie znaczy to jednak, że powinny ulec każdemu bezczelnemu żądaniu."
Marian Panic