[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak OV: Co ty wiesz o samotności?
Tytułowe pytanie to nie parafraza filmowej kwestii Bogusława Lindy, tylko niepodchwytliwe zaproszenie do zatrzymania się nad doświadczeniem samotności w naszym życiu. Choć samotność niejedno ma imię, to w taki czy inny sposób przeżywamy ją przecież wszyscy.
Dwie odrębne sprawy kazały mi myśleć ostatnio o samotności więcej niż dotąd. Pierwsza, to dzisiejsza uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego. Druga, splot rozmaitych ludzkich wydarzeń, szczególnie w życiu publicznym.
Zniknął im sprzed oczu
Muszę podzielić się tu pewnym własnym doświadczeniem w kontekście Wniebowstąpienia Pańskiego. Otóż, mimo Jezusowych zapewnień, że nie zostawia nas sierotami albo że pożyteczne jest dla nas Jego odejście, to jest dla mnie zwykle święto trudne. Unaocznia mi ono bowiem to, że Bóg z jednej strony tak bardzo bliski, w tym życiu zawsze będzie doświadczany tylko po części, nigdy twarzą w twarz, nigdy namacalnie. To rodzi poczucie samotności. Można sobie mieć teologiczną wiedzę, ale ten dzień jakoś szczególnie mocno podkreśla we mnie ten głód, ten brak, tą Jego nieobecność. Co więcej, mam świadomość, że żeby iść naprzód muszę puścić się Jego szaty i zgodzić się wewnętrznie na Jego wstąpienie do nieba, ergo zniknięcie mi z oczu. Wszelka wiedza nie pomaga na smutek, na takie specyficzne ogłupienie i chaos wywołany tym, że człowiek chciałby móc doświadczać Go wszystkimi zmysłami, a On po prostu sobie poszedł. I wiecie co? Pozwalam sobie na ten, może i infantylny, ale prawdziwy smutek.
Samotność niejedno ma imię
Chciałoby się powiedzieć, że ile osób, tyle rodzajów samotności, ale to nieprawda, jest ich o wiele więcej, bo każdy z nas przeżywa samotności różnego rodzaju. Ona po prostu wpisana jest w istotę naszego ziemskiego człowieczeństwa. Kiedy o tym piszę, kojarzy mi się Jezus mówiący o powodach bezżenności - tych z urodzenia, tych, których przyczyną są ludzie i tych dla królestwa niebieskiego.
Są w nas pokłady samotności, która towarzyszy nam po prostu dlatego, że się urodziliśmy. Jesteśmy osobami, czyli jesteśmy osobni, ta osobność od innych nam podobnych, czyni samotnymi. Maleńkie dzieci przechodzą pewien egzystencjalny kryzys, gdy jeszcze w niemowlęctwie dociera do nich, że mama to ktoś zewnętrzny, odrębny. To rodzi w nich brak poczucia bezpieczeństwa i owocuje nocnymi lękami i płaczem. A potem, powoli, uczymy się z tym żyć, uczymy się zdrowych granic, uczymy się, że nasza osobność ma wiele pozytywnych aspektów, uczymy się radzić sobie z nostalgią, z opadającym nas niekiedy, niczym mgła, doświadczeniem bycia samymi we wszechświecie. Uczymy się radzić sobie z własnym nieradzeniem. To nigdy się nie zmieni. „Nigdy”, w znaczeniu - nigdy do śmierci.
Odmiennym rodzajem samotności jest ta, której doświadczamy w wyniku reakcji innych lub jej braku. Obojętność otoczenia, odrzucenie, pozbawienie miłości, tworzą w nas swoiste środowisko osamotnienia. Jako zwierzę stadne doświadczamy tej samotności w sposób trudny. U niektórych ludzi może ona nawet prowadzić do somatycznych chorób. Rany porzucenia potrafią krwawić niewidzialną krwią całymi latami. Potrafią wpływać na osobowość. Szczególnie jeśli doznawane są, gdy ta osobowość nie jest jeszcze w pełni ukształtowana, czyli w dzieciństwie i wczesnej młodości. Mogą kreować człowieka, który z powodu zamknięcia lub na odwrót, niezdrowego domagania się uwagi i ciągłego skupienia na sobie, nie potrafi wejść w głębokie relacje z innymi, czym multiplikuje własny ból. To taki ludzki dramat przypominający grecką tragedię. Zwłaszcza, że drugi człowiek nigdy nas nie zaspokoi i w taki czy inny sposób zawsze zawiedzie. To nie defetyzm, tak po prostu jest. Nikt nie zaspokoi wszystkich naszych potrzeb w każdej chwili etc. Bo ludzie są tylko ludźmi, choćby nie wiem jak kochali, mają swoje ograniczenia.
Możemy też doświadczać trzeciego rodzaju samotności - tej „dla” lub „od” Boga. O samotności od Boga pisałam już powyżej, więc nie będę tego ponownie rozwijać, jest też jednak samotność dla królestwa. Wybrana dobrowolnie. Ona dotyczy tylko niektórych osób. Pewnie tyle rodzajów powołań do życia konsekrowanego, ile powołanych. Co do mnie, to pamiętam, jak jako zupełnie młoda osoba marzyłam o założeniu rodziny, przeżyciu zwieńczonej happy endem historii miłosnej, ale to jakoś mi się wymykało, aż pewnego dnia zobaczyłam krzyż i przyszło mi do głowy, że może to rodzaj błogosławieństwa, bo w tym czasie, który dzieli mnie od małżeństwa, mogę towarzyszyć Jezusowi i że w tej samotności znajduję w sobie podobieństwo do Niego. To dało mi radość. Kolejnym kamieniem milowym na drodze do konsekracji było nagłe stwierdzenie, że gdybym miała wyjść za mąż, to moja relacja z Bogiem musiałaby się jakoś zmienić, bo w takiej jaka jest obecnie po prostu nie ma miejsca na innego ukochanego. A ja nie chciałam, żeby owa relacja się zmieniła. Znalazłam się zatem w tzw. kropce. Potem było już z górki. Piszę o tym nieco humorystycznie, ale prawda jest taka, że świadomy wybór Boga, jako jedynego Ukochanego duszy, wiąże się z tym, że nigdy w tym ziemskim życiu nie stanę z Nim (owym ukochanym) twarzą w twarz. Tak przynajmniej mniemam. To nie jest rzeczywistość smutna, bowiem Bóg na wiele sposobów daje się odczuć i z nawiązką oraz charakterystyczną dla siebie hojnością wlewa swą miłość w ludzką duszę. Nie jest to zatem życie samotne, nie jestem singlem. Po ziemsku jednak patrząc jest to jakaś forma życia w pojedynkę. Nie zamieniłabym jej na nic innego, ale wymaga to podjęcia decyzji, jakiegoś wyboru. A każdy z naszych ludzkich wyborów niesie konsekwencje obdarowania, ale i rezygnacji z czegoś innego. Gdybym wybrała życie małżeńskie, musiałabym zrezygnować w jakiś sposób z największej miłości mojego życia, a na to nie byłabym gotowa.
Totalna i nietotalna
Jakieś dwa tygodnie temu obejrzałam serial „Królowa Charlotta”. Pomijając wyjątkowo głupi pomysł rasowych parytetów w filmach historycznych, to jest to bardzo dobry serial. Dawno nie zdarzyło mi się wciągnąć w fabułę do tego stopnia, by obejrzeć serial dwa razy i to dzień po dniu. Właściwie, to chyba nigdy mi się to nie zdarzyło. Pierwszy raz oglądałam go sama, drugi, w towarzystwie. Scenariusz opowiada fabularyzowane losy króla Jerzego III i jego żony królowej Sofii Charlotty. Król Jerzy - wiemy to dzisiaj - cierpiał na porfirię, chorobę krwi, która skutkowała nie tylko okresowym niedomaganiem fizycznym, ale i kryzysami psychicznymi. Tak, król Jerzy III to słynny szalony król. Dziś zapewne zostałby stosunkowo prosto wyleczony, jednak w XVIII i XIX wieku brano go po prostu za osobę chorą psychicznie. Król miał długie okresy, kiedy czuł się dobrze, a potem takie, w których było z nim źle. Dobrych wystarczyło jednak do tego, by rządził Wielką Brytanią przez 60 lat i miał ze swoją żoną piętnaścioro (sic!) dzieci. Pod koniec życia jego choroba przybrała na sile, gdy załamał się po śmierci ukochanej córki. Jego żona musiała zmagać się z okresami jego mentalnej nieobecności. Dlaczego o tym wszystkim w ogóle piszę? Bo w ostatnim odcinku, kiedy para królewska oczekuje pierwszego wnuka, albo raczej wnuczki, z prawego łoża, król jest już w stałym kryzysie psychicznym, żona jednak potrafi go na chwilę przywołać do przytomności i rozmawiają ze sobą w identycznych okolicznościach, jak kiedyś za młodu, gdy król miał jedynie sporadyczne problemy. Scena ich rozmowy jest bardzo wzruszająca. Dla mnie poruszająca była dlatego, że ich głęboka miłość przetrwała, mimo zawirowań losu, przez tyle długich lat - byli małżeństwem ponad 50 lat, król o dwa lata przeżył małżonkę. Od osoby, z którą oglądałam film usłyszałam jednak, że to takie strasznie smutne, że ich samotność jest tak smutna. To dało mi do myślenia, że owszem każde z nich było na swój sposób samotne, ale przecież mieli na co, lub raczej na kogo, czekać. W głowie zakiełkował mi jeszcze jeden podział samotności - na totalną i nietotalną. Tęsknota jakoś wpisana jest w miłość, wpisana jest w nas. Istnieje zatem jaka samotność z miłości i ją właśnie nazywam nietotalną. Nie może być całkowita samotność, która czeka na ukochanego.
Zupełnie inaczej rzecz się ma z osobami, które nie mają na kogo czekać. Dwie sytuacje ostatnich tygodni przywołały mi na myśl takie osoby. Pierwszą z nich jest zmarły niedawno tragicznie Kamilek z Częstochowy. Nie umiem sobie wyobrazić bezmiaru samotności tego dziecka, która była tak bardzo realna, że aż doprowadziła go do śmierci. Maltretowane dziecko odbijało się od bandy obojętności i lądowało „w ramionach” czystej przemocy i bólu. Nie znało wytchnienia. Nigdy wcześniej. To była samotność totalna. Tym bardziej przerażająca, że działa się na oczach świata, który wolał jej nie widzieć. Te oczy to nie jakiś metaforyczny zwrot, to były bardzo konkretne oczy. Wiele par. Pośrednio także i nasze. Druga samotność totalna rozgrywająca się na oczach świata, to sieroty z Kaszmiru. Ten indyjski stan od dziesiątek lat jest przedmiotem walk Indii i Pakistanu. Walki, które rozgrywały się tam niedawno zaskutkowały ponad dwustoma tysiącami sierot, z czego miejsca w domach dziecka ma mniej niż 10 proc. Reszta dzieci błąka się po kraju, rzesze z nich nie mają co jeść, ani gdzie spać. Mali ludzie, którzy się boją, którzy są głodni, zdani na niebezpieczeństwa. Nie odwracajmy od nich wzroku.
Co TY wiesz o samotności?
Samotność matki, której dzieci opuściły już dom. Samotność porzuconej miłości. Samotność niekochanego dziecka. Samotność u kresu życia. Samotność chorego. Samotność nierozumianego. Samotność odrzucenia przez rówieśników. Samotność wykluczonego ze społeczeństwa. Samotność „starej panny”. Samotność innego. Samotność lidera. Samotność outsidera. Samotność autysty. Samotność pogrążonego w żałobie. Samotność w uzależnieniu. Samotność zapomnianego. Co TY wiesz o samotności?
Chrześcijaństwo nie ma tanich odpowiedzi na cierpienie. Już św. Piotr powiedział do żebrzącego niepełnosprawnego, że nie ma srebra, ani złota, św. Jan Paweł II dodał, że nie ma prostych odpowiedzi na trudne pytania, ale co Piotr miał to żebrzącemu dał. A było to coś zupełnie innego niż to, czego się ów człowiek spodziewał.
Capax Dei
Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 27. mówi: Pragnienie Boga jest wpisane w serce człowieka, ponieważ został on stworzony przez Boga i dla Boga. Bóg nie przestaje przyciągać człowieka do siebie i tylko w Bogu człowiek znajdzie prawdę i szczęście, których nieustannie szuka: „Szczególny charakter godności ludzkiej polega na powołaniu człowieka do łączności z Bogiem. Człowiek jest zaproszony do rozmowy z Bogiem już od chwili narodzin: istnieje on bowiem tylko dlatego, że stworzony przez Boga z miłości jest zawsze z miłości zachowywany, i nie żyje w pełnej zgodności z prawdą, jeżeli w sposób wolny nie uzna tej miłości i nie odda się Stworzycielowi” [Gaudium et Spes, 19].
Czy ta bliskość, to otwarcie na Boga sprawi, że w naszym życiu nie będzie już bólu i tęsknoty, nie będzie samotności? Nie. Nikt tego nigdy nie twierdził, a na pewno nie mówił tak Jezus. Nie w tym rzecz. Jednak owo otwarcie na Boga [capax Dei] sprawi, że gdy poczujesz się totalnym bankrutem, gdy będziesz siedział na zgliszczach tego, co miało dać ci szczęście, zawołasz Go, a On usiądzie razem z tobą na tych skorupach, które pozostały z twojego życia i kiedy już razem posiedzicie i popłaczecie, to pozwolisz Mu się ukoić a potem przyjmiesz Jego rękę, która pomoże ci wstać i próbować dalej. Aż może kiedyś do końca zrozumiemy, że szczęście nie jest nigdzie na zewnątrz, tylko właśnie w sercu wypełnionym Bogiem. Do tego potrzeba czasu.
To, co w tej sprawie jeszcze istotne, to by siebie ze swoim bólem nie pacyfikować, tylko pozwolić sobie na niego. Dać sobie prawo czuć. W przeciwnym razie nasza samotność jeszcze się pogłębi, zostaniemy bowiem porzuceni przez kolejną osobę - siebie samego.