Rafał Woś: Osiem lat później. Sukces się starzeje, a wyzwania rodzą

Pod względem gospodarczym i społecznym Polska jest dziś w zupełnie innym miejscu, niż była w roku 2015. I jest to miejsce zdecydowanie lepsze. Co nie znaczy oczywiście, że należy spocząć na laurach. Bo problemy i wyzwania będą zawsze. Tak to po prostu działa.
 Rafał Woś: Osiem lat później. Sukces się starzeje, a wyzwania rodzą
/ fot. M. Żegliński

Sprywatyzować! Zderegulować! Obciąć wydatki społeczne! Nie działa? W takim razie trzeba koniecznie sprywatyzować, zderegulować i obciąć wydatki społeczne! Nadal nie działa? No to może trzeba sprywatyzować, zderegulować… Tak – mniej więcej – wyglądała instrukcja obsługi polskiej ekonomii politycznej przed rokiem 2015. W model ten wpisywali się wszyscy. Jedni – od Unii Wolności po Platformę Obywatelską – robili to z przekonania, że ekonomiczny liberalizm jest jedyną rozsądną i obiektywnie słuszną szkołą myślenia o gospodarce. Inni – od SLD po pierwszy PiS – nawet jeśli w kampaniach wyborczych obiecywali stanąć po stronie zwykłego człowieka, naprawić błędy niesprawiedliwej transformacji i dokonać zwrotu w kierunku „Polski socjalnej”, to ostatecznie i tak lądowali z zestawem liberalnych rozwiązań na politycznej agendzie. Bo „presja rynków”, bo „oczekiwania inwestorów, bo „wymogi unijne”. W efekcie aż do roku 2015 polski wyborca mógł sobie w gospodarce wybrać pomiędzy – mówiąc ogólnie – Balcerowiczem-wprost a Balcerowiczem-zapośredniczonym. To znaczy takim, który i tak wychodził na koniec z polityk ekonomicznych Leszka Millera, Marka Belki albo Zyty Gilowskiej.

Niewielu wierzyło, że dowiozą

Dopiero wybory 2015 przyniosły faktyczną zmianę. Nie było tego widać od razu. Nawet wielu wyborców PiS nie wierzyło do końca, że szereg prospołecznych propozycji partii Kaczyńskiego z kampanii wyborczej zostanie wprowadzona w życie. Antypisowcy wierzyli w to jeszcze mniej. Jedni – ci liberalni – byli przekonani, że prospołecznej agendy (nazywanej przez nich „populistyczną”) nie da się zrealizować. „Mówię wam to jako ekonomista: nie uda wam się! Po prostu wam się nie uda” – grzmiał w Sejmie w 2016 roku lider Nowoczesnej Ryszard Petru. Wyrażając chyba dość dobrze przekonania sporej części polskich elit opiniotwórczych – przyzwyczajonych do tego, że Polska wprowadza w życie wszelkie przykazania tzw. konsensusu waszyngtońskiego (określenie brytyjskiego ekonomisty Johna H. Williamsona) w 150 czy nawet 200 proc. – czerpiąc wręcz rodzaj dumy z bycia europejskim prymusem neoliberalnej transformacji. Drugi typ antypisowca (nazwijmy go antypisowcem lewicowym) też długo nie wierzył w trwałość prospołecznego zwrotu kaczystów. Oni wskazywali na tradycje politycznego powinowactwa PiS-u i Platformy z czasów snów PO-PiS o potędze. Wytykali Morawieckiemu zasiadanie w tuskowej Radzie Gospodarczej oraz bankową przeszłość. Wieszczyli, że oba skrzydła Zjednoczonej Prawicy (i to gowinowskie, i to ziobrystyczne) zawsze będą bardziej wsłuchane w głosy lobby pracodawców i przedsiębiorców, a nie w interes zwykłego pracownika: tego zarabiającego w okolicach płacy minimalnej, przeciążonego ponad miarę pracą ponad siły.

Osiem (prawie) lat później widać już dość dobrze, że to niedowiarkowie się pomylili. O PiS-ie z lat 2015-2023 można myśleć, co się tylko chce. I można się oburzać na wiele z rzeczy, które zrobił. I jeszcze bardziej na rzeczy, których nie zrobił. To normalne w demokracji i tego (zazwyczaj) dotyczy codzienna polityczna publicystyka. Ale jednocześnie godzi się przyznać, że swój prospołeczny zwrot w polskiej polityce (patrząc bardziej ogólnie, można to samo nazwać też „antyneoliberalną korektą”) po prostu dowieźli. Jest na to cała masa twardych dowodów. Wyliczmy najważniejsze z nich. Po pierwsze, program 500 plus – wprowadzony w życie natychmiast po wyborach (start w roku 2016) i rozszerzony w 2019 roku na każde dziecko (a nie tylko „od drugiego dziecka”, jak uprzednio). Największy i najbardziej ambitny program społeczny w historii III RP. Do tego wprowadzony sprawnie i bez nadmiernej administracyjnej mitręgi przerzuconej na beneficjentów. Program pod wieloma względami bardzo nowoczesny, bo bezwarunkowy – a więc niestygmatyzujący beneficjentów jako „społecznych pasożytów” czy „nierobów żyjących z socjalu”. Na dodatek nie sprawdziła się żadna z kasandrycznych przepowiedni o tym, że „pięćset” zrujnuje polskie finanse publiczne (te są dziś w lepszym stanie, niż były w 2015), albo że zniechęci ludzi do pracy (w rzeczywistości odsetek zatrudnionych w Polsce wzrósł, a nie spadł!). Po drugie, płaca minimalna – dekadę temu kształtująca się na poziomie 40 proc. średniej krajowej, dziś bliższa raczej 50 proc. tejże średniej. I to wszystko w warunkach bardzo szybko rosnących płac nominalnych (w latach 2015-2022 średnie wynagrodzenie w Polsce wzrosło o 77 proc.). To bardzo duży wzrost. Nawet jeśli uwzględnić wysoką inflację z lat 2021-2022 (o czym za chwilę). Efekt? W 2015 roku statystycznemu Polakowi po uiszczeniu wszystkich wydatków i rachunków zostawało na koniec miesiąca jakieś 20 proc. dochodu rozporządzalnego. W roku 2021 już 37 proc.

Po trzecie, mamy cały szereg realnych posunięć politycznych, które można by zbiorczo nazwać zmniejszeniem przeciążenia Polaków pracą. Tu znajdziemy więc zarówno cofnięcie tuskowej podwyżki wieku emerytalnego, ale także wprowadzenie ograniczenia handlu w niedzielę. Posunięcie, które znacząco poprawiło jakość życia oraz tzw. work-life balance tysięcy pracowników sektora handlowego, a więc tego sektora, który zawsze był królikiem doświadczalnym w wielkim eksperymencie naturalnym polskiego kapitalizmu pod tytułem: „Czy można zapracować się na śmierć?”.

Tę całą wyliczankę można by oczywiście prowadzić dalej. Wspomnieć o wprowadzeniu minimalnej stawki godzinowej, która ukróciła plagę pracy za 6,50 zł w branżach takich jak ochrona czy usługi sprzątające. Albo napisać o likwidacji patologii „pierwszej dniówki”, która nieraz kończyła się tym, że ludzie pracowali bez umowy przez wiele miesięcy. Albo o takich mechanizmach jak 13. czy 14. emerytura. Narzędziach, które pozwoliły osłonić negatywne skutki takich kryzysów, jak pandemia czy inflacja obywatelom znajdującym się poza rynkiem pracy, o których w Polsce przy okazji poprzednich kryzysów (w latach 90. czy 2008-2009) często zapominano.

Gdyby nie Solidarność…

Oczywiście każdy, kto choćby troszkę uważniej śledzi kulisy polskiej polityki, wie, jak często te wszystkie prospołeczne rewolucje musiały być PiS-owi wyciągnięte (przepraszam za wyrażenie) z gardła. Wielka w tym zasługa Solidarności jako największego związku zawodowego w Polsce, mającego – co kluczowe – po 2015 roku wreszcie realne przełożenie na politykę rządu RP. Bez „S” nie byłoby ani obniżki wieku emerytalnego, ani wolnych niedziel, ani tak dynamicznego pchania płacy minimalnej w górę. Nie mówiąc już nawet o całym szeregu mniej efektownych (ale bardzo potrzebnych) zmian w prawie pracy oraz w praktyce stosowania tegoż prawa. Można nawet powiedzieć, że bez Solidarności ten cały prospołeczny wzrost byłby albo dużo skromniejszy, albo wręcz nie byłoby go wcale. Nigdy by nie zaistniał. A w najlepszym razie zostałby zadeptany w trakcie walk frakcyjnych w ramach Zjednoczonej Prawicy.

Gdyby spojrzeć na ten polski prospołeczny zwrot ostatnich lat, to będzie on ciekawy i unikalny również w skali międzynarodowej. Bo to nie jest bynajmniej tak, że Polska w tym czasie kogokolwiek kopiowała. Przeciwnie. Pod wieloma względami to my byliśmy pionierami czegoś, co można by nazwać polityką spod znaku „wage-led growth”. O takiej polityce sporo mówiło się i pisało na Zachodzie od kryzysu 2008 roku. W myśl tej koncepcji (czerpiącej z ekonomicznego dorobków takich mistrzów jak John M. Keynes czy Michał Kalecki) wzrost (rozwój) gospodarczy da się napędzać efektywnym popytem. Ten zaś popyt bierze się przede wszystkim z szybko i sprawiedliwie rosnących płac. W ten właśnie sposób uruchamiamy w pełni wszystkie moce produkcyjne drzemiące w gospodarce i może się ona prężnie rozwijać. I to zdrowiej (oraz wcale niemniej szybko) jak w czasach neoliberalnych, gdy napędzała ją mieszanka spekulacji na rynkach finansowych, państwowych oszczędności czy zwiększania zysków kapitału kosztem pracownika.

Problem z „wage-led growth” polegał jednak na tym, że nikt w Europie nie palił się do wcielania tej koncepcji w życie. W krajach Unii (mimo całego gadania o potrzebie zmiany) wciąż dominuje myślenie liberalne, co widać choćby po mikrym wzroście płac realnych w latach 2008-2023. Ilekroć zaś pojawiał się w Europie ktoś, kto zgłaszał postulat zmiany paradygmatu, natychmiast obwoływano go w dominujących mediach liberalnych „populistą”, „antydemokratą” i „skrajnym prawicowcem”, co przekreślało szansę na jakąkolwiek reformę. Jednym zaś z niewielu krajów, gdzie to nie nastąpiło, była właśnie Polska. To znaczy PiS obwołano „populistami” i „skrajną prawicą”. Ale kaczyści nie bardzo się tym przejęli, dowożąc opisaną powyżej zmianę.

Co dalej?

Co się z tym polskim modelem stanie w przyszłości? To ważne pytanie. Ale i wiele niewiadomych. Wiele zależy oczywiście od wyniku wyborów. I od tego, jak odniesie się do niego (po ewentualnej wygranej) antypisowska opozycja. Tu obraz nie jest wcale klarowny. Widać to było choćby ostatnio. Ekonomista Bogusław Grabowski powiedział publicznie, że trzeba ograniczyć w Polsce 500 plus, sprywatyzować, co się da, i wprowadzić euro. A jak ktoś uważa inaczej, to jest ciemny jak tabaka w rogu. Oczywiście po stronie opozycji jest wielu polityków i komentatorów, którzy tak właśnie myślą. Nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie odzyskają dawny monopol na jedyną i słuszną liberalną politykę ekonomiczną. Oni chętnie „poprawią” 500 plus (dodając na przykład kryterium dochodowe albo wiążąc go z koniecznością pracy zawodowej), co de facto zniszczy ten program, pozbawiając go wspomnianego waloru „bezwarunkowości”. Albo powrócą do (zawieszonej w ostatnich latach) rozmowy o uelastycznieniu rynku pracy,cCo na poprzednich etapach naszej historii ekonomicznej zawsze wiązało się z jego nieuchronnym uśmieciowieniem. Będą też gotowi zbijać inflację za wszelką cenę przy pomocy jeszcze wyższych stóp procentowych – nie bardzo oglądając się na to, że takie podwyżki stóp będą prowadzić do wzrostu bezrobocia. Albo wręcz postawią sprawę konieczności wejścia Polski do strefy euro, co finalnie odbierze politykom w Warszawie możliwość prowadzenia jakiejkolwiek (w tym tej prosocjalnej) polityki ekonomicznej.

Ale przecież z drugiej strony widać nawet gołym okiem, że myślenie w stylu Grabowskiego nie ma już po stronie opozycyjnej dawnego seksapilu i monopolu. I że także w antypisie jest dziś wielu, którzy uważają, że niemożliwy jest powrót do Polski sprzed roku 2015 – czyli do czasów bardzo niskich płac, wysokiego bezrobocia, zerowego wsparcia socjalnego i państwa, które jest kompletnie pasywne w reagowaniu na kryzysy gospodarcze oraz społeczne. Oni – w gruncie rzeczy – uważają, że PiS-owcy w polityce społecznej i ekonomicznej mają po prostu rację. Oczywiście nigdy tego wprost nie powiedzą, ale tak właśnie myślą.

Ostatecznie liczyć się będzie to, co powie większość Polaków. Sondaże zdają się pokazywać, że większość akceptuje PiS-owski prospołeczny zwrot. Nawet zaczyna go traktować jako pewnik. Coś, co przestaje działać na korzyść PiS-owców. To też jest naturalne. Polska roku 2023 jest już w innym miejscu, niż była w roku 2015. Ale w tym nowym miejscu nieuchronnie pojawiają się nowe problemy. Niektóre z nich są związane z kryzysem. A właściwie serią kryzysów, które przetaczają się nad całym zachodnim światem od roku 2020: z COVID-19, wojną na wschodzie, inflacją czy eksplozją cen energii. Wszystko to sprawia, że dynamika płac realnych – a więc dokładnie to paliwo, które pchał polski model rozwoju z lat 2015-2022 – zaczyna być problemem. Od połowy 2022 roku wzrost płac realnych jest w Polsce na minusie. Od tego, jak długo tam pozostanie, zależy wszystko: i dynamika całej polskiej gospodarki, i niskie bezrobocie, i poziom zadowolenia obywateli. Na dodatek mamy wiele wyzwań natury bardziej uniwersalnej. To trendy takie jak postępująca uberyzacja pracy, która czyni z pracowników samotne wyspy na wzburzonym morzu kapitalistycznej koniunktury. Jest problem mieszkaniowy, którego PiS-owi ruszyć się nie udało. Jest wreszcie antyrównościowe nastawienie sporej części klasy średniej – tej, której podnoszenie położenia najsłabiej zarabiających Polaków bynajmniej nie cieszy. Przeciwnie. Martwi ich to, że tracą wobec nich bezpieczną dotąd przewagę i budowane na niej poczucie wyższości.

Wszystko to wyzwania, które są przed nami. Jeszcze się nimi poboksujemy. To pewne.

*Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 4 (1774) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Donald nie chce pamiętać o Jacku. W PO wrze po zatrzymaniu Sutryka gorące
"Donald nie chce pamiętać o Jacku". W PO wrze po zatrzymaniu Sutryka

Donald nie chce pamiętać o Jacku. Do dzisiaj wielu nie rozumie, jak mogliśmy go poprzeć, mimo że kandydować w wyborach na prezydenta Wrocławia chciał Michał Jaros – cytuje jednego z ważnych polityków Koalicji Obywatelskiej serwis Wirtualna Polska.

Pałac Buckingham. Pilne doniesienia w sprawie księżnej Kate z ostatniej chwili
Pałac Buckingham. Pilne doniesienia w sprawie księżnej Kate

Księżna Kate Middleton powróciła do obowiązków po zakończeniu leczenia onkologicznego. Podczas Festival of Remembrance w Londynie, oddała hołd poległym żołnierzom.

Tyle wynosi deficyt. Rząd podał dane Wiadomości
Tyle wynosi deficyt. Rząd podał dane

Deficyt budżetu państwa po październiku br. wyniósł 129 mld 788 mln zł - wskazało w piątek Ministerstwo Finansów w szacunkowych danych o wykonaniu budżetu państwa.

Zabójca polskiego żołnierza Mateusza Sitka został namierzony Wiadomości
Zabójca polskiego żołnierza Mateusza Sitka został namierzony

Zabójca Mateusza Sitka, polskiego żołnierza z 1. Warszawskiej Brygady Pancernej, został namierzony – twierdzi w rozmowie z Wirtualną Polską generał Arkadiusz Szkutnik.

Wjechała w karetkę na sygnale. Nie żyje jedna osoba z ostatniej chwili
Wjechała w karetkę na sygnale. Nie żyje jedna osoba

Jedna osoba zginęła w wypadku karetki pogotowia ratunkowego z samochodem osobowym w Strzeszowie na Dolnym Śląsku – informuje TVN24.

Jechał pijany z szybkością 226 km/godz. Znamy szczegóły wypadku na Trasie Łazienkowskiej z ostatniej chwili
Jechał pijany z szybkością 226 km/godz. Znamy szczegóły wypadku na Trasie Łazienkowskiej

Podczas piątkowej konferencji prasowej prokuratura przedstawiła szczegółowe informacje dotyczące okoliczności wypadku na Trasie Łazienkowskiej. Wśród przyczyn alkohol i ogromna prędkość.

Bundesbank: powrót Trumpa może okazać się bardzo bolesny dla niemieckiej gospodarki pilne
Bundesbank: powrót Trumpa może okazać się bardzo bolesny dla niemieckiej gospodarki

Zdaniem prezesa Bundesbanku dla niemieckiej gospodarki szczególnie bolesne mogą się stać cła importowe, jakie może zaproponować administracja Donalda Trumpa. "Jeśli jego plany zostaną wprowadzone, może to oznaczać spadek produkcji w Niemczech o jeden procent" - powiedział prezes Bundesbanku Joachim Nagel w wywiadzie dla tygodnika "Die Zeit".

Tusk: Scholz zdał mi relację z rozmowy z Putinem polityka
Tusk: "Scholz zdał mi relację z rozmowy z Putinem"

Premier Donald Tusk przekazał, że rozmawiał z kanclerzem Niemiec OIafem Scholzem, który zdał mu relację z rozmowy z Władimirem Putinem.

Wypadek na Trasie Łazienkowskiej. Łukasz Ż. przyznał się do winy gorące
Wypadek na Trasie Łazienkowskiej. Łukasz Ż. przyznał się do winy

Łukasz Ż., podejrzany o spowodowanie śmiertelnego wypadku na Trasie Łazienkowskiej w Warszawie, usłyszał zarzuty. Pojazd, którym kierował mógł poruszać się z prędkością nawet do 226 km/h.

IMGW wydał ostrzeżenie. Oto co nas czeka Wiadomości
IMGW wydał ostrzeżenie. Oto co nas czeka

Od piątku wieczorem w południowo-wschodniej Polsce obowiązuje ostrzeżenie przed marznącymi opadami. W nocy silne porywy wiatru pojawią się na wybrzeżu, gdzie mogą osiągać nawet 60 km/h.

REKLAMA

Rafał Woś: Osiem lat później. Sukces się starzeje, a wyzwania rodzą

Pod względem gospodarczym i społecznym Polska jest dziś w zupełnie innym miejscu, niż była w roku 2015. I jest to miejsce zdecydowanie lepsze. Co nie znaczy oczywiście, że należy spocząć na laurach. Bo problemy i wyzwania będą zawsze. Tak to po prostu działa.
 Rafał Woś: Osiem lat później. Sukces się starzeje, a wyzwania rodzą
/ fot. M. Żegliński

Sprywatyzować! Zderegulować! Obciąć wydatki społeczne! Nie działa? W takim razie trzeba koniecznie sprywatyzować, zderegulować i obciąć wydatki społeczne! Nadal nie działa? No to może trzeba sprywatyzować, zderegulować… Tak – mniej więcej – wyglądała instrukcja obsługi polskiej ekonomii politycznej przed rokiem 2015. W model ten wpisywali się wszyscy. Jedni – od Unii Wolności po Platformę Obywatelską – robili to z przekonania, że ekonomiczny liberalizm jest jedyną rozsądną i obiektywnie słuszną szkołą myślenia o gospodarce. Inni – od SLD po pierwszy PiS – nawet jeśli w kampaniach wyborczych obiecywali stanąć po stronie zwykłego człowieka, naprawić błędy niesprawiedliwej transformacji i dokonać zwrotu w kierunku „Polski socjalnej”, to ostatecznie i tak lądowali z zestawem liberalnych rozwiązań na politycznej agendzie. Bo „presja rynków”, bo „oczekiwania inwestorów, bo „wymogi unijne”. W efekcie aż do roku 2015 polski wyborca mógł sobie w gospodarce wybrać pomiędzy – mówiąc ogólnie – Balcerowiczem-wprost a Balcerowiczem-zapośredniczonym. To znaczy takim, który i tak wychodził na koniec z polityk ekonomicznych Leszka Millera, Marka Belki albo Zyty Gilowskiej.

Niewielu wierzyło, że dowiozą

Dopiero wybory 2015 przyniosły faktyczną zmianę. Nie było tego widać od razu. Nawet wielu wyborców PiS nie wierzyło do końca, że szereg prospołecznych propozycji partii Kaczyńskiego z kampanii wyborczej zostanie wprowadzona w życie. Antypisowcy wierzyli w to jeszcze mniej. Jedni – ci liberalni – byli przekonani, że prospołecznej agendy (nazywanej przez nich „populistyczną”) nie da się zrealizować. „Mówię wam to jako ekonomista: nie uda wam się! Po prostu wam się nie uda” – grzmiał w Sejmie w 2016 roku lider Nowoczesnej Ryszard Petru. Wyrażając chyba dość dobrze przekonania sporej części polskich elit opiniotwórczych – przyzwyczajonych do tego, że Polska wprowadza w życie wszelkie przykazania tzw. konsensusu waszyngtońskiego (określenie brytyjskiego ekonomisty Johna H. Williamsona) w 150 czy nawet 200 proc. – czerpiąc wręcz rodzaj dumy z bycia europejskim prymusem neoliberalnej transformacji. Drugi typ antypisowca (nazwijmy go antypisowcem lewicowym) też długo nie wierzył w trwałość prospołecznego zwrotu kaczystów. Oni wskazywali na tradycje politycznego powinowactwa PiS-u i Platformy z czasów snów PO-PiS o potędze. Wytykali Morawieckiemu zasiadanie w tuskowej Radzie Gospodarczej oraz bankową przeszłość. Wieszczyli, że oba skrzydła Zjednoczonej Prawicy (i to gowinowskie, i to ziobrystyczne) zawsze będą bardziej wsłuchane w głosy lobby pracodawców i przedsiębiorców, a nie w interes zwykłego pracownika: tego zarabiającego w okolicach płacy minimalnej, przeciążonego ponad miarę pracą ponad siły.

Osiem (prawie) lat później widać już dość dobrze, że to niedowiarkowie się pomylili. O PiS-ie z lat 2015-2023 można myśleć, co się tylko chce. I można się oburzać na wiele z rzeczy, które zrobił. I jeszcze bardziej na rzeczy, których nie zrobił. To normalne w demokracji i tego (zazwyczaj) dotyczy codzienna polityczna publicystyka. Ale jednocześnie godzi się przyznać, że swój prospołeczny zwrot w polskiej polityce (patrząc bardziej ogólnie, można to samo nazwać też „antyneoliberalną korektą”) po prostu dowieźli. Jest na to cała masa twardych dowodów. Wyliczmy najważniejsze z nich. Po pierwsze, program 500 plus – wprowadzony w życie natychmiast po wyborach (start w roku 2016) i rozszerzony w 2019 roku na każde dziecko (a nie tylko „od drugiego dziecka”, jak uprzednio). Największy i najbardziej ambitny program społeczny w historii III RP. Do tego wprowadzony sprawnie i bez nadmiernej administracyjnej mitręgi przerzuconej na beneficjentów. Program pod wieloma względami bardzo nowoczesny, bo bezwarunkowy – a więc niestygmatyzujący beneficjentów jako „społecznych pasożytów” czy „nierobów żyjących z socjalu”. Na dodatek nie sprawdziła się żadna z kasandrycznych przepowiedni o tym, że „pięćset” zrujnuje polskie finanse publiczne (te są dziś w lepszym stanie, niż były w 2015), albo że zniechęci ludzi do pracy (w rzeczywistości odsetek zatrudnionych w Polsce wzrósł, a nie spadł!). Po drugie, płaca minimalna – dekadę temu kształtująca się na poziomie 40 proc. średniej krajowej, dziś bliższa raczej 50 proc. tejże średniej. I to wszystko w warunkach bardzo szybko rosnących płac nominalnych (w latach 2015-2022 średnie wynagrodzenie w Polsce wzrosło o 77 proc.). To bardzo duży wzrost. Nawet jeśli uwzględnić wysoką inflację z lat 2021-2022 (o czym za chwilę). Efekt? W 2015 roku statystycznemu Polakowi po uiszczeniu wszystkich wydatków i rachunków zostawało na koniec miesiąca jakieś 20 proc. dochodu rozporządzalnego. W roku 2021 już 37 proc.

Po trzecie, mamy cały szereg realnych posunięć politycznych, które można by zbiorczo nazwać zmniejszeniem przeciążenia Polaków pracą. Tu znajdziemy więc zarówno cofnięcie tuskowej podwyżki wieku emerytalnego, ale także wprowadzenie ograniczenia handlu w niedzielę. Posunięcie, które znacząco poprawiło jakość życia oraz tzw. work-life balance tysięcy pracowników sektora handlowego, a więc tego sektora, który zawsze był królikiem doświadczalnym w wielkim eksperymencie naturalnym polskiego kapitalizmu pod tytułem: „Czy można zapracować się na śmierć?”.

Tę całą wyliczankę można by oczywiście prowadzić dalej. Wspomnieć o wprowadzeniu minimalnej stawki godzinowej, która ukróciła plagę pracy za 6,50 zł w branżach takich jak ochrona czy usługi sprzątające. Albo napisać o likwidacji patologii „pierwszej dniówki”, która nieraz kończyła się tym, że ludzie pracowali bez umowy przez wiele miesięcy. Albo o takich mechanizmach jak 13. czy 14. emerytura. Narzędziach, które pozwoliły osłonić negatywne skutki takich kryzysów, jak pandemia czy inflacja obywatelom znajdującym się poza rynkiem pracy, o których w Polsce przy okazji poprzednich kryzysów (w latach 90. czy 2008-2009) często zapominano.

Gdyby nie Solidarność…

Oczywiście każdy, kto choćby troszkę uważniej śledzi kulisy polskiej polityki, wie, jak często te wszystkie prospołeczne rewolucje musiały być PiS-owi wyciągnięte (przepraszam za wyrażenie) z gardła. Wielka w tym zasługa Solidarności jako największego związku zawodowego w Polsce, mającego – co kluczowe – po 2015 roku wreszcie realne przełożenie na politykę rządu RP. Bez „S” nie byłoby ani obniżki wieku emerytalnego, ani wolnych niedziel, ani tak dynamicznego pchania płacy minimalnej w górę. Nie mówiąc już nawet o całym szeregu mniej efektownych (ale bardzo potrzebnych) zmian w prawie pracy oraz w praktyce stosowania tegoż prawa. Można nawet powiedzieć, że bez Solidarności ten cały prospołeczny wzrost byłby albo dużo skromniejszy, albo wręcz nie byłoby go wcale. Nigdy by nie zaistniał. A w najlepszym razie zostałby zadeptany w trakcie walk frakcyjnych w ramach Zjednoczonej Prawicy.

Gdyby spojrzeć na ten polski prospołeczny zwrot ostatnich lat, to będzie on ciekawy i unikalny również w skali międzynarodowej. Bo to nie jest bynajmniej tak, że Polska w tym czasie kogokolwiek kopiowała. Przeciwnie. Pod wieloma względami to my byliśmy pionierami czegoś, co można by nazwać polityką spod znaku „wage-led growth”. O takiej polityce sporo mówiło się i pisało na Zachodzie od kryzysu 2008 roku. W myśl tej koncepcji (czerpiącej z ekonomicznego dorobków takich mistrzów jak John M. Keynes czy Michał Kalecki) wzrost (rozwój) gospodarczy da się napędzać efektywnym popytem. Ten zaś popyt bierze się przede wszystkim z szybko i sprawiedliwie rosnących płac. W ten właśnie sposób uruchamiamy w pełni wszystkie moce produkcyjne drzemiące w gospodarce i może się ona prężnie rozwijać. I to zdrowiej (oraz wcale niemniej szybko) jak w czasach neoliberalnych, gdy napędzała ją mieszanka spekulacji na rynkach finansowych, państwowych oszczędności czy zwiększania zysków kapitału kosztem pracownika.

Problem z „wage-led growth” polegał jednak na tym, że nikt w Europie nie palił się do wcielania tej koncepcji w życie. W krajach Unii (mimo całego gadania o potrzebie zmiany) wciąż dominuje myślenie liberalne, co widać choćby po mikrym wzroście płac realnych w latach 2008-2023. Ilekroć zaś pojawiał się w Europie ktoś, kto zgłaszał postulat zmiany paradygmatu, natychmiast obwoływano go w dominujących mediach liberalnych „populistą”, „antydemokratą” i „skrajnym prawicowcem”, co przekreślało szansę na jakąkolwiek reformę. Jednym zaś z niewielu krajów, gdzie to nie nastąpiło, była właśnie Polska. To znaczy PiS obwołano „populistami” i „skrajną prawicą”. Ale kaczyści nie bardzo się tym przejęli, dowożąc opisaną powyżej zmianę.

Co dalej?

Co się z tym polskim modelem stanie w przyszłości? To ważne pytanie. Ale i wiele niewiadomych. Wiele zależy oczywiście od wyniku wyborów. I od tego, jak odniesie się do niego (po ewentualnej wygranej) antypisowska opozycja. Tu obraz nie jest wcale klarowny. Widać to było choćby ostatnio. Ekonomista Bogusław Grabowski powiedział publicznie, że trzeba ograniczyć w Polsce 500 plus, sprywatyzować, co się da, i wprowadzić euro. A jak ktoś uważa inaczej, to jest ciemny jak tabaka w rogu. Oczywiście po stronie opozycji jest wielu polityków i komentatorów, którzy tak właśnie myślą. Nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie odzyskają dawny monopol na jedyną i słuszną liberalną politykę ekonomiczną. Oni chętnie „poprawią” 500 plus (dodając na przykład kryterium dochodowe albo wiążąc go z koniecznością pracy zawodowej), co de facto zniszczy ten program, pozbawiając go wspomnianego waloru „bezwarunkowości”. Albo powrócą do (zawieszonej w ostatnich latach) rozmowy o uelastycznieniu rynku pracy,cCo na poprzednich etapach naszej historii ekonomicznej zawsze wiązało się z jego nieuchronnym uśmieciowieniem. Będą też gotowi zbijać inflację za wszelką cenę przy pomocy jeszcze wyższych stóp procentowych – nie bardzo oglądając się na to, że takie podwyżki stóp będą prowadzić do wzrostu bezrobocia. Albo wręcz postawią sprawę konieczności wejścia Polski do strefy euro, co finalnie odbierze politykom w Warszawie możliwość prowadzenia jakiejkolwiek (w tym tej prosocjalnej) polityki ekonomicznej.

Ale przecież z drugiej strony widać nawet gołym okiem, że myślenie w stylu Grabowskiego nie ma już po stronie opozycyjnej dawnego seksapilu i monopolu. I że także w antypisie jest dziś wielu, którzy uważają, że niemożliwy jest powrót do Polski sprzed roku 2015 – czyli do czasów bardzo niskich płac, wysokiego bezrobocia, zerowego wsparcia socjalnego i państwa, które jest kompletnie pasywne w reagowaniu na kryzysy gospodarcze oraz społeczne. Oni – w gruncie rzeczy – uważają, że PiS-owcy w polityce społecznej i ekonomicznej mają po prostu rację. Oczywiście nigdy tego wprost nie powiedzą, ale tak właśnie myślą.

Ostatecznie liczyć się będzie to, co powie większość Polaków. Sondaże zdają się pokazywać, że większość akceptuje PiS-owski prospołeczny zwrot. Nawet zaczyna go traktować jako pewnik. Coś, co przestaje działać na korzyść PiS-owców. To też jest naturalne. Polska roku 2023 jest już w innym miejscu, niż była w roku 2015. Ale w tym nowym miejscu nieuchronnie pojawiają się nowe problemy. Niektóre z nich są związane z kryzysem. A właściwie serią kryzysów, które przetaczają się nad całym zachodnim światem od roku 2020: z COVID-19, wojną na wschodzie, inflacją czy eksplozją cen energii. Wszystko to sprawia, że dynamika płac realnych – a więc dokładnie to paliwo, które pchał polski model rozwoju z lat 2015-2022 – zaczyna być problemem. Od połowy 2022 roku wzrost płac realnych jest w Polsce na minusie. Od tego, jak długo tam pozostanie, zależy wszystko: i dynamika całej polskiej gospodarki, i niskie bezrobocie, i poziom zadowolenia obywateli. Na dodatek mamy wiele wyzwań natury bardziej uniwersalnej. To trendy takie jak postępująca uberyzacja pracy, która czyni z pracowników samotne wyspy na wzburzonym morzu kapitalistycznej koniunktury. Jest problem mieszkaniowy, którego PiS-owi ruszyć się nie udało. Jest wreszcie antyrównościowe nastawienie sporej części klasy średniej – tej, której podnoszenie położenia najsłabiej zarabiających Polaków bynajmniej nie cieszy. Przeciwnie. Martwi ich to, że tracą wobec nich bezpieczną dotąd przewagę i budowane na niej poczucie wyższości.

Wszystko to wyzwania, które są przed nami. Jeszcze się nimi poboksujemy. To pewne.

*Autor jest publicystą Salon24.pl.

Tekst pochodzi z 4 (1774) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe