[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Hiszpanka
Na grypę hiszpańską zmarło od 50 do 150 milionów ludzi. Tak przynajmniej szacuje John M. Barry w swojej pracy „The Great Influenza: The Story of the Deadliest Pandemic in History” [Hiszpańska grypa: Historia najśmiertelniejszej pandemii w historii] (New York: Penguin Books, 2018 [2005]). Zaraza wybuchła na początku 1918 r. Szalała do 1922 r. – w powiewach. Okazuje się, że zabiła ona może do dziesięciu razy więcej ludzi niż I wojna światowe i jej pokłosie, w tym rewolucja bolszewicka i wojna domowa na terenach powalonego Imperium Rosyjskiego razem wzięte.
Zaznaczmy jednak, że wojny, rewolucje i przewroty tworzą warunki, w których pandemie świetnie się rozprzestrzeniają: załamanie prawa i porządku, właściwego funkcjonowania społeczeństwa i państwa, w tym upadek służby zdrowia, rozpad infrastruktury, fale uchodźców, zanikanie higieny oraz powszechny głód to niezbędne warunki do szerzenia się wszelkiego rodzaju chorób, w tym grypy. Ważne jest to, że w okresie wojennym działa cenzura, która dba o morale, a więc zwykle nie informuje o takich klęskach jak pandemie. I tak było również w USA i innych krajach. Nie podawano informacji, aby nie wzniecać paniki. Nie chciano dawać wrogowi materiału do kontrpropagandy, jak również wiadomości, które wrogie wojska mogłyby wyzyskać poprzez nagłą kontrofensywę na osłabione grypą armie sojusznicze. Niemcy zresztą po zainfekowaniu całych mas żołnierzy też się tym nie chwalili.
Jak na liberała przystało, Berry twierdzi, że zło wylęgło się w jego własnym kraju: w USA. Jednocześnie jednak widać, że badał prawie wyłącznie źródła amerykańskie, a nie zagraniczne. Niechętnie wręcz przyznaje, że istnieją teorie innych źródeł zakażenia.
Najpopularniejsze, że grypa wykluła się w Chinach. Stamtąd marynarka handlowa przeniosła wirusy po świecie. Według tego scenariusza choroba dobiła do Brazylii. Stamtąd jedna odnoga infekcji powiodła do Ameryki Północnej, a druga do Europy. To właśnie ta druga dopadła króla Hiszpanii – albo przez Portugalię, albo przez Francję. Notabene istnieje też teoria, że pandemia zaczęła się we Francji, albo że prosto z Chin przyżeglowała do Francji.
W każdym razie Berry dogłębnie opisuje „front amerykański”. Według niego do wylęgnięcia doszło na fermie świńskiej w stanie Kentucky. Ze świń hiszpanka przeskoczyła na ludzi. Niedaleko był wielki garnizon armii amerykańskiej. Był to czas wielkiej mobilizacji na I wojnę światową. Zakażeni pojedynczy żołnierze, ale również całe jednostki: kompanie, bataliony, pułki, przenoszone były po całej Ameryce. Rekrutów koncentrowano na bazach szkoleniowych, a potem wysyłano do portów, skąd szły transporty do Francji. I tam szerzyła się bez ograniczeń, docierając nawet do Polski i Sowdepii. Notabene Berry odnotowuje kilku – nielicznych – wizjonerów (naukowców, lekarzy i innych), którzy od początku rozumieli, z czym mieli do czynienia w 1918 r. Władze zwykle nie chciały ich słuchać. W pewnych momentach jedynie siła woli takich wybitnych jednostek, granicząca z niesubordynacją, pomogła uratować niezliczone życia ludzkie. Tak było na przykład, gdy – wbrew swym przełożonym – udało się jednemu z wyższych oficerów odwołać drugą fazę poboru. Wznowiono go dopiero, jak grypa zaczęła się uspokajać. Naturalnie o takich rzeczach nie było można głośno mówić.
Wspomnieliśmy cenzurę jako czynnik zaogniający pandemię na poziomie międzynarodowym. Dotyczyło to również „frontu domowego” (home front). Cenzura bardzo często zapobiegała podejmowaniu kroków profilaktycznych, antypandemicznych. Na przykład w Filadelfii władze przygotowały paradę patriotyczną, z przemówieniami i licytacjami oraz zakupami obligacji wojennych. Nie odwołano parady, aby nie alarmować ludności i nie podważać ofensywnego ducha. A tymczasem już odnotowano pierwsze przypadki śmierci. Uderzenie było tak ciężkie, że zabrakło wnet miejsc w kostnicach i na cmentarzach. Nie było komu opiekować się chorymi. Wiele osób zmarło w związku z brakiem odpowiedniej pomocy, na przykład pielęgnowania czy nawet podawania napojów. Naturalnie pierwszymi ofiarami byli lekarze i pielęgniarki. Duża część wspaniale poświęciła się dla chorych, część zdezerterowała. Traktowała swoje rodziny i własne zdrowie jako priorytet.
W wielu ośrodkach miejskich USA rozpadły się władze lokalne. Po prostu przestały funkcjonować instytucje ratusza. Nawet policja potrafiła wykruszyć się: zdziesiątkowana chorobami, a nawet dezercjami. Ciekawe, że w wielu wypadkach miejsce władz zajęły stare elity wywodzące się z White Anglo-Saxon Protestant (WASP). Trzeba to podkreślić. Byli oni już w tym czasie zmarginalizowani politycznie. W miastach dominowali zwykle nowi emigranci – katolicy, żydzi etc. – a tacy nie głosowali na starych WASP. Tymczasem pandemia spowodowała rozpad nowych władz miejskich. Powrócili na ich miejsce WASP w formie komitetów ad hoc. W większości się sprawdzili. Uważali, że mieli obowiązek wobec ludu. Ich fortuny pozwoliły na stworzenie równoległych struktur i świadczenie usług ludności, w tym bronienie ich przed skutkami hiszpanki. W większości miejscowości amerykańskich wprowadzono z czasem ścisłą kwarantannę. Pomogła ona do pewnego stopnia. Jednak można zaobserwować, że ludzie się z niej wyłamywali. Szerzyła się ona bowiem najbardziej wzdłuż linii kolejowych – najpopularniejszego wtedy środka transportu.
Jest paradoksem, że ofiarą grypy padali przede wszystkim ludzie młodzi: od 16. do 35. roku życia. Dlaczego? Dlatego że ich systemy immunologiczne były najsilniejsze. Następowało zakażenie, wirus przechodził mutacje, ukrywał się. System immunologiczny wykrywał go i atakował. Ale ponieważ wirus grypy kamuflował się bardzo dobrze w organizmie, system immunologiczny niszczył sam siebie, osłabiając człowieka. Okazuje się, że większość ofiar nie zmarło na oryginalną infekcję wirusem hiszpanki, tylko padło ofiarą infekcji wtórnej, w tym bakteriologicznej. Po prostu zwalczając pandemię, organizm człowieka tak się osłabiał, że nie miał już siły obronić się przed czyhającymi na wszystko drobnoustrojami.
Berry opisuje nie tylko szalejącą pandemię i nie tylko legiony profesjonalnych, medycznych zapaśników. Opowiada też o reformach amerykańskiej medycyny od połowy XIX w. Otóż medycyna w USA przez długi czas, niemal do początku XX w., opierała się na filozofii Galena (129–216 A.D.). Ten uważał, że choroby to wyniki „humorów” w organizmie ludzkim i braku równowagi między nimi. To był dominujący model teoretyczny. W amerykańskiej praktyce było jeszcze gorzej. Do większości szkół medycznych można się było dostać bez ukończenia college’u. Co więcej, większość szkół nie prowadziła zajęć praktycznych i laboratoryjnych. Niektóre nie wymagały uczęszczania solidnego, a jedynie wklepanie na pamięć formułek. Dostawało się dyplom i już. Zaczęło się to zmieniać dopiero po wojnie o Unię (1861–1865). Wybitne jednostki podróżowały do Europy, głównie do Niemiec, chociaż też do Francji. Niemcy to najważniejsze zagłębie intelektualne tamtych czasów. Po ukończeniu studiów tacy młodzi Amerykanie wracali do domu, gdzie replikowali model niemiecki u siebie.
Wnet do pojedynczego wysiłku włączyli się kierownicy amerykańskiej elity – multimilionerzy, tacy jak rodzina Rockefellerów czy Carnegie. Ale jednocześnie podobne charytatywne dzieła podejmowali lokalni prominenci. W Baltimore miejscowy filantrop (a nie panamerykański Krezus) Johns Hopkins ufundował instytut naukowy i uniwersytet swego imienia, którego misją było skopiowanie modelu naukowego niemieckiego w USA. Inni dobroczyńcy wykładali krocie na podobne instytuty w ramach uniwersytetów: Harvarda, Columbia, Yale, Princeton czy University of Chicago bądź Stanford (często wymuszając na uniwersyteckich biurokratach posłuszeństwo w tym względzie). Rosły w nich kadry naukowe. W rezultacie – pisze Berry – po dwóch pokoleniach takiego wysiłku naukowcy poczuli się na siłach zmierzyć z epidemiami, które cyklicznie nawiedzały USA. Aż w końcu uderzyła pandemia grypy w 1918 r.
Naukowcy i lekarze zrozumieli, z czym mieli do czynienia. Ale nie byli w stanie tego zatrzymać. Cała nauka, wszystkie nowoczesne środki okazały się niewystarczające. Nikt nie był w stanie wzmocnić wystarczająco systemu immunologicznego. I nikt nie był w stanie zatrzymać mutacji wirusa. A hiszpanka przechodziła niestety takie mutacje, które powodowały, że stawała się coraz bardziej zjadliwa i śmiertelna. Po wielkim żniwie śmierci grypa przycichała, aby się odrodzić po kilku miesiącach. Wybuchała ponownie tu i tam kolejnym szałem – choćby ujawniając się znów w Chinach jako reeksport. Obiegła Ziemię.
W końcu okazało się, że nie naukowcy, ale Pan Bóg ostatecznie zakończył to szaleństwo. I takie są ludzkie ograniczenia.
Marek Jan Chodakiewicz
Waszyngton, DC, 21 września 2022 r.
Intel z DC