[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak: Zagubieni
Zdecydowałam się skomentować wydarzenie, które w tym tygodniu komentowało już bardzo wielu. Nie dlatego jednak, że mam w sobie ogromne pragnienie, by to zrobić, ale dlatego, że od innych komentujących różni mnie coś bardzo zasadniczego - ja tam byłam. Nie na całym wydarzeniu, ale byłam.
Najpierw sprostowanie często powtarzanego błędu - wydarzenie, podczas którego abp Ryś dokonał modyfikacji przebiegu mszy świętej to nie był VI Kongres Nowej Ewangelizacji - ten trwał w dniach 9-11 września br. - to zaś odbyło się 13 września podczas Areny Młodych, czyli spotkania arcybiskupa z młodzieżą, które w Archidiecezji Łódzkiej odbywa się rokrocznie od czterech lat. Jeszcze kilka słów na temat specyfiki ostatniej Areny. Poza abp. Rysiem na miejscu obecni byli dwaj łódzcy biskupi pomocniczy oraz Arcybiskup Senior Władysław Ziółek, a na płycie stadionu i trybunach przebywało bardzo wielu prezbiterów, wśród nich również naukowcy. Spośród członków episkopatu było dwóch doktorów prawa kanonicznego, jeden doktor teologii dogmatycznej i jeden doktor historii Kościoła. W tym roku wydarzenie nie odbyło się, jak wcześniej, na przełomie lutego i marca na Atlas Arenie, w zamkniętej przestrzeni, lecz na otwartym stadionie Orła. Zmiana terminu i lokalizacji podyktowana była przepisami sanitarnymi. Na stadion dotarło sześć tysięcy osób ze szkół ponadpodstawowych.
Na spotkaniach z arcybiskupem obecnych jest zwykle kilka tysięcy młodych ludzi, którzy przychodzą z nauczycielami w ramach pewnej formy rekolekcji. Wiąże się to z dniem wolnym od szkoły. Wiele osób - z moich obserwacji, naprawdę spory odsetek młodych - przychodzi z przyczyn innych niż głębia wiary i poszukiwanie bliskości z Bogiem, czyli np. z ciekawości, chęci spędzenia z rówieśnikami wspólnego czasu, z powodu indywidualnych problemów, z chęci zaliczenia obecności etc., choć nie wiem dokładnie na ile są z tej obecności rozliczani, jeśli tak, to chyba tylko w ramach katechezy. Na pewno jednak niektórzy z nich wychodzą po Arenie inni niż na nią przyszli.
Nie miało mnie tam być. Ze względu na kiepski stan zdrowia - bycie wstawiennikiem to zajęcie eksploatujące duchowo, intelektualnie i fizycznie - oraz nagromadzenia w krótkim czasie różnych ważnych wydarzeń, także ewangelizacyjnych, powiedziałam z góry, że w tym roku na Arenę nie pójdę. Dzień przed spotkaniem okazało się jednak, że właśnie ze względu na to spiętrzenie się wrześniowych wydarzeń w archidiecezji, na Arenie może być za mało posługujących. Zatem w poniedziałkowy ranek - w jedynym wolnym w tym tygodniu dniu, po Kongresie Nowej Ewangelizacji i niedzielnej beatyfikacji, z których pisałam relacje lub komentarze - zwlokłam się z łóżka i pojechałam na stadion.
Jakim zasobem dysponował tam arcybiskup? Miał cztery godziny - może cztery w całym roku, a może cztery w ogóle w ich życiu - by pomóc tym bardzo różnym młodym ludziom podejść do Jezusa. Przesadzam? Pamiętam, jak na pierwszej Arenie uczniowie mogli wysyłać darmowe SMS-y z pytaniami, które chcieliby zadać Bogu. Prawie wszyscy wysłali. Największa grupa wybrała opcję: nie mam do Boga żadnych pytań. To wstrząsnęło nami wszystkimi, a najbardziej chyba arcybiskupem, który przepraszał potem tych młodych. Powiedział, że przez to jak ludzie Boga - w tym m.in. on - przedstawiali dzieciom Jego obraz, te same dzieci po latach nie mają w sobie nawet tej podstawowej chęci kontaktu, jaką jest zadanie jednego pytania. Nie są zagniewani, nie są zbolali. Po prostu obojętni. Choć przecież nie wolni od życiowych trosk i cierpień.
Nie liczyłam, ile młodych osób przystąpiło w poniedziałek do spowiedzi, byłoby to niemożliwe. Po pierwsze, z racji liczby ludzi, po drugie, w tym czasie byłam zajęta modlitwą nad konkretnymi osobami, które podchodziły, by prosić Boga w różnych intencjach. Na pewno przystąpiło ich dużo, daleko jednak do tego, by powiedzieć, że wszyscy, ponieważ przebywają tam osoby z bardzo różnych środowisk. Zatem arcybiskup miał cztery godziny, by poruszyć poszczególne serca wśród tłumu. Wstawiennicy, w tym ja, mieli góra po kilkanaście minut, by dotrzeć do konkretnych osób z obrazem tego, jakimi widzi ich Jezus. Często - być może najczęściej - było to po raz pierwszy w ich życiu.
Nie ma ludzi, których serca nie byłyby jakoś złamane. Przez rodzinę, przyjaciół, ukochanych, czasem odosobnienie, przez zachowanie nauczycieli... Brak Boga w życiu czyni ich przerażająco samotnymi, stojącymi naprzeciw tego bólu i strachu wobec życiowych wyzwań, egzaminów, presji na „bycie kimś”. I na reset tych serc cztery godziny, kilka minut spowiedzi, kilka minut modlitwy, by pokazać inną rzeczywistość, inny świat. I miłość, którą są otoczeni. Tu nie chodzi o kościelne statystyki, tu chodzi o miłość Boga do nich oraz o utrudzone serca. I o szansę zobaczenia tego, jak fundamentalnie życie Kościoła i jego sakramenty są obecne w ich rzeczywistości, a nie od niej oderwane.
Gdy myślę o każdej Arenie Młodych, także o tej ostatniej, to do głowy przychodzą mi dwa różne zdania, dwóch różnych, ale ogromnie mi bliskich świętych. Pierwsze są słowa jednego z moich patronów - św. Dominika Guzmana. Podczas kiedy wielu tropiło herezję katarską, by ją wypalić gorącym żelazem, on rozmawiał z tymi ludźmi za pomocą argumentów lecz przyjaźnie, nie wywyższając się, a dopiero nocami, gdy zostawał sam modlił się za nich płacząc i pytając: "Panie, co z nimi będzie?". Prosząc o ratunek dla ich dusz. Drugie zdanie to słowa św. Jana Pawła II, które napisał w swojej pierwszej encyklice „Redemptor hominis” [Odkupiciel człowieka - tłum.], i które bodaj na zawsze zapadły mi w pamięć: „człowiek jest drogą Kościoła”. Nie prawny puryzm, nie bezgrzeszność. Człowiek. Czasem będzie to człowiek w wielkim bólu i chaosie, który potrzebuje być przez nas znaleziony.
Ważne pytanie brzmi, czy wiedziałam, że taki będzie schemat tego poniedziałkowego wydarzenia? Nie, nie wiedziałam. Ale jeszcze ważniejsze jest pytanie, czy teraz, wiedząc, poszłabym na nie jeszcze raz? Poszłabym. Zaryzykuję hejt, zaryzykuję także błąd, jeśli jest szansa, że ta obecność coś z czyimś życiu zmieni. Kiedyś, prowadząc ewangelizacyjne grupy, miałam do siebie ciągłe pretensje, że coś tam zrobiłam nie tak, że owoce za słabe, że ja beznadziejna etc., dopóki w końcu Jezus nie zatrzymał mnie i nie powiedział, że to Jego, a nie moje dzieło, i to On będzie martwił się o owoce, ja mam tam po prostu być. A jeśli On chce, by owocem było tylko jedno nawrócone serce i to nie teraz, a za dziesięć lat, to nic mi do tego - ja mam tylko siać i iść do przodu. To zdjęło ze mnie ogromny bagaż odpowiedzialności, która tak naprawdę hamowała działania. Zarówno zebrana na Arenie młodzież, jak i my, posługujący, to dzieci Boga i On się o nas wszystkich troszczy, czasem czyniąc z nas dla siebie nawzajem instrumenty, na których gra, czasem naczynia, z których daje się napić żywej wody. Swojej - nie naszej przecież.
Czy arcybiskup słusznie zdecydował o zmianie przebiegu liturgii? Nie wiem. Tak, było to złamanie przepisów liturgicznych i czuję z tego powodu jakąś przykrość. Czy były po temu jakieś argumenty? Tak, były. Czy jednak mógł to być błąd? Mógł. Mógł też nie być, bo ponad przepisami była miłość poszukiwania zgubionych serc, chęć nakarmienia ich. Tu nie ma odpowiedzi zerojedynkowych, tu można tylko iść intuicyjnie za miłością i tak, idąc w ten sposób zawsze można popełnić błąd. Na moje szczęście reprezentuję w Kościele zupełnie inny charyzmat niż ordynariusz miejsca i nie muszę brać na siebie jego odpowiedzialności, choć ufam w jego rozeznania. A co jeśli Kościół orzeknie, że to był błąd? To po prostu przyjmiemy, że był to błąd. Prawdę mówiąc, wolę się pomylić działając w dobrej wierze i z miłości, niż nie pomylić się, nic nie robiąc. Przy okazji, głównym, powtarzającym się zarzutem wobec abp. Rysia była protestantyzacja Kościoła katolickiego poprzez wprowadzenie zmian w liturgii. Tylko że fundamentem protestantyzmu nie były zmiany w liturgii, ani nawet zmiany doktrynalne, to było następstwem całego procesu, który zaczął się przecież wcześniej niż w 1517 roku. Zarzewiem był bunt przeciw hierarchii kościelnej, papieżowi i biskupom, który nie przybrał formy odnowy, ale rozłamu. Jakie zachowanie jest zatem bliżej istoty protestantyzmu?
Widziałam też heheszki z komentarza o. Recława. Chodzi mi o opinię, że potrzeba było wydarzenie zmieścić w czterech godzinach, bo inaczej byłyby gwizdy. Można się na to oburzać, warto jednak zrozumieć kontekst. Cóż, z młodzieżą była umowa na konkretny czas rekolekcji. Po przekroczeniu go wielu z nich uznaje to za równorzędne z przedłużaniem lekcji. Trzeba wiedzieć, że to często nie są grzeczni, ułożeni młodzieńcy i dziewczęta, z takimi abp Ryś może spotkać się wiele razy do roku, choćby w katedrze. Te spotkania organizowane są po to, by żywy Kościół mogli poznać też ci, którzy na co dzień nie mają z nim kontaktu. Dla mnie, innych posługujących czy komentujących, owe dźwięki niezadowolenia mas nie byłyby przeszkodą, a z pewnością nie decydowałyby o uczestnictwie w mszy. Ale nie dla dzieci. One są mniej odporne. Tak, byłam świadkiem tego, że grupy rówieśników śmiały się z podchodzących do modlitwy. Musiało być to dla nich dużym dyskomfortem. Jednak podchodzili. I do spowiedzi, i do wystawienników. Ilu z obawy przed wyśmianiem nie podeszło? Nie wiem. W każdym razie to samo działoby się w trakcie mszy, która znacznie przedłużyłaby czas spotkania. Ktoś się zdziwi, ktoś oburzy, bo nie zna tych zachowań ktoś, kto nie wychodzi z ewangelizacją do współczesnych młodych, szczególnie zebranych w tak dużej grupie.
Mógł arcybiskup zadecydować inaczej? Mógł. Czy większość zebranych tam dorosłych wolałaby być na mszy sprawowanej w tradycyjnej formie? Pewnie tak. Jednak to nie był czas dla nas, a dla tych młodych ludzi. I metropolita podjął decyzję, jak to zrobić. Wierzę, że nie uczynił tego bez namysłu. Co jak co, ale namaszczenie dla Chrystusa obecnego w Najświętszym Sakramencie nie jest mu obce. Co mogę o tym wiedzieć? Może mało, ale - poza częstym uczestniczeniem w mszy odprawianej przez abp. Rysia - konsekrował mnie ten kapłan, więc czegoś jednak zdążyłam w tym względzie doświadczyć. A czego z ust komentujących gorliwych chrześcijan, w tym braci w kapłaństwie, deklarujących oburzenie brakiem poszanowania dla Chrystusa doświadczył on? Pytań o motywacje, troski i zaniepokojenia ewentualnym błędem? Czy złośliwości, drwin i obelg? Pozostawię to bez dalszego komentarza. Zapytam tylko, czy o tego rodzaju "gorliwość chrześcijańską" nam chodzi?
Wracając do tegorocznej Areny Młodych - może swoje nawrócenie przeżyło tam bardzo dużo młodych serc, ale co, jeśli było ich zaledwie sto? A jeżeli pięćdziesiąt? Albo dwadzieścia? Dziesięć? A co, jeśli tylko jedno? Warto było zostawić dziewięćdziesiąt dziewięć innych i pójść, dla wielu kontrowersyjną ścieżką, by wyciągnąć zgubioną owcę z krzaków, nakarmić, a wcześniej uzmysłowić jej, że elementy jednoczące z Bogiem i ludźmi, które przeżyła i które doprowadziły ją do bliskości są częścią każdej mszy, w której codziennie może uczestniczyć? Warto było? A może przez liczbę zgorszonych nie było warto? To nie żadne podchwytliwe pytania, tej odpowiedzi każdy musi udzielić sobie indywidualnie. I ona łatwa nie jest, ani czarno-biała. Czas pokaże, czy do całej sprawy odniosą się także jakieś wyższe kościelne władze.
"Czym dla metropolity łódzkiego jest spotkanie z młodym człowiekiem w sakramencie pokuty, w Słowie Bożym i w Eucharystii?" - zapytał rzecznik Archidiecezji Łódzkiej ks. Paweł Kłys.
Na-dzie-ją - odpowiedział abp Ryś podczas Areny Młodych - idę spowiadać.