[Tylko u nas] Waldemar Krysiak: "Kulka w łeb" za zdradę LGBT? Znam to
Wiecie, w jaki sposób lewaki tłumaczą sobie, czemu im wolno jest być nietolerancyjnymi? „Paradoks tolerancji” - tak nazywa się ich wymówka. Pojęcie pochodzi od Karla Poppera, teoretyka nauki i filozofii z XX wieku, który doszedł do wniosku, że osoby „tolerancyjne” nie mogą tolerować „nietolerancji”, bo ta przejmie inaczej władzę i zniszczy „tolerancję”. Pomysły Poppera były, oczywiście, o wiele bardziej skomplikowane, a jego wkład w historię myśli dwudziestowiecznej niezaprzeczalny. Postępowcy stosują jednak tylko taką właśnie uproszczoną wersję jego konceptu, która pozwala im ignorować niuanse: co to jest nietolerancja? Czy wolno być, nietolerancyjnym, jeżeli nie idzie za tym nielegalna przemoc? Jaka jest różnica między tolerancją, a akceptacją?
Wszystkie te pytania nie zajmują lewaka – lewak wie, że to on decyduje, kto jest, a kto nie jest tolerancyjny. To on ma prawo wymagać, by jego poglądy były akceptowane ot tak i to jemu wolno używać nielegalnej przemocy podczas marszów Antify. To też od jego dobroci zależy, komu z tzn. prześladowanych mniejszości wolno się wypowiadać i działać, albo nie. Świetnym przykładem tego jest Bartek Staszewski, który ostatnio oburzył się, że pewien homoseksualista ośmielił się dostać pracę, nie pytając Bartka o zgodę.
Ja i Bartek znamy się od dawna, choć nigdy nie widzieliśmy się na oczy. Wiele lat temu, kiedy ja byłem jeszcze tęczowym aktywistą powoli wątpiącym w lewicowe dogmaty, a Bartka nikt nie znał, bo nie wymyślił jeszcze „Stref Wolnych od LGBT”, byliśmy obaj członkami zamkniętego forum na Facebooku. Forum nazywało się „Trzeba” i miało być miejscem do dyskusji osób niehetero o polityce. Forum nawet dalej istnieje, choć trudniej się do niego dostać i Bartek do dziś jest jego członkiem. Ja już nie – ponieważ wiele lat temu Bartek razem z innymi aktywistami LGBT mnie z niego usunęli. Bo się z nimi nie zgadzałem. A według nich nie może być tak, że jakiś gej ma własne, odbiegające od Tęczowego Komitetu Centralnego zdanie.
„Robotnicy nieuświadomieni klasowo” są wszak czymś, czego alfabetyczny kolektyw nienawidzi i czego boi się najbardziej. Mnie dlatego wcale nie dziwi atak Staszewskiego na nowego rzecznika MSZ, który zdaje się nie być częścią lewicowego BORGa. Ostatecznie, sam od lat doświadczam ataków ze strony tęczowych aktywistów, a jestem o wiele niżej postawiony od rzecznika całego ministerstwa!
Oto przykłady tego, co spotkało mnie w ostatnich trzech latach, odkąd zdradziłem tęczową ideologię, która przecież podobno nie istnieje!
3 lata temu: kulka w łeb
Niedawno zacząłem pisać mojego bloga. Blog nazywa się „Gej przeciwko światu – Niewola Babilońska”. W codziennym życiu nie przedstawiam się jako gej, dlatego nazwa strony budzi we mnie dziwne uczucia. Jednocześnie mi się podoba, bo jest absurdalna, coś o mnie mówi i – jak zakładam – nieco chroni mnie przed cenzurą. Lewicowy Facebook ręki na geja nie podniesie! – tłumaczę sobie w myślach. W tym momencie nie rozumiem jeszcze, że aktywiści LGBT nie będą mieli z podnoszeniem na mnie ręki niedługo żadnego problemu!
Jadę do Warszawy, bo dostałem zaproszenie do programu wRealu. Mam mieć rozmowę z Kubą Zgierskim, autorem bloga Młot na Marksizm, który czytam od jakiegoś czasu. Kuba zauważył mnie chyba dlatego, bo napisałem pod jednym z jego postów długi komentarz. W tym komentarzu zgadzałem się z nim, że nie ma sensu nazywać przybitej do krzyża żaby „sztuką”. Z pewnością nie jest to sztuka równa takim dziełom jak Pietà, która cytuje Biblię, najważniejszy zbiór tekstów ludzkości, i jest technicznym arcydziełem – zgadzam się w komentarzu, po którym Kuba się ze mną kontaktuje, zapraszając na rozmowę.
Rozmowa ma być na żywo, co bardzo mnie stresuje. Kiedy przybywam na miejsce, czuję taką presję, że robi mi się niedobrze. W studio jest gorąco, ja zaczynam się więc pocić i jeszcze bardziej stresować, bo nie chcę być cały mokry na wizji. Jest mi bardzo źle.
Chcę jednak koniecznie wystąpić w programie Kuby, bo mam dość tego, że takie osoby nieheteroseksualne jak ja są w mediach reprezentowane jedynie przez skrajną lewicę. Złości mnie, że jedyny obraz geja w Polsce to chudawy lewaczek w tęczowej koszulce, albo Robert Biedroń. Do frustracji doprowadza mnie też internetowa cenzura: wszystkie strony LGBT kasują moje komentarze, bo nie mogą znieść tego, że ktoś ma odmienne zdanie od nich.
Rozmowa przebiega lepiej, niż myślałem. Przeszkadza mi, że za często zapycham przestrzeń między zdaniami tępym „eee”, ale poza tym jestem zadowolony. Powiedziałem, że nigdy nie miałem problemu z moją orientacją. Powiedziałem, że chciałbym jakiejś formy związków partnerskich, bo nie wszystko da się załatwić u notariusza. Wyszło ok.
Ale powiedziałem też, że zgadzam się, że optymalnym środowiskiem dla rozwoju dzieci jest rodzina z matką i ojcem. Powiedziałem, że są tylko dwie płcie i że według mnie transseksualizm jest zaburzeniem. Przyznałem też, że od dawna nie popieram lewicy, gardzę aktywistami i nie życzę sobie, żeby ktoś myślał, że lewica mnie, geja, reprezentuje. Dodałem też, że nie chodzę już na marsze równości.
To nie spodobało się aktywistom LGBT i moim dawnym kolegom z organizacji gejowskiej. Kiedy docieram z powrotem do domu, mam już w skrzynce mailowej kilka wiadomości z groźbami. Wyzwiska, wulgaryzmu, parę oskarżeń o zdradę. Co zdradziłem? Nie wiem, ale – jak się dowiaduję – zdrada musi zostać ukarana.
„Należy mu się kulka w łeb!” - pisze na swojej prywatnej ścianie mój dawny znajomy z Trójmiasta. Jego znajomi się z nim zgadzają, a któryś z nich dodaje: „Trzeba uruchomić środki specjalne”.
Od tego dnia jeszcze długo dostaję nieprzyjemne wiadomości. Życzliwi przyjaciele pokazują mi, co pisane jest o mnie na profilach zamkniętych. Bartek Staszewski, wtedy jeszcze nikomu nieznany członek forum Trzeba, nazywa mnie „brunatnym misiem”, sugerując, że jestem faszystą. „Nie przeszkadza mi, dopóki nie otwiera gęby!” - dodaje przyszły aktywista od „Stref Wolnych.”
Ja jednak nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pytał go o pozwolenie i opinię.
Rok temu: pisowski szpieg
Jadę na siłownię i czytam wiadomości, jakie dostałem na blogu na Facebooku. Otwieram drugą od góry i czuję, jakby żołądek spada mi na podłogę: dostałem zaproszenie na spotkanie z prezydentem Polski. Żołądek wraca na swoje miejsce, a ja czuję się podekscytowany. Sprawdzam kilka razy, czy wiadomość nie jest fejkiem i czy nikt nie wpuszcza mnie w maliny, ale wszystko zdaje się w porządku. Pół godziny później dzwoni kancelaria, a potem jakiś minister. Jestem w takim szoku, że nawet nie registruję, który.
Wspaniale, bardzo miło, że pan się zgodził, proszę być jutro o 11 w Pałacu Prezydenckim w Warszawie
- mówi pan minister.
Żołądek znowu spada mi na ziemię – jutro?! O 11:00?! W tym momencie jestem w Berlinie i nawet nie wiem, czy otwarte są granice, czy dojadę na czas na miejsce!
Mam jednak farta – od wczoraj można podróżować między Polską, a Niemcami. Ale czas nadal ucieka: muszę znaleźć połączenie pociągowe i kupić ubrania – na pranie i prasowanie nie ma czasu. We wszystkim pomaga mi przyjaciel ze Szwajcarii, Lucas.
Weź coś jaśniejszego, żeby nie wyglądać tak ponuro!
- mówi, kiedy ja wybieram koszulę. W Berlinie nadal trwa surowy lockdown i ubrań nie wolno mi nawet przymierzyć. Ostatecznie kupuję kilka w różnych rozmiarach i kolorach, i jadę na stację po bilet. Jestem tak zadowolony, że zdjęcie biletu od razu zamieszczam na swoim blogu.
Wtedy wybucha zgiełk, jakiego nie słyszałem ani wcześniej, ani do teraz: lewicowi aktywiści wpadają w panikę. Zdjęcie mojego biletu jest kopiowane dziesiątki, setki razy i roznoszone po lewicowych grupach. W grupach gotuje się nienawiść.
Siedząc już w nocnym pociągu do Warszawy, czytam komentarze na mój temat. Dowiaduję się, że trzeba mnie powstrzymać. Że jestem pisowskim szpiegiem. Że jestem – znowu! - zdrajcą. Że nie jestem gejem.
W tym samym czasie moja skrzynka z wiadomościami na Facebooku pęka w szwach. Oprócz tony nienawiści są w niej dwie tony wsparcia. Jakiś pan pisze, żebym się nie poddawał. Jakaś pani mówi, że od dawna śledzi mojego bloga i że jest ze mnie dumna. Młoda rodzina z Warszawy oferuje mi nocleg, jeżeli nie miałbym gdzie spać. Z tych wiadomości płynie szacunek i życzliwość, które mnie uspokajają.
Zupełnie inny przekaz ma dla mnie Wyborcza, gdy docieram na miejsce. „Andrzeja Dudę w walce z "ideologią LGBT" ma wspomóc "prawicowy gej". Oświadczenie stowarzyszenia Miłość Nie Wyklucza” - czytam w nagłówku artykułu największej polskiej gazety. W artykule: manipulacje i projekcje. Ja przedstawiany jestem jako rasista, Duda jako homofob, a nasze spotkanie jako farsa. No cóż, Wybiórcza napisała o mnie artykuł, to coś! - myślę sobie ironicznie, siedząc w taksówce jadącej już do Pałacu. Zanim jednak jeszcze do Pałacu docieram, Wyborcza wypuszcza o mnie kolejny tekst: tym razem jest to rozmowa z transseksualistą, który od dawna próbuje skasować mnie z internetu. Z tego artykułu dowiaduje się, że przykładów mojej obrzydliwości jest wiele, transseksualista wolałby ich jednak nie cytować – tak okropne one są. Do Pałacu wkraczam więc całkiem rozbawiony.
Spotkanie przebiega uprzejmie. Czasem się z prezydentem zgadzam, czasem nie. Staram się z rozmowy zapamiętać jak najwięcej, by zdać rzeczowe sprawozdanie. Kiedy opuszczam Pałac, życzliwi jego pracownicy mówią mi w tajemnicy, że teraz czekają z ciekawością na Staszewskiego.
Kiedy się dowiedział, że ma być i pan, dostał furii. Panowie się znacie? Bo on powiedział, że spotka się z panem prezydentem tylko wtedy, jeżeli nie będzie przy tym pana. Jakiś humorzasty ten Bart...
- tłumaczy mi jeden z pracowników, jeszcze bardziej poprawiając mój humor.
Ten jednak szybko się zmienia, kiedy wychodzę z Pałacu. Mijam dziennikarzy największych lewicowych mediów, ale... nikt nie chce ze mną rozmawiać. Jest tak, jakbym nie istniał. Staję się persona non grata. Tego samego jeszcze dnia jeden z tych dziennikarzy napisze, że wymknąłem się po kryjomu tyłem Pałacu i nikt mnie nawet nie widział.
Humor dalej psują mi komentarze na tęczowych stronach. Mimo że nie powiedziałem u prezydenta nic homofobicznego, lewica jest niezadowolona. Każde moje słowo przekręcane jest tak, by zrobić ze mnie potwora.
Nie mamy tam w Berlinie nikogo, kto by go oklepał?
- pyta jeden z lewicowych forumowiczów.
Tydzień później dzwoni do mnie mój eks, pracujący jako barman. Okazuje się, że jego lokal dostał listy z pogróżkami od berlińskich trans-aktywistów. „Do waszego baru przychodzi faszysta!” - stoi w listach. Jeżeli bar mnie dalej będzie przyjmował, to cała sprawa zostanie nagłośniona – grożą aktywiści. Oprócz gróźb mój eks otrzymuje też od pewnego polskiego aktywisty LGBT z Wrocławia propozycję współpracy: ma mu opowiedzieć „brudne historie” o mnie. A jeżeli nie ma żadnych prawdziwych, to mogą być inne, nikt tego przecież nie sprawdzi – dodaje.
Mój eks odmawia.
Niedawno: rodzina
Dostaję wiadomość od dziewczyny, z którą czasami gadam na Twitterze.
Czy to twoja kuzynka?
- pyta dziewczyna, wysyłając mi zrzuty ekranu z zamkniętej, lewicowej grupy. Na screenach widzę konto mojej kuzynki, która opowiada obcym ludziom historie z naszego dzieciństwa. Z naszej rodziny. Obcym ludziom.
Ci ludzie to lewicowi aktywiści, którzy od dawna szukają mojego adresu. W jednym z nich rozpoznaję transseksualistę, który kilka miesięcy wcześniej chciał mnie znaleźć w Berlinie, żeby mnie dać „oklepać”. Inni pytają o moją rodzinę, o moją mamę. Ja wpadam w panikę i informuję całą rodzinę, że trafił nam się Pavlik Morozov z macicą.
Tej zdrady jednak nie zapominam. Za każdym razem, kiedy ktoś mnie pyta „czemu nie ma więcej prawicowych gejów?”, myślę o konsekwencjach, jakie spotykają człowieka za „zdradę tęczy”. Ja niczego nie żałuję, ale rozumiem, czemu inni się nie ujawniają. I rozumiem – teraz lepiej, niż kiedykolwiek – że największym wrogiem mniejszości jest lewica.