Sto lat temu zadebiutował pierwszy czołg. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić bez nich armię
20 lutego 1915 roku przy brytyjskiej admiralicji utworzono Komitet Okrętów Lądowych (Landship Committee). Z inicjatywą jego utworzenia wystąpił ówczesny Pierwszy Lord Admiralicji (czyli minister marynarki wojennej) Winston Churchill. Zadaniem komitetu było finansowanie i ocenianie różnorodnych eksperymentów, które doprowadzić miały do stworzenia samobieżnej machiny bojowej, która pomogłaby przełamać impas wojny pozycyjnej na froncie we Francji i Belgii. Głównym problemem było wspomniane już podwozie, sięgnięto więc do… traktorów rolniczych. Dziś kojarzymy je jednoznacznie z maszynami kołowymi – lecz ówczesne ciągniki były przede wszystkim pojazdami gąsienicowymi. Pierwsze takie rozwiązania powstały w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku. W jego drugiej dekadzie to rozwiązanie, opatentowane przez firmę Holt w 1909 roku, było już bardzo rozpowszechnione w zachodniej Europie. Do napędzania owej maszyny używano zarówno silników parowych, jak i spalinowych.
Matka wszystkich czołgów
Pierwszy na świecie czołg po raz pierwszy wyjechał do prób poligonowych w grudniu 1915 roku. W firmie William Foster & Co Ltd stworzono metalowe pudło o kształcie prostopadłościanu, na podwoziu gąsienicowym, przy czym gąsienice biegły wokół całego kadłuba. Pojazd napędzany był spalinowym silnikiem o mocy 105 koni mechanicznych, a nosił nazwę Mother – czyli po prostu Matka. W lutym 1916 roku przeszedł próby terenowe, w obecności między innymi króla Jerzego V oraz ówczesnego ministra wojny marszałka Horatio Kitchenera. Przebiegły one na tyle pomyślnie, iż podjęto decyzję o seryjnej produkcji owych wozów, już pod nazwą „tank”. Pierwotnie była ona jedynie kamuflażem – w oczach ewentualnych szpiegów niemieckich owe wielkie stalowe pudła miały być jedynie zbiornikami na wodę. Nazwa przyjęła się jednak do tego stopnia, że dziś słowo „tank” oznacza czołg w bardzo wielu krajach świata.
Tank Mark I był naprawdę spory – długi na 9,5 metra, szeroki na ponad 4, a wysoki na 2,5 metra. Ważył 28 ton. Mieścił w sobie silnik, uzbrojenie i aż ośmioosobową załogę, przy czym czterech ludzi (kierowca, dowódca i dwóch mechaników) zajmowało się przede wszystkim prowadzeniem i utrzymaniem w ruchu tego stalowego monstrum. Uzbrojenie Mark I mieściło się w dwóch sponsonach (czymś w rodzaju krytych balkonów, przymocowanych do boku pojazdu), w każdym z nich mieściła się 57-milimetrowa armata i karabin maszynowy, dodatkowy cekaem umieszczono w przedniej płycie. Szybko jednak stworzono drugą wersję, uzbrojoną jedynie w 5 karabinów maszynowych. Pojazdy z działami nazwano „męskimi”, zaś te z ckm – „żeńskimi”. Warunki służby załogi trudno było uznać za komfortowe – silnik nie był oddzielony żadną przegrodą, więc w wozie panował upał i zaduch od dymów prochowych, a hałas uniemożliwiał słowną komunikację pomiędzy członkami załogi. Do tego Mark I nie miał żadnej amortyzacji – 26 małych kół nośnych umocowano do pancerza na sztywno. Prędkość maksymalna wynosiła zaledwie 4 kilometry na godzinę – było więc to tempo średniego piechura. Maksymalny zasięg określono na 25 kilometrów. Zamówiono 150 pojazdów.
Monstra ruszają na wojnę
Szkolenie pierwszych załóg rozpoczęło się w czerwcu 1916 roku. Pierwsze trzy kompanie czołgów wysłano do departamentu Sommy w północnej Francji już w połowie sierpnia, trudno więc uznać proces szkoleniowy za długotrwały i gruntowny. 15 września tanki ruszyły do boju.
Z 49 zgromadzonych na miejscu czołgów sprawnych okazało się jedynie 32. Działały w sporym oddaleniu od siebie, nie bliżej niż 100 jardów – chodziło o uniknięcie zderzenia. Wkrótce po rozpoczęciu natarcia pięć maszyn ugrzęzło w lejach po wybuchach, a dziewięć kolejnych utknęło na skutek rozmaitych awarii. Z pozostałych osiemnastu połowa wyprzedzała szyki piechoty, niszcząc nieprzyjacielskie gniazda ogniowe i umocnienia, pozostałe, wyprzedzone przez piechurów, mogły jedynie wspomagać natarcie ogniem pośrednim. Nieprzyjaciel został odepchnięty na kilka kilometrów – po czym czołgi musiały zawrócić, osiągając swoje granice zasięgu. Trudno byłoby nazwać pierwsze uderzenie pancerne w historii wielkim sukcesem.
Pierwsze działania z użyciem zmasowanej liczby czołgów miało miejsce ponad rok później. 20 listopada 1917 roku w okolicach Cambrai we wschodniej Francji do ataku ruszyło jednocześnie prawie 500 maszyn. Aliantom udało się przełamać niemieckie pozycje, wzięto kilka tysięcy jeńców. Nie przełożyło się to jednak na strategiczny sukces – Niemcy rychło odzyskali stracone wcześniej terytorium. Poszukiwania właściwej taktyki użycia wojsk pancernych trwały nie tylko do końca Wielkiej Wojny, lecz i wiele lat po niej. Wynaleźli ją dopiero w połowie lat 30. przedstawiciele dwóch państw, które w czasie I wojny czołgów nie doceniały, lub nie miały ich w ogóle – Niemcy i Rosjanie. Ale to już zupełnie inna historia...
Smoki po polsku
Pierwsze czołgi pojawiły się w Wojsku Polskim niemal natychmiast po odzyskaniu niepodległości. Co ciekawe – początkowo pod zupełnie inną nazwą.
15 marca 1919 roku dowódca Armii Polskiej we Francji generał Józef Haller nakazał formowanie 1 Regiment de Chars Blinde Polonais. Język francuski był wówczas oficjalnym w rozkazodawstwie armijnym i niewielu zastanawiało się, jak na polszczyznę przełożyć francuskie „char blinde” - dosłownie znaczy to bowiem „rydwan pancerny” lub „wóz wzmocniony”. Z pomocą przyszła sztuka graficzna – emblematem nowej jednostki została bowiem postać smoka sunącego po ziemi, jakby czołgającego się. Początkowo polscy pancerniacy (a nie było ich wielu, ponad połowę etatów obejmowali specjaliści francuscy) nazywali swoje maszyny „smokami”. Dopiero od połowy 1919 roku do użytku weszło określenie „czołg”.
120 „smoków” Renault FT 17 trafiło do naszego kraju wraz z całą Błękitną Armią – latem 1919 roku. Wzięły udział w wojnie z Armią Czerwoną, ponosząc niewielkie straty. FT17 służyły przez całe dwudziestolecie – ostatnie egzemplarze broniły twierdzy w Brześciu przed natarciem Niemców w połowie września 1939 roku. Były jednak wtedy już zupełnie przestarzałe.
Polski – kraju na dorobku, nie stać było na kupowanie wielkiej ilości nowoczesnych czołgów. Postanowiono więc wybrać tanie rozwiązanie – postawiono na małe pojazdy opancerzone, nieco na wyrost nazwane „czołgiem rozpoznawczym”. TK-3, a później TKS miały wymiary Fiata 126 p, dwuosobową załogę, uzbrojone były w jeden karabin maszynowy, a ich pancerz przebijały nawet pociski karabinowe. Wyprodukowano ich prawie 500 – jednak ich użyteczność w walce była iluzoryczna. Wojsko Polskie kupiło też czołgi z prawdziwego zdarzenia – angielskie Vickersy Six Tonn zmodyfikowane w Polsce jako 7 TP. Nieźle uzbrojone, lecz ze słabym pancerzem – a co najgorsze – nieliczne. Jedyna w naszym kraju fabryka – Polskie Zakłady Inżynieryjne w Ursusie pod Warszawą, nie miała odpowiednich mocy produkcyjnych, nie było też pieniędzy na duże zamówienia. 38 Vickersów i 135 7TP – to był podstawowy sprzęt polskich wojsk pancernych we wrześniu 1939 roku. Tuż przed wybuchem wojny we Francji kupiono też 90 wozów Renault R35 i trzy Hotchkissy H39 – powolne, kiepsko uzbrojone, lecz z potężnym pancerzem. Do Polski dotarła jednak zaledwie połowa i sformowany z nich batalion praktycznie nie wziął udziału w walce.
W czasie drugiej wojny światowej polscy pancerniacy używali całej gamy czołgów rozmaitej produkcji – francuskich, brytyjskich, amerykańskich i radzieckich. Zdarzały się również w służbie zdobyczne pojazdy niemieckie – znane są dwie Pantery, używane przez powstańców warszawskich. Po wojnie Wojsko Polskie zostało zunifikowane sprzętowo z Armią Radziecką. Produkcję czołgów ulokowano w poniemieckiej fabryce w Łabędach koło Gliwic. Od 1951 roku budowano tam licencyjne T-34/85, następnie T-54, T-55, wreszcie T-72 i jego „spolonizowane” rozwinięcie, czyli PT-91 Twardy. Jednak dziś podstawą naszych sił pancernych znów są wozy z zagranicy – ponad 250 niemieckich Leopardów 2.
Leszek Masierak