[Tylko u nas] dr Piotr Łysakowski: Polsko-niemieckie obrazki. Tak było
![[Tylko u nas] dr Piotr Łysakowski: Polsko-niemieckie obrazki. Tak było](https://www.tysol.pl/imgcache/750x530/c//zdj/zdjecie/28373.jpg)
Po raz kolejny piszę o tym co widziałem i co w jakiś sposób rzutuje na nasze dzisiaj – nie o sobie.
Pierwsza poważna impreza jaką prowadzimy w ramach Polsko Niemieckiej Współpracy Młodzieży to oprawa wizyty Helmuta Kohla w Polsce (nie pamiętam dokładnie roku – było to na pewno do połowy lat 90/tych ubiegłego wieku) – jej kumulacją jest spotkanie Kanclerza z młodymi ludźmi z obu krajów na terenie Uniwersytety Jagiellońskiego (Collegium Novum – tam gdzie w 1939 roku aresztowano Profesorów później wywiezionych do Sachsenhausen) – nie pamiętam wiele z tego spotkania – było dość „matowe” jak i cały Kanclerz, który będąc interesującym i odważnym politykiem był całkowicie „wyprany” z jakiejkolwiek charyzmy. To co zapadło mi w pamięci to: siedzący za Helmutem Kohlem gość zwany w slangu służb chroniących ViP/ów „kulochwytem” równie duży (a nawet większy) jak osoba chroniona i na dodatek jeszcze ubrany w kamizelkę kuloodporną oraz fakt wzmocnienia fotela na którym siedział gość specjalnymi metalowymi „zastrzałami”, by siedzisko wytrzymało Jego ciężar i biegający we wszystkie możliwe strony, wyraźnie nadaktywny funkcjonariusz BOR/u. Później rozpoznałem go jako jedynego skazanego za zaniedbania w organizacji lotu do Smoleńska – doszedł (a właściwie dobiegł) do rangi generała. Nie mogłem się tez oprzeć (to uwaga na marginesie) wrażeniu, że mój niemiecki szef zachowywał się jak na „człowieka zachodu” nieco zbyt nerwowo (z jednej strony rozumiem napięcie, z drugiej przypominało mi to żywo czasy komunistyczne) spodziewałem się od faceta z klasą (a taki był) więcej luzu i dystansu do samej wizyty jak i naszej działalności przy tejże – przedsięwzięcie (jak to w takich przypadkach) skoro już wystartowało musiało się przecież udać.
2001 rocznica polsko – niemieckiego układu o „...Dobrym Sąsiedztwie...” i przy okazji powstania „mojej firmy” - organizujemy w Słubicach i Frankfurcie nad Odrą uroczystości. Będą w nich uczestniczyli Premier RP i niemiecki Kanclerz. Pojawia się istotna kwestia – zadzwoniła do „firmy” Pani - ma chorego na białaczkę synka (o ile pamiętam miała jeszcze jedno dziecko) wychowuje Go sama. Chłopczyk jest w CZD potrzebuje pilnie pomocy (szpik) czy możemy w jakikolwiek Jej (a właściwie Dzieciaczkowi) pomóc. Myślimy z Kolegami – jest pomysł – postaramy się zorganizować w czasie wspomnianej wyżej uroczystości koncert (gwiazdy – jakie jeszcze nie wiadomo) połączony ze „zbiórką” szpiku dla malca. W tzw międzyczasie zawozimy Chłopaczkowi mały telewizor jakieś potrzebne rzeczy, staramy się pomóc na tyle na ile możemy. Chęć (czy może lepiej gotowość) udziału w koncercie zadeklarował Pan Stanisław Soyka i Myslowitz – zrobią to za darmo, nie ma problemu godzą się od razu – są wspaniali. Trzeba tylko zapewnić „bezkolizyjny” przejazd przez granicę. Dzięki staraniom w polskiej Straży Granicznej i Bundesgrenzschutz sprawa jest błyskawicznie (dziś jeszcze raz serdecznie za to dziękuję) załatwiona. Potrzebujemy jeszcze wsparcia medialnego – przedsięwzięcie musi być nagłośnione, by miało sens. Zwracamy się do największej wówczas gazety pisząc osobiście do jej redaktora naczelnego – 0 odpowiedzi, 0 reakcji. Później (już trakcie imprezy) na pytanie „dlaczego !?” usłyszałem, że temat nie jest „...nośny...”. Ta sama gazeta później mocno (i bardzo bobrze) angażowała się w podobną akcję zbiórki szpiku dla umierającej znanej polskiej siatkarki. Zwracamy się także do fundacji ówczesnej „Pierwszej Damy” i tu o dziwo, bez szczególnych problemów, otrzymujemy pomoc. Pozostaje jeszcze jedno – rozmawiam telefonicznie z gościem prowadzącym wielkie zbiórki finansowe dla chorych, starych, dzieci, szpitali. Oda razu i na wstępie tłumaczę, że nie chcemy kasy, jesteśmy instytucją państwową, chcemy tylko prosić o nagłośnienie kwestii (jego nazwisko może pomóc). Na „dzień dobry” słyszę, że „...Niemcy to...............y” powoli tłumaczę raz jeszcze, że sprawa ważna bo „...chore dziecko...bo przecież trzeba pomóc i nieludzkie byłoby zostawienie malca samemu sobie...”. W końcu daje się udobruchać i obiecuje pomoc. Słabo to wyszło ostatecznie nie pomógł tam gdzie było to najpotrzebniejsze. Niezależnie od powyższego koncert się odbył (pomagały przy nim jeszcze dwie fundacje – jedna polska jedna niemiecka) szpik zebrano – los dopisał jednak do całej historii dramatyczny finał - chłopaczek niestety umarł w dniu imprezy. Przy okazji organizowania tego przedsięwzięcia zdarzyła się jeszcze jedna (zupełnie) dramatyczna sytuacja – otóż ni z tego ni z owego pojawiła się na miejscu grupa „aktywistów” ze znanej organizacji tropiącej „polski faszyzm”. Szykowali się do zakłócenia „imprezy” przyczyną był występ jednego z zaproszonych gości, który został zdefiniowany jako faszysta (właśnie) z tego powodu, że kilka tygodni wcześniej występował w Poznaniu i śpiewał dla „konserwatystów”. Sprawę udało się „załatwić” - po prostu zakomunikowałem im, że jeśli przeszkodzą to ich po prostu „...zniszczę...” (artykułowałem to nieco inaczej – ale ostatecznie zrozumieli, że życie dziecka jest ważniejsze od...tropienia faszystów tam gdzie ich w rzeczywistości nie ma bo i nigdy nie było).
Jeżdżę od 2 godzin po Gdańsku samochodem z fajnym gościem (senator) – wydał właśnie (po niemiecku) album o mieście – ja po jakimś wykładzie dotyczącym wymian młodzieży jadę do TVP Gdańsk, on też miał tam jakiś występ zabrałem więc ze sobą. Rozmowa wartka, miła opowiada o mieście, o sobie, o tym jak gra w piłkę (tu możemy się łatwo porozumieć), wszystko z pewnym dystansem do siebie, sporą autoironią. Że słaby, że chciałby lepiej, ale to i tak fajne – bo w grupie i z przyjaciółmi no i przecież to relaks. Wspomina o grze z Marszałkiem Sejmu (też z Gdańska) śmieje się z „borowików” (dzisiaj to się już inaczej nazywa), którzy kompletnie nie „pothafią”, ale muszą, a poza tym „służba nie dhużba”. Tak sobie gadamy, w końcu mówi (cytat prawie wierny – pamiętam do dziś) „...wie Pan co ja to nie lubię specjalnie pracować, przemęczać się...najfajniej jest oglądać mecze w telewizji, samemu pograć no i w tym pierwszym przypadku wypić jakieś winko...”. Potem przypomniałem sobie (boleśnie) to co mówił jako obywatel rządzonego przez niego państwa. Przy okazji obiecał, że będzie wspierał wszystkie działania mające na celu wzmocnienie wymiany (i polityki) młodzieżowej. Gdy zwrócono się do niego w tej sprawie parę miesięcy później odpowiedział (wg zaprzyjaźnionego Księdza, który go o to – między innymi w moim imieniu - prosił), że generalnie to go zupełnie nie interesuje.
Kończy się pionierska praca w „Jugendwerku” z jednej strony żałuję bo było fajnie, z drugiej przestałem się rozwijać – trzeba czegoś nowego. Jako, że „nic nowego” nie ma nieprzekonany do końca zgłaszam swoją kandydaturę na następną kadencję. Później okazało się, że urzędująca Pani Minister „...zakazała wspierania twojej kandydatury...” i (na dodatek) „...nienawidziła Pana...” (cytaty wierne – działaczka młodzieżówki SLD i urzędników ministerstwa, w którym później miałem okazję pracować) – pisałem już zresztą o tym w „poprzednich obrazkach” ale warto o tym dzisiaj przypominać. Do dziś nie bardzo kumam skąd ta „nienawiść” (do mnie) bo wspomnianej Pani Minister nie znałem i w zasadzie miałem tylko jedną okazję, by z nią rozmawiać. Mogę się tylko domyślać kto, co i dlaczego – dziś nie ma to zresztą jakiegokolwiek znaczenia. Wspominam też o tym z tego prostego powodu, że ciągle mówi się jak to dzisiaj rządzący obchodzą się z ludźmi i że to nadzwyczajne – otóż wcale nie – miałem „przyjemność” być potraktowany w ten sposób w latach 1989 – 2007 pewno trzy razy – za każdym razem widoczny był motyw polityczny (i żeby nie być gołosłownym to odniesienia do powyższego można znaleźć w protokołach Sejmu RP).
Przygody w Ministerstwie Sportu i te biznesowe opiszę w kolejnych „obrazkach” – są ciekawe, ba wręcz dramatyczne niekiedy. Teraz tylko jeden z „tamtego” czasu. Po jakimś spędzie w Sejmie zwrócił się do mnie jeden z v/ce Marszałków (późniejszy Marszałek i …) z prośbą o spotkanie (znamy / liśmy się dobrze jeszcze z okresu studiów i po – opisałem jedno z naszych spotkań w poprzednich „obrazkach”). Zjedliśmy dobry obiad (nie było to „u Sowy”, nie były to ośmiorniczki – obiad był z tych tańszych i chyba nikt nie podsłuchiwał rozmowa zresztą nie była chyba aż tak istotna). Miło się siedziało – do dziś zachodzę w głowę czego chciał (ciemny jestem) i co sugerował, zresztą teraz to zupełnie nieistotne. Ważne, co pamiętam, że gdy rozmowa zeszła na tematy bieżące stwierdził odpowiadając na moje żale i pretensje skierowane wobec Jego formacji wynikające z plajty pomysłu POPiS/u „...wiesz, tak na prawdę to wina jest równo rozłożona 50 % na 50%...”. Kilka dni później słyszałem Go w jakiejś rozgłośni radiowej mówił coś zupełnie innego. To co mówi dzisiaj to już (jak to mawiał Kipling) „...zupełnie inna hitoria...”. Kończąc spotkanie poprosiłem (któryś raz zresztą z rzędu) o wsparcie (i wytworzenie ponadpartyjnego konsensusu w tej kwestii) pomysłu stworzenia polsko ukraińskiej instytucji wspierającej wymianę młodzieży (chodziło o oficjalną strukturę taką jak „mój Jugendwerk”). Obiecał (po raz kolejny) wsparcie pomysłu – i oczywiście nic się nie stało – tak jak nie stało się w latach 2007 – 2015 kiedy rządzili. Kolejny raz zabrakło wizjonera, który pociągnąłby sprawę (bo pomysł był) na płaszczyźnie administracyjnej – i znowu spora szansa na naszą aktywność i polski sukces poszła się... nie napiszę co. Kilkanaście lat straconych i nie wiem czy są do odrobienia.
Kilka lat później po opisanej wyżej gdańskiej peregrynacji (początek 2008 roku) – siedzę w hallu hotelu sejmowego czekam na przyjaciela Senatora (za 2 lata zginie tragicznie pod Smoleńskiem). Przed wejściem dwa, trzy duże BMW, za przyczajeni filarami ludzie z „BOR/u”. Zakładam, że pewno ktoś przyjechał, jakiś gość zagraniczny – nie wydaje mi się, że to ktoś z rządzących bo przecież kilka tygodni temu deklarowali, że kończą z „Bizancjum” poprzedniej władzy i „...teraz już bez sygnałów i zabezpieczonych kolumn VIP/ów...”, a ja, naiwnie, wierzę w to co się mówi. Ni z tego ni z owego słyszę znany (przypomina mi się własne wychodzenie na boisko i oczekiwanie na piłkarzy reprezentacji, którzy wychodzili na stadion X/lecia tunelem od strony dzisiejszego dworca „Stadion”) odgłos butów piłkarskich – wbiega w dresiku, zgrzany mój „znajomy” z Gdańska. Ochrona za nim migusiem do pokoju (w końcu jest premierem Rządu RP). Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że następnego dnia leciał do Moskwy na pierwsze rozmowy z pułkownikiem Putinem – w moim pojęciu powinien siedzieć na tyłku i wkuwać przygotowana lekcję (ciekawe czy taka była !?) – „moje przekonanie”, jak widać, można sobie w buty wsadzić. Pokazano potem, relacjonując wizytę i przedstawiając ją jako sukces rozwalonego w złotym fotelu „samca alfa” i skulonego przedstawiciela Polski naprzeciwko. Zaprzyjaźnione źródła (nie wiem czy można im wierzyć !?) donosiły, że „wywieziono” go z Kremla bramą, którą w 1612 roku uciekali Polacy. Przygotowanie do wizyty było jak widać perfekcyjne.