Marek Budzisz: Grillowanie Rosji – start.

Wczoraj pojawiły się prognozy, uznawanej za miarodajną, specjalizującej się w rynku ropy naftowej i gazu ziemnego, agencji analitycznej FDA, której specjaliści są zdania, że w ramach najbliższej nowej rundy amerykańskich sankcji przeciw Rosji może zostać wprowadzany zakaz importu przez amerykańskie podmioty rosyjskiej ropy naftowej. W ubiegłym roku, amerykańskie firmy zakupiły w Rosji ropę o wartości 7 – 8 mld dolarów, co oznacza, że „w obszarze bezpośredniego ryzyka” znajduje się rosyjski eksport na poziomie ok. 350 – 400 tys. baryłek na dobę. Podobne scenariusze kreślą też analitycy S&P Global Platts. Jednak trzeba odnotować też zdanie sceptyków, którzy uważają, że skala importu rosyjskiej ropy naftowej i produktów ropopochodnych, choć latem tego roku wzrosła do poziomu ok. 800 tys. baryłek na dobę jest na tyle niewielka (ok. 5 % amerykańskiego importu), że z jednej strony Rosja łatwo znajdzie na tę ilość nabywców na innych rynkach, a Stany Zjednoczone per saldo zaszkodzą tylko sobie, bo będą musiały „na gwałt” zwierać nowe kontrakty. Znacznie bardziej dolegliwe byłoby, ale na, to póki co, się jeszcze nie zanosi, gdyby Waszyngton wprowadził sankcje na wzór irańskich, tzn. zabraniał importu również państwom trzecim.
Na tego rodzaju posunięcia jest jednak zdecydowanie zbyt wcześnie, bo idzie tu raczej o grillowanie geopolitycznego przeciwnika (czyli Rosję) niźli o wymierzanie ciosów na oślep. W wyniku takiego procesu podgrzewania niepewności, Rosja wydaje się więcej tracić niźli w efekcie samych sankcji.
Potwierdzają to zresztą również rosyjscy ekonomiści. Wczoraj w Moskwie odbyła się, zorganizowana przez Standard & Poor’s, coroczna konferencja poświęcona rosyjskiej gospodarce i jej perspektywom. Otóż zdaniem wypowiadających się w jej trakcie ekspertów znaczący napływ petrodolarów w tym roku (wynik skokowego wzrostu cen) nie wpłynął na szanse wzrostu rosyjskiego PKB. Analitycy oceniają, że do 2021 roku rosyjska gospodarka rozwijała się będzie, ale bardzo powoli, w tempie nie wyższym niźli 1,7 – 1,8 %, a przypomnijmy, że rosyjski rząd, który niedawno korygował in minus tegoroczne wskaźniki wzrostu nadal stoi na stanowisku, że owszem, w tym i przyszłym roku będzie on rachityczny, ale już w 2020 i 2021 zbliży się do poziomu 3 %. Eksperci są znacznie bardziej sceptyczni i twierdzą, że zapowiedziany program gigantycznych inwestycji w infrastrukturę (450 mld dolarów) nie zostanie zrealizowany, a jego częściowe wdrożenie niewiele zmieni, bo będziemy mieli do czynienia z realizowaniem pokazowych, ale z ekonomicznego punktu widzenia mniej korzystnych, przedsięwzięć. Ale co innego jest interesujące. Otóż specjaliści Agencji szacują, że cena baryłki ropy naftowej w przyszłym roku spadnie do poziomu 40, może 45 dolarów, a to oznacza wejście rosyjskiej gospodarki w recesję i to jeszcze w sytuacji słabnącego rubla. Wczoraj też pojawiły się w Moskwie prognozy Reiffeisenbanku, że dolar pod koniec roku może kosztować powyżej 70 rubli, a to oznacza wzrost oczekiwań inflacyjnych, bardzo prawdopodobne podniesienie stóp procentowych i w efekcie osłabienie i tak już słabej konsumpcji wewnętrznej. Kółko się zamyka. Warto też przytoczyć opinię Andrieja Klepacza, wiceprezesa Wnieszekonombanku, który na wczorajszej konferencji powiedział, że „praktycznie wszystko, co wygraliśmy w związku z tym, że ceny ropy naftowej wzrosły powyżej 70 dolarów za baryłkę, a w budżecie założona była cena 50 dolarów, straciliśmy na odpływie kapitału z Rosji. Prawdę mówiąc w gospodarce nic nie zostało, a nawet, wygląda na to, że odpłynęło więcej”.
Jednak grillowanie Rosji, jak się wydaje, dopiero się zaczyna. Gordon Sondland, amerykański ambasador przy Unii Europejskiej, powiedział wczoraj, że Stany Zjednoczone dysponują całym arsenałem możliwości, z których jeszcze nawet nie zaczęły korzystać, aby zablokować budowę gazociągu Nord Stream 2. „Wierzymy, oświadczył, że opozycja w Unii Europejskiej wobec idei budowy rurociągu rośnie”. Powtórzył też, za Donaldem Trumpem, że uzależnianie się Europy od rosyjskich surowców energetycznych jest polityką błędną i może prowadzić do sytuacji, kiedy „gaz zostanie zimą przez Rosję odłączony z powodu kryzysu geopolitycznego”. Przy okazji powiedział też, że Waszyngton prezentuje ten punkt widzenia wychodząc z założenia, że osłabiona Unia Europejska równa się osłabionym Stanom Zjednoczonym. Cała zaprezentowana przez amerykańskiego ambasadora linia argumentacji niewiele ma wspólnego z kwestiami natury ekonomicznej, jak chcieliby widzieć problem Niemcy. Bo gdyby na North Stream 2 patrzeć tylko przez pryzmat relacji biznesowych, to należałoby się zgodzić z opinią wielu ekspertów, że amerykańskie możliwości blokowania rosyjskiej rury są ograniczone. Po pierwsze, szwajcarska firma, która ją kładzie, jest firmą prywatną, nie notowaną na giełdach, która w praktyce nie jest aktywna w USA, za to sporo zarabia na relacjach z Rosją. Rurociąg został już sfinansowany, a nawet, jeśliby ograniczenia na rynku kredytowym w związku z nową falą amerykańskich sankcji miały miejsce, to i tak, Gazprom może liczyć na wsparcie finansowe rosyjskich władz. I wreszcie, zdaniem ekspertów, Niemcy nie zrezygnują z zakupów surowców energetycznych z Rosji, bo to, że kupują tanio, decyduje o konkurencyjności ich gospodarki. Zdaniem rosyjskich specjalistów Amerykanie mogą zablokować rosyjskie inwestycje, ale w większym stopniu chodzi o drugą nitkę Tureckiego Potoku.
Tylko, że polityczna linia Niemiec może ulec dość zasadniczej zmianie już po wyborach, które mają odbyć się w grudniu w Hamburgu, nowego kierownictwa CDU. Z trójki kandydujących na schedę po Merkel, jedynie Annegret Kramp-Karrenbauer, sekretarz generalny formacji, nazywana przez media „mini Merkel” jest zwolenniczką kontynuowania jej linii, zakładającej m.in. jak to oświadczyła niemiecka kanclerz w Parlamencie Europejskim budowę silnej europejskiej armii. Jej najpoważniejszy kontrkandydat, Friedrich Merz, były szef frakcji chadeckiej w Bundestagu, uchodzi za zwolennika, w znacznie większym stopniu niźli urzędująca kanclerz, wzmacniania więzi atlantyckich. W siostrzanej CSU również trwają przetasowania, z kierownictwa formacji ustępuje w najbliższej przyszłości Horst Seehofer, chcąc nadal pozostać szefem niemieckiego MSW. Ale zdaniem obserwatorów niemieckiej sceny politycznej może okazać się, że w obydwu chadeckich formacjach zwyciężą zwolennicy bliższych związków ze Stanami Zjednoczonymi i jednocześnie odwrócenia koalicji. Odwrócenia, czyli zbudowania tego, czego nie udało się obecnej kanclerz – rządowego aliansu z Zielonymi oraz Wolnymi Demokratami. Tylko jeśli to się uda, to dla Angeli Merkel nie będzie już miejsca w rządzie i jej "kontrolowane” odejście może przestać być takowym. Takiemu rozwojowi wydarzeń sprzyja kryzys w SPD, która dziś jest dopiero na czwartym miejscu w niemieckich sondażach i narasta w niej fala przeciwników Wielkiej Koalicji, na której socjaldemokraci tracą. Jeśli wydarzenia w Niemczech potoczą się w zgodzie z tym scenariuszem, to może okazać się w przyszłym roku, że na czele najsilniejszego państwa Unii Europejskiej stanie rząd inaczej zapatrujący się zarówno na energetyczną współpracę z Rosją, jak i na potrzebę wzmacniania więzi transatlantyckich.
/k