Sytuacja wokół Ukrainy coraz bardziej napięta

Co musisz wiedzieć?
- Kreml nie chce wyjść w sprawach ukraińskich naprzeciw oczekiwaniom Waszyngtonu.
- W ostatnich tygodniach Rosjanie odnoszą sukcesy na froncie ukraińskim.
- Kijów doszedł do porozumienia z Francją i Niemcami ws. wspólnej produkcji dronów bojowych.
W ostatnich dniach sytuację wokół Ukrainy określiły trzy wydarzenia.
Pierwsze z nich to amerykańska reakcja na ukraińskie uderzenie dronami na rosyjskie lotnictwo strategiczne. Można ją krótko zreasumować jako zdradzającą oburzenie faktem, że ktoś śmiał w ten sposób potraktować światowe supermocarstwo. Reakcję podszytą swego rodzaju solidarnością z… Rosją jako członkiem tego samego co Stany Zjednoczone klubu. Można też dostrzec w niej kolejny przykład szamotania się ekipy Donalda Trumpa, która dostrzega, że Kreml w żadnym zakresie nie chce wyjść jej w sprawach ukraińskich naprzeciw i szuka dobrego pretekstu, żeby zdystansować się od całego konfliktu – w taki sposób, który nie wywoła wśród politycznego zaplecza obecnego prezydenta wrażenia, że POTUS po prostu przegrał i nie jest w stanie zrealizować swoich pierwotnych zapowiedzi.
Drugie wydarzenie to publikacja ukraińskich statystyk i szacunków pokazujących, że w ostatnich tygodniach Rosjanie idą naprzód znacznie szybciej, niż przyzwyczailiśmy się w ostatnich miesiącach, przy czym za cenę mniejszych niż dotąd strat. Jest to efekt zarówno nowej rosyjskiej taktyki (więcej małych uderzeń wykorzystujących bardzo szybkie środki lokomocji, utrudniające wykorzystanie dronów), jak i narastającego wyczerpania armii ukraińskiej. Zachowuje ona zdolność bojową, jednak coraz trudniej jest jej rekompensować liczebną przewagę przeciwnika.
Trzecim wreszcie wydarzeniem są porozumienia Kijowa z Francją i Niemcami mówiące o rozpoczęciu wspólnej produkcji dronów bojowych (tu warto zwrócić uwagę, że Polska nie tylko nie zawarła żadnej analogicznej umowy, ale w ogóle nie korzysta w tym obszarze z ukraińskich doświadczeń, i jest to zasługa – w cudzysłowie – obu rządów, poprzedniego i obecnego).
Na horyzoncie jest zatem więcej chmur niż słońca, a wszystkiemu temu w Polsce akompaniuje wzrost nastrojów „ukrainosceptycznych”. Momentami można by odnieść wrażenie, że stajemy się pod tym względem drugą Słowacją albo że nagle przenieśliśmy się wszyscy gdzieś w okolice Półwyspu Iberyjskiego i to, co się dzieje nad Dnieprem, stało się dla nas pełną, nieistotną egzotyką. Warto więc może zastanowić się, co zmieniło się od bardzo niedawnych czasów, kiedy nastroje były zupełnie inne, i co oznaczałyby dla nas różne warianty zakończenia ukraińskiego konfliktu.
- PKP Intercity wydał pilny komunikat
- Niepokojące informacje z granicy. Komunikat Straży Granicznej
- Komunikat dla mieszkańców i turystów woj. zachodniopomorskiego
- "Wyborcza": Jest decyzja PSL ws. wyborów parlamentarnych. Koniec współpracy z partią Hołowni
- Jeśli upadnie reżim ajatollahów w świat popłynie ogromna ilość irańskiej ropy. Po co komu będzie rosyjska?
- Alarm na lotnisku Chopina. Trwa ewakuacja
- Embraer obiecuje uruchomienie linii produkcyjnej w Polsce, ale LOT i tak ma wybrać niemiecko-francuskiego Airbusa
- Komunikat dla mieszkańców Podkarpacia
- Komunikat dla mieszkańców Krakowa
Gdyby Kijów padł…
Wyobraźmy sobie jednak najpierw, jak wyglądałoby dziś nasze położenie, ale i sytuacja na całym świecie, gdyby w 2022 roku Rosjanie, tak jak życzeniowo planowali, zajęli Ukrainę praktycznie bez walki. Albo gdyby Ukraińcy walczyli, ale Zachód (wtedy przez krótki czas z Polską na czele) nie wsparłby ich z całą mocą. Albo gdyby Ukraina podpisała wtedy porozumienia w Stambule w kształcie żądanym przez Moskwę, oznaczającym de facto sprowadzenie jej do roli satelitarnej (Rosjanie do dziś oskarżają ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii Borysa Johnsona, że rzekomo obietnicami zwiększonej pomocy skłonił wtedy Ukraińców do nieustępliwości).
W każdym z tych przypadków dzisiaj Rosja w ten czy inny sposób wchłonęłaby gospodarczy (w tym zbrojeniowy) potencjał Ukrainy, radykalnie zwiększając własne możliwości. Co więcej – przy realizacji tego celu nie ponosząc albo w ogóle (wariant pierwszy) strat ludzkich i sprzętowych, albo (oba pozostałe warianty) ponosząc je na poziomie 10–20 procent poniesionych do dziś w rzeczywistości.
Zastanówmy się, czym byłaby dziś taka Rosja? Materialnie i demograficznie spotężniała, uskrzydlona gigantycznym geopolitycznym sukcesem? I – co bardzo istotne – przekonana o całkowitej impotencji Zachodu? O tym, że cokolwiek by nie zrobiła, Zachód nie uczyni nic i będzie udawał, że pada deszcz?
Ponadto nie tylko Rosja byłaby wtedy o tym przekonana. Przekonany o tym byłby cały świat. Przeciwnicy Zachodu wszędzie – od Cieśniny Tajwańskiej, przez Bałkany (Serbia) i Afrykę, aż po Amerykę Południową – wyciągnęliby z tego stanu rzeczy oczywiste wnioski.
Nie wiem, czy znaczy to, że Chiny już by zaatakowały i czy w takim wypadku Ameryka pogodziłaby się z utratą Tajwanu, czy też na Pacyfiku zaczęłaby się wojna światowa. Ale potencjalne skutki kompromitacji Zachodu nie ograniczałyby się do tego. Bo wnioski z niej wyciągnęliby również jego dotychczasowi sojusznicy, a także ci, którzy ostrożnie wypracowywali coraz większą niezależność od Moskwy. Pamiętamy, że na początku 2022 roku, w trakcie fali antyrządowych manifestacji w Kazachstanie, został tam wprowadzony kontyngent „stabilizacyjnych” sił rosyjskich, który potem jednak szybko wycofano, a rząd w Astanie powrócił – i realizuje konsekwentnie do tej pory – politykę dystansowania się od Moskwy i od dziedzictwa radzieckiego. Otóż gdyby wojny na Ukrainie nie było albo zakończyła się ona szybkim zwycięstwem Rosji, zapewne kontyngent by tam pozostał, a Kazachstan rozpoczął drogę w odwrotną stronę – z powrotem do „ruskiego mira”. Wraz z resztą Azji Środkowej i Kaukazem.
Ale skutki byłyby widoczne też na obszarze znacznie bardziej nas dotyczącym. Białoruś byłaby już zapewne jeśli nie formalnie, to faktycznie rosyjską gubernią, nie uprawiającą żadnej podmiotowej gry z Moskwą nawet w tym zakresie, w którym wciąż pozwala sobie na nią Łukaszenka. A państwa bałtyckie, pozostając formalnie w UE i nawet NATO, rade nierade musiałyby zacząć proces reorientacji. Zapewne zostałyby zmuszone i do poluzowania swoich ustawodastw dotyczących języka rosyjskiego i rosyjskiej mniejszości (która wszędzie zaczęłaby agresywnie domagać się udziału we władzy) i do wpuszczenia na dużą skalę rosyjskiego kapitału. Litwa musiałaby, zapewne, przy formalnym sprzeciwie reszty Unii zapewnić Rosjanom całkowicie swobodny i bez kontroli dokumentów transport na linii Białoruś – Kaliningrad. Za moment kraje bałtyckie stałyby się czymś w rodzaju rosyjsko-zachodniego kondominium, o ile nie gorzej.
Każdy, kto wie o Rosji cokolwiek, wie również, że po odniesionym w ten czy inny sposób zwycięstwie byłaby ona w dwójnasób agresywna i groźna.
Renesans rosyjskiej karty
A co w tej sytuacji z nami? Nie twierdzę, że z całą pewnością oznaczałoby to zbrojną napaść, choć nikt nie może z ręką na sercu tego wykluczyć. Ale agresywną politykę Moskwa mogłaby prowadzić również w innych formach. Sytuacja, jaką od 2021 roku mamy na granicy z Białorusią, rozszerzona zapewne zostałaby na całą naszą granicę wschodnią i jej skala wzrosłaby radykalnie. Kreml rozpocząłby też intensywne wzmacnianie wszelkiego rodzaju sił odśrodkowych – np. temat śląskich autonomistów już dziś żywo interesuje rosyjską propagandę.
Ale przede wszystkim, operując jednocześnie poczuciem zagrożenia, działaniami korupcyjnymi, przynętami natury gospodarczej i być może ideologicznej, zacząłby generować powstanie w naszym kraju już autentycznego (w odróżnieniu od istniejących) ośrodka politycznych wpływów rosyjskich.
Dotąd wśród poważnych polityków od 1989 roku nie było raczej chętnych do odegrania takiej roli. Poszczególne jednostki, które flirtowały z taką wizją, zatrzymywały się wręcz nie wpół, tylko w jednej dziesiątej drogi. Było to związane i z siłą dominacji antyrosyjskiego paradygmatu w polskim myśleniu o świecie, i z potęgą wpływów zachodnich (przede wszystkim amerykańskich) w naszym kraju, i z brakiem realnej perspektywy nie tylko zwycięstwa takiej opcji, ale nawet ugrania czegoś ważnego za pomocą rosyjskiej karty, i z bardzo w Polsce umiarkowanymi, w odróżnieniu od innych krajów, możliwościami wspierania tutaj przez Moskwę na większą skalę swoich faworytów. Ale gdyby Zachód skapitulował na Ukrainie, wszystkie te czynniki, choć w różnym stopniu i tempie, uległyby atrofii.
Powyższe dotyczy również sytuacji, w której Ukraina nie padłaby w 2022 roku, tylko dziś lub za rok.
Po pierwsze, po drugie i po trzecie
Stykamy się z rozmaitymi przejawami, nazwijmy to tak, asertywności strony ukraińskiej, która z reguły stawia z rozmachem na bezpośrednią współpracę z mocarstwami zachodnioeuropejskimi. Polskę zaś lekceważy, i nie chodzi tu wyłącznie o kwestie narracji historycznej, ale też o legendarne już umieszczenie Donalda Tuska w innym wagonie niż przywódcy państw zachodnich, o brak naszego kraju w Stambule. Co prawda, można zadać pytanie, które z tych faktów są logiczną konsekwencją zajęcia przez nasze państwo określonego stanowiska (np. jednoznacznej deklaracji, że WP nie będzie uczestniczyć w misji na Ukrainie), a które – naszych zaniechań (np. kwestia współpracy w produkcji i zastosowaniu dronów; jak napisałem wyżej, Polska konsekwentnie nic nie robiła w tej sprawie od zawsze).
Ale fakt pozostaje faktem – Kijów demonstruje, często brutalnie, że nie widzi żadnego powodu do wykonania jakichkolwiek gestów pod adresem Polski. Jest to z jego strony błąd – nie tylko dlatego, że lepiej nie tworzyć pokładów niechęci między sobą a znaczącym sąsiadem, ale przede wszystkim dlatego, że sytuacja przymusowa, w jakiej znajduje się nasz kraj i którą eksploatuje Ukraina, kiedyś się jednak skończy, zmniejszą więc się możliwości jego lekceważenia.
Ale dziś jest tak, jak jest. Dziś nasz podstawowy interes po pierwsze, po drugie i po trzecie polega na tym, żeby wszelkimi siłami podtrzymywać ukraiński opór. Bo każdy jego miesiąc to dla nas dodatkowy czas na przygotowanie się do złych czasów, które po ewentualnej klęsce Ukrainy mogą na nas przyjść. A każdy zabity dziś Rosjanin – to jeden mniej żołnierz, którego wtedy można będzie skierować przeciw Polsce albo przy pomocy którego będzie można Polsce grozić.
Jesteśmy – prawie wszyscy – ofiarami, łagodnie mówiąc, przesadnych proukraińskich emocji i nadziei, wzbudzonych w pierwszej fazie pełnoskalowej wojny. Emocji i nadziei, która wtedy przyjęła rozmiary nieledwie euforii dotyczącej polsko-ukraińskich relacji. Bardzo powszechnie uważano wówczas, że przyjmą one jakąś specjalną formę. Że oba państwa, zbratane wspólnym zagrożeniem, będą w przyszłości bardzo sobie bliskie. Ba, wielu snuło wtedy jeszcze dalej idące wizje, wręcz unii państwowej (zapowiadał to wówczas np. Paweł Kowal z PO). Były to fantazje polskich romantyków. Dosłownie nikt na Ukrainie nie podzielał ich wtedy, tym bardziej nie podziela dziś, i nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek ktoś tam liczący się uznał, iż z Polską warto mieć reakcje bliższe niż z którymkolwiek innym zachodnim sąsiadem.
Ale rozczarowanie spowodowane tym, że kiedyś – z własnej przecież winy – rozbudziliśmy w sobie kompletnie nierealistyczne oczekiwania, które musiały boleśnie zderzyć się z rzeczywistością, jest złym doradcą. Myśląc o polityce, nie można temu ulegać, bo wtedy łatwo komuś na złość nie tyle nawet odmrozić sobie uszy, ile – wobec rozmiaru rosyjskiego zagrożenia to bardziej odpowiednia metafora – skazać samego siebie na śmierć z mrozu.
Dziś w relacjach z Kijowem trzeba oczywiście asertywnie realizować polskie interesy. Ale nie można ani na chwilę zapominać o tym najważniejszym – o utrzymaniu Ukrainy jako państwa prawdziwie niezależnego od Moskwy. To jest chłodna konstatacja oczywistości, a nie emocja.
Tak jest, ta oczywistość jest znana również architektom ukraińskiej polityki i ta świadomość daje im nad nami przewagę. To oczywiście jest dla nas i przykre, i niekorzystne.
Jeśli uda się osiągnąć cel najważniejszy z głównych, czyli ocalenie niepodległości naszego południowo-wschodniego sąsiada, to potem stosunki między Polską a – nie we wszystkich aspektach, ale w wielu bardzo osłabioną na skutek wojennych strat – Ukrainą mogą ułożyć się różnie. I poziom asertywności, na jaki wtedy Warszawa będzie mogła się w stosunkach z nią zdecydować, będzie inny niż dziś. Ale teraz nakazem chwili jest powtarzanie sobie „trudno, tak trzeba”.
Nawet jeśli momentami przychodzi cedzić to przez zaciśnięte zęby.