Republika Amerykańska przypomina późną Republikę Rzymską, ale Donald Trump nie będzie jej pierwszym cezarem
Autor: David Engels
David Engels jest belgijskim historykiem specjalizującym się w historii starożytności, zwłaszcza starożytnego Rzymu. Najbardziej znany jest ze swoich książek porównujących bolączki późnej Republiki Rzymskiej, które doprowadziły do wojny domowej, cezaryzmu i pojawienia się „augustowskiego” konserwatywnego państwa-cywilizacji, ze współczesnymi pogłębiającymi się kryzysami Zachodu. W niniejszym artykule David Engels porównuje kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki Donalda Trumpa nie do pierwszego Cezara Rzymu, ale do „populisty” Katyliny, którego nieudana próba rzucenia wyzwania skorumpowanej liberalnej elicie Rzymu w latach 60. p.n.e. poprzedziła konserwatywny zamach stanu pierwszego rzymskiego cesarza.
„Albowiem odkąd rzeczpospolita pod prawo i władzę kilku oligarchów przeszła, stale im królowie i tetrarchowie składają daniny, ludy i narody płacą haracze; my wszyscy inni, choć aktywni i dzielni, szlachta i nieszlachta byliśmy motłochem bez wpływów, bez znaczenia, poddani tym, dla których, gdyby rzeczypospolita była zdrowa, bylibyśmy postrachem. Przeto całe znaczenie, potęga, zaszczyty, bogactwo są albo u nich albo tam gdzie oni sobie życzą; nam zostawili niebezpieczeństwa, klęski wyborcze, wyroki sądowe, nędzę. Dokądże wreszcie cierpieć to będziecie, dzielni mężowie?” (Sall., Cat. 20,7-14).
Czy to fragment niedawnego przemówienia Donalda Trumpa, Marine Le Pen lub Viktora Orbána? Nie, to raczej polemika z ostatnich lat republiki rzymskiej – przypisywana słynnemu i szemranemu trybunowi plebsu, Katylinie. Podobieństwa są uderzające i wskazują na pytanie, które jest obecnie coraz częściej zadawane: czy Stany Zjednoczone Ameryki, a mówiąc bardziej ogólnie, nasza zachodnia cywilizacja, nie znajduje się w ostatnich latach swojej własnej „republikańskiej”, czyli demokratycznej ery?
Rzeczywiście, w ciągu ostatnich kilku miesięcy kwestia ta pojawiała się coraz częściej w mediach głównego nurtu, zwłaszcza w świecie anglosaskim (co, jeśli wolno mi wypowiedzieć nieco narcystyczną uwagę, jest dalekie od oryginalności): Już w 2013 r. zajmowałem się nią wyczerpująco w mojej książce Le Déclin: La crise de l’Union européenne et la chute de la République romaine – quelques analogies historiques (Przekład polski, uzupełniony: Na drodze do imperium. Kryzys Unii Europejskiej i upadek republiki rzymskiej. Paralele historyczne).
Podczas gdy amerykańska prawica obsesyjnie szuka podobieństw między obecnym kryzysem imigracyjnym a migracją ludów do rzymskiego cesarstwa w V wieku n.e., oddając się w ten sposób pewnej formie deklinizmu zaczerpniętej z późnej starożytności, która polega na postrzeganiu Trumpa jako swego rodzaju ostatniego bastionu przeciwko fali migracyjnej, lewica zamiast tego skupia się na zniszczeniu starej Republiki przez Juliusza Cezara, aby nadać sens fenomenowi Trumpa. Czyniąc to, przyjmuje dwie pozycje: po pierwsze, decyduje się na zasadniczo negatywne przedstawienie starożytnego dyktatora, zamiast uznać zarówno jego geniusz jako organizatora, jak i rozjemcy, nie wspominając już o stopniu korupcji, jaki istniał wówczas w Republice Rzymskiej; a po drugie, przyjmuje cokolwiek naiwny i pozytywistyczny punkt widzenia, postrzegając koniec Republiki Rzymskiej jako pewnego rodzaju „wypadek”, którego można było uniknąć, gdyby tylko ówcześni Rzymianie mieli lepszą zdolność do analizy politycznej – i oczywiście, gdyby uchwalili represyjne prawa przeciwko „prawicy”...
Nasze czasy przypominają nie późne Cesarstwo Rzymskie, ale schyłkową Republikę Rzymską
Moi czytelnicy zapewne wiedzą, że polemizuję ze snuciem analogii między współczesnością a późną epoką starożytną, ale nie jestem też przekonany, że wraz z Trumpem osiągnęliśmy etap rządów pierwszego cezara. A przynajmniej jeszcze nie teraz: nasz odpowiednik rzymskich wojen domowych może rzeczywiście okazać się nieuchronny, choć obecnie wciąż jesteśmy świadkami starcia między tym, co w starożytnym Rzymie nazywano optymatami i popularami – co jest symptomem zarówno poważnego kryzysu strukturalnego, jak i zbliżającej się transformacji politycznej. Dotyczy to zarówno Nowego Świata, jak i Starego Kontynentu.
Cofnijmy się więc w czasie o dwa tysiąclecia, kiedy to „optymaci” wspierali władzę senatu, podczas gdy „popularzy” kwestionowali tę władzę, polegając na ludzie. W I wieku p.n.e. Republika Rzymska była, podobnie jak kraje zachodnie dziś, naznaczona postępującym zubożeniem, bezrobociem, masową imigracją, rozpadem rodziny, utratą tożsamości, spadkiem demograficznym, globalizacją (na skalę śródziemnomorską), upadkiem religii przodków i pojawieniem się kultów orientalnych, nie wspominając o filozoficznym hedonizmie, spekulacjach finansowych, prymacie ekonomii nad polityką, izolowaniu się elit od rzeczywistości, apolitycznej postawie mas, niepewności co do poziomu życia, asymetrycznych wojnach, kulturze chleba i cyrku itd. System polityczny, sparaliżowany przez nepotyzm, korupcję, krótkotrwałe magistratury i rywalizację frakcyjną, uniemożliwiał podjęcie jakichkolwiek poważnych reform bez ryzyka wojny domowej, co oznaczało, że rozwiązywanie ważnych problemów musiało być odkładane z roku na rok. Nic więc dziwnego, że obywatele rzymscy, podobnie jak my dzisiaj, stopniowo decydowali się na odrzucenie uczestnictwa w systemie politycznym, który wyraźnie faworyzował niewielką elitę, stając się tym samym coraz bardziej otwarci na dyskurs nowej grupy politycznej znanej jako populares, w przeciwieństwie do establishmentu politycznego, który był określany jako optimates.
Dzisiejsi „populiści” przypominają populares z czasów późnej Republiki Rzymskiej
Program polityczny owych populares – którzy, podobnie jak bracia Grakchowie, Katylina i Klodiusz, byli na ogół tak samo częścią elity, jak ich przeciwnicy – był niejednoznaczny: z jednej strony istniała oczywiście ambicja awansu na wyższe i bardziej lukratywne stanowiska poprzez zrównoważenie senatorskiej opozycji wsparciem ulic. Z drugiej strony program, którego byli orędownikami, stanowił wybuchową mieszankę niezbędnych reform, idealizmu i demagogii: na przykład redystrybucja ziemi z korzyścią dla biednych, bezpłatne rozdawnictwo zboża wszystkim obywatelom, zwiększenie władzy trybunów ludowych, utworzenie stowarzyszeń publicznych, które mogłyby służyć jako siły paramilitarne, wydalenie cudzoziemców z Rzymu itp.
Podobieństwa z Trumpem i innymi tak zwanymi siłami „populistycznymi” nasuwają się same: oni również, w swoim dążeniu do władzy, działają jako wyraziciele obaw mas, które są stopniowo wywłaszczane na rzecz elit gospodarczych i politycznych, a także poddawane tyranii przez coraz bardziej nieokiełznany wokeizm. Proponują również rozwiązania, które mają często charakter uproszczony i demagogiczny: niższe podatki, więcej świadczeń socjalnych, więcej demokracji bezpośredniej, zwalczanie zagrożeń dla poziomu życia, deportacje migrantów i tak dalej, wiedząc jednocześnie, że fakty polityczne w terenie, a także rzeczywistość panująca w instytucjach władzy, w większości wykluczają możliwość faktycznego wdrożenia ich propozycji bez zderzenia się z systemem prawnym w jego obecnym kształcie.
W rezultacie nasza cywilizacja, podobnie jak republikański Rzym, znajduje się w najbardziej krytycznym momencie swojej historii, a nawet w impasie: rosnący wpływ „populistów” zmusza ugruntowane partie do utworzenia zjednoczonego frontu i coraz bardziej unieruchamia instytucje polityczne, które są rozdarte między paraliżem jednych a naiwnymi ekscesami innych. Podobnie jak w starożytnym Rzymie, rezultat staje się nieunikniony: wraz ze wzrostem wielu nierówności i dysfunkcji oraz ignorowaniem głosu wyborców, wiarygodność instytucji politycznych zaczyna zanikać, co ostatecznie skłania prominentnych przedstawicieli życia społecznego i politycznego do promowania swoich interesów w sposób gwałtowny i niezgodny z prawem, prowadząc do implozji ustalonego porządku.
Co by się stało, gdybyśmy przenieśli te analogie w przyszłość? Populizm nie jest programem politycznym, ale po prostu katalizatorem: od Grakchów i zwolenników Mariusza po Katylinę i Klodiusza, wszyscy populares byli ofiarami opozycji optymatów, jednakże samo ich istnienie sparaliżowało Republikę do tego stopnia, że żadna poważna reforma polityczna nie była możliwa po którejkolwiek ze stron. Ale nawet ostatnie, krótkotrwałe przywrócenie władzy optymatów przez Pompejusza – które nastąpiło w wyniku zabójstwa Klodiusza, wojskowej okupacji miasta i serii doraźnych procesów politycznych – zakończyło się niepowodzeniem, gdy Juliusz Cezar, zwolennik popularów, który sam został uznany za banitę, chwycił za broń przeciwko senatorskiej republice i pogrążył państwo w długo oczekiwanych rozruchach społecznych. Dwadzieścia lat wojen przekształciło tę konfrontację z walki między różnymi ideologiami politycznymi w konflikt między pretendentami do władzy absolutnej. Trwało to do czasu, gdy Oktawian (przybrany syn Cezara) zdołał zlikwidować wszystkich swoich politycznych rywali i „przywrócić” Republikę – Republikę, która tylko słabo maskowała autorytarny, konserwatywny i plebiscytarny reżim, w którym jedynie kontrola nad armią pozwoliła princepsowi ograniczyć ambicje zarówno senatorów, jak i ludu, aby uniknąć dalszych wojen domowych... i stać się, jako „August”, pierwszym „cesarzem” Rzymu w 27 roku p.n.e.
Amerykańska Republika nie dojrzała jeszcze do własnego Cezara
Obserwowany w ostatnich latach postępujący sukces wyborczy tak zwanych partii „populistycznych” w świecie zachodnim prawdopodobnie ostatecznie zapoczątkuje podobny proces.
Ale Stany Zjednoczone są wciąż daleko od rzeczywistego zamachu stanu: Trump wydaje mi się raczej odpowiednikiem Katyliny i Klodiusza niż Cezara. Dlaczego? Na tym etapie bitwy nie ma tak naprawdę znaczenia, jakie konkretne środki podejmie przyszły rząd Trumpa, ponieważ połączony sprzeciw elit politycznych, mediów, uniwersytetów i kompleksu wojskowo-przemysłowego, nie wspominając o sprzecznościach nieodłącznie związanych z jego programem, uniemożliwi jakąkolwiek realną długoterminową zmianę, podobnie jak w późnej Republice Rzymskiej i z podobnych powodów. Przewidywalna porażka Trumpa jedynie pogłębi frustrację wyborców, podobnie jak miało to miejsce pod koniec pierwszej jego kadencji. Co prawda istnieje bardzo konserwatywny „Projekt 2025”, który został opracowany pod auspicjami Heritage Foundation, a po lewej stronie amerykańskiego podziału politycznego wiele mówi się o możliwym dyktatorskim zamachu stanu w „pierwszym dniu” ewentualnej nowej kadencji prezydenckiej Trumpa. Ani jedno, ani drugie nie jest jednak zbyt wiarygodne, biorąc pod uwagę realia polityczne i osobowość konkretnego kandydata. Czas na to nie nadszedł – a przynajmniej jeszcze nie teraz.
Z drugiej strony, choć cztery lata rządów Trumpa prawdopodobnie nie zmienią zbytnio strukturalnego status quo w Stanach Zjednoczonych, mogą one doprowadzić do wielu niezamierzonych szkód w wyniku dalszej polaryzacji i paraliżu Stanów Zjednoczonych, co z kolei mogłoby wywołać napięcia na całym świecie, zwłaszcza w Europie, która jest politycznie co najmniej tak samo podzielona jak Stany Zjednoczone (również z podobnych powodów, ponieważ obecne kryzysy są wspólne dla większości Zachodu). Tak więc, nawet jeśli Donald Trump wygra amerykańskie wybory 5 listopada, nadal możemy być świadkami przyspieszonego pogorszenia naszej i tak już niebezpiecznej sytuacji politycznej i gospodarczej na wszystkich frontach poprzez zaostrzenie konfliktów politycznych i etnicznych, spekulację zadłużeniem, pogłębienie nierówności i utratę wiarygodności demokracji przedstawicielskiej – a wszystko to będzie nadal miało miejsce na tle cywilizacji, która jest jednocześnie zagrożona przez afrykańską eksplozję demograficzną, implozję świata muzułmańskiego, rosyjskie ambicje i chińską ekspansję.
Liberalna lewica jako pierwsza posuwa się do dyktatorskich zapędów, próbując utrzymać się przy władzy
Prawdę mówiąc, jeśli pójdziemy za logiką późnej Republiki Rzymskiej, ostatecznie prawdziwa zmiana nie nastąpi przy urnach wyborczych, ale na ulicach: populista naprawdę staje się Cezarem tylko wtedy, gdy stawia się ponad instytucjami, zamiast uznawać ich autorytet. Trzeba przyznać, że po wygnaniu z Rzymu, Katylina próbował stworzyć armię, ale to, w czym nie dorównywał Juliuszowi Cezarowi, wynikało przede wszystkim ze słabości jego talentów organizacyjnych i wojskowych, biorąc pod uwagę, że koncentrował się wyłącznie na demagogii; a po drugie, z jego względnego braku poparcia wśród rzymskiej elity: Katylina był w pewnym sensie „pasożytem” późnego systemu republikańskiego, a nie, jak Cezar, jego grabarzem i reorganizatorem.
Donald Trump raczej nie zostanie nowym cezarem amerykańskiej republiki, ale ten moment zbliża się wielkimi krokami, ponieważ nasi optymaci w całym amerykańskim imperium (tj. na Zachodzie) coraz częściej wykorzystują swoją władzę nad instytucjami rządowymi, aby przekształcić je w bastiony przeciwko rzekomemu zagrożeniu ze strony „prawicy”, podważając tym samym ich własne zapewnienia, że stoją po stronie demokracji i rządów prawa.
Widzimy to już dziś w Polsce, gdzie Donald Tusk otwarcie oświadczył, że zamierza ignorować konstytucję kraju, aby „przywrócić” demokrację. Lepiej byłoby, gdyby mówił o „swojej” demokracji, biorąc pod uwagę, że oświadczenie to jest dowodem, iż lewicowo-liberalne elity, które otwarcie wspierają jego rząd z Waszyngtonu i Brukseli, już wykonały decydujący krok w kierunku dyktatury uzasadnionej wyłącznie tak zwaną „słuszną sprawą”. Rzeczywiście, w niedalekiej przyszłości możemy spodziewać się podobnych działań, jak te podejmowane obecnie w Polsce po ośmiu latach rządów „prawicowych populistów” w innych zachodnich demokracjach.
To z kolei może sprawić, że jutrzejsi populiści nie będą mieli wyboru i wreszcie będą musieli przekroczyć Rubikon, aby uniknąć całkowitej eliminacji, działając tak jak Cezar, aby uratować Rzym (Zachód) i jego cywilizację przed samozniszczeniem – przynajmniej na kilka stuleci. Jak powiedziałem, nie postrzegam Trumpa jako kogoś, kto ma duże szanse przekroczyć ten Rubikon – choć kto wie? Niezależnie od tego, młodsza, dynamiczna, pomysłowa, a przede wszystkim pozbawiona skrupułów postać może prędzej czy później pójść na całość i zostać nowym Cezarem republiki amerykańskiej. To samo może stać się również na Starym Kontynencie, a samobójcza rewolucja liberalnej lewicy w znacznym stopniu się do tego przyczyni.