Powrót do tej polityki będzie dla Polski katastrofą
Kilka dni temu do stolicy Niemiec przyleciał Joe Biden, żeby rozmawiać głównie o Ukrainie. Ale nie z Wołodymyrem Zełenskim, lecz z Olafem Scholzem, Emmanuelem Macronem i Keirem Starmerem. Było to uderzające tym bardziej, że dopiero co prezydent USA storpedował nadzwyczajny szczyt Grupy Rammstein pod pretekstem huraganu Milton. I nie doszło do tak oczekiwanego spotkania Zełenskiego z przywódcami Zachodu. Biden pojawił się w Niemczech nieco później, ale już przywódcy Ukrainy nie zaprosił. Z prostego powodu: o Ukrainie i ewentualnych rozmowach z Rosją rozmawiano ponad głowami nie tylko Zełenskiego, ale też liderów państw wschodniej flanki NATO.
- Profesor Pingwin zinwigilował grupy Romana Giertycha na platformie X. Opowiedział nam, co tam znalazł
- Rodzice ks. Olszewskiego pod Prokuraturą Krajową. To nagranie łamie serce
To niepokojące. I to bardzo. Z dwóch powodów
Po pierwsze, mamy do czynienia z sytuacją, w której liderzy „starego” Zachodu we własnym gronie omawiają sprawy żywotnie dotyczące krajów z naszej części Europy. Przecież nie tylko Ukrainy, ale też Polski i innych państw NATO/UE. Skoro nie doproszono kogoś z naszej części kontynentu, może to oznaczać, że jest jakiś plan skłonienia Kijowa do ustępstw i nawiązania rozmów z Moskwą. A jeśli nawet jeszcze nie aż tak, to być może omawiano warunki brzegowe rozpoczęcia rozmów. I gdzie ewentualnie ustąpić? Ale może też, jak zdyscyplinować Zełenskiego? Wreszcie, co jest najbardziej prawdopodobne: przyjąć wspólne stanowisko wobec ukraińskiego „planu zwycięstwa”.
Ale jest też drugi powód. Moim zdaniem, dużo poważniejszy i groźniejszy. Już nie tylko dla Ukrainy, ale też dla nas. Spotkanie berlińskiego kwartetu przypomniało mi inny kwartet, sprzed niemal dekady. A więc przywódców Rosji, Niemiec, Francji i Ukrainy rozmawiających w Mińsku. Ktoś może powiedzieć: no ale tam była Ukraina, a tu nie ma. Ktoś inny: ale tam była Rosja, a tu nie ma. Cóż, nie chodzi o listę członków spotkania. Chodzi o coś innego. Moim zdaniem, podróż Bidena oznacza jedno: powrót do polityki europejskiej Baracka Obamy, jeśli wygra 5 listopada Kamala Harris. Co będzie dla Polski katastrofą.
Kamala Harris przekaże Europę Niemcom
Biden był wiceprezydentem za czasów Obamy, ale jednak jego polityka zagraniczna, szczególnie wobec Rosji, była inna. Tak, zapewne wymusił to swoją agresją sam Kreml, ale takie są fakty. Drugiego resetu więc nie było. Czy może taki być za rządów (potencjalnych) Harris? Wątpliwe. Nie dlatego, że pewne środowiska zachodnie tego nie chcą. Dlatego, że Putin jest zdecydowany na konfrontację, może nawet wojnę z Zachodem.
Po polityce Harris należy za to oczekiwać skopiowania innego elementu polityki Obamy: przekazania Niemcom kurateli politycznej nad Europą. To wynika z silnych wpływów niemieckich w środowiskach Partii Demokratycznej bliskich kiedyś Obamie, a dziś Harris, jak też otoczeniu obecnej wiceprezydent, dużo bardziej nasyconym ludźmi administracji Obamy, niż ekipa Bidena (nie przypadkiem mówi się, że jeśli ona wygra, dokona czystki w ekipie Bidena, szczególnie w kwestiach polityki zagranicznej i bezpieczeństwa).
Dziś wiemy, czym skończyło się oddanie spraw europejskich Niemcom. Wzmocnienie resetu, Smoleńsk, a potem aneksja Krymu, wojna w Donbasie, wreszcie porozumienia mińskie. Gdzie nie było Amerykanów, bo po prostu Obama nie chciał. Niemcy zrobili, co chcieli. Wszak wydarzenia na Ukrainie w 2014 roku nie mogły zakłócić budowy gazowego sojuszu z Rosją, który miał napędzić niemiecką gospodarkę i pozwolić zdominować Europę. Prezydentura Trumpa to pokrzyżowała. Gdy wrócił polityk demokratów, Putin wrócił do polityki ekspansji. Może ją zatrzymać powrót Trumpa. Jeśli wygra Harris, wróci strategia Obamy: Europa? Sprawa Berlina. Same powroty…