Prof. Michał Łuczewski: Polityka staje się religią
– José Casanova w książce „Religie publiczne w nowoczesnym świecie” pytał 30 lat temu, czy polski Kościół „zrezygnuje dobrowolnie z historycznej roli strażnika narodu czy też będzie nadal rywalizował z państwem o funkcję symboliczną reprezentanta narodu?”. Co odpowiemy dziś?
– To w istocie pytanie o to, która instytucja kształtuje nasze życie i tworzy nas jako ludzi. W Polsce przez lata taką instytucją był Kościół, który potrafił rzucić wyzwanie zaborcom i systemowi komunistycznemu. Kościół scalał Polaków w obliczu słabego państwa. Mówi się, że świat jest strukturyzowany przez konflikt między cesarzem i papieżem. Ten konflikt zawsze u nas był wygrywany przez papieża. Nawet nasi królowie o cesarskich ambicjach, jak np. Władysław Jagiełło czy Jan III Sobieski, chcieli być monarchami służącymi papieżowi. Nawet Juliusz Słowacki, który papiestwa nie cierpiał, na koniec wieszczył nadejście „Słowiańskiego Papieża”. W 1989 roku Kościół wygrał ze słabym komunistycznym państwem. Na jego czele stał nasz „Słowiański Papież”, który był jednocześnie naszym królem. Ale ta wygrana była jednocześnie – jak śpiewał Kazik – „początkiem końca”. Kościół utorował drogę silniejszym instytucjom niż on sam: kapitalizmowi, państwu, liberalnej sferze publicznej. Teraz to one nas produkują na swój obraz i podobieństwo. Po swoim zwycięstwie Kościół okazał się niepotrzebny. Można było go szybko zastąpić.
Czytaj także: Euroestablishment brzydzi się ludem
Kościół
– Lekką ręką zostawiamy dziedzictwo, które nas socjalizowało, bagatela, tysiąc lat.
– Ważną cezurą była śmierć Jana Pawła II, naszego papieża-króla. Straciliśmy ojca – Ojca Świętego – który mógł toczyć walkę z cesarstwem. Wygrał z ZSRR, ale wprowadził nas do UE, czyli nowoczesnego imperium. Nie tylko nie umieliśmy Unii schrystianizować, jak marzył Karol Wojtyła, ale sami porzuciliśmy wiarę ojca.
– Jan Paweł II mówił, że w „trzecim tysiącleciu misja Kościoła dopiero się rozpoczyna”. W jego ojczyźnie 20 lat po śmierci papieża Polaka nikt nie traktuje katolicyzmu jako ambitnej metaidei mającej potencjał, by przeciwstawić się coraz bardziej zagubionej późnej ponowoczesności.
– Ja traktuję katolicyzm poważnie! Kościół działa dzisiaj na coraz gęstszym rynku idei, lecz produkty, które są na tym rynku, mają coraz krótszą datę przydatności. Właśnie teraz powinien być czas Kościoła, ponieważ proponuje on wizję długiego trwania, myślenia w kategoriach tysiącleci. Paradoks polega na tym, że ten Kościół najbardziej potrzebny jest tym, którzy go najbardziej krytykują. W najgłębszym rozumieniu Kościół reprezentuje miłość Chrystusa, którą w wymiarze społecznym papież nazywał solidarnością. Miłość ta wymaga sprawiedliwości i miłosierdzia. Współczesny świat mówi „miłość”, nawet „miłosierdzie”, ale nadaje im znaczenie ulotne. Mamy miłość bez odpowiedzialności i miłosierdzie bez sprawiedliwości.
– Jak to się dzieje, że katolicyzm polityczny jest w dzisiejszej Polsce kłopotliwy dla partii niekryjących swoich bliskich związków z Kościołem? On jest traktowany instrumentalnie, a nie jako oręż do walki z tezą sekularyzacyjną.
"Polityka stała się religią"
– W polityce zawsze jest jakaś religia, a ostatnio sama polityka staje się religią. Nie jest łatwo odróżnić je od siebie, bo obie mają tę samą ambicję: stwarzać człowieka. Donald Tusk czy Jarosław Kaczyński dla wielu wyborców są dziś postaciami religijnymi, ważniejszymi niż biskupi czy papieże.
To współczesne totemy polityczne. Państwa zachodnie odrzucają jedne religie i bezrefleksyjnie wchodzą w inne. Nie ma dziś państw nocnych stróżów, liberalnych państw minimum. Państwa szukają wizji rozwoju, kierunków ideowych, odwołują się przy tym do różnych tradycji. W Polsce był nią katolicyzm, nasza religia publiczna. Teraz ma potężną konkurencję w religiach progresywnych. UE wprost określa Zielony Ład nie jako projekt ekonomiczny, ale przemianę społeczeństw, a to przecież oznacza – przemianę człowieka. Inna popularna dziś religia to religia tolerancji, włączenia, wokizm, która dodaje kolejne mniejszości do LGBT+. Jeśli jakiś antropolog by na nas spojrzał, to nie widziałby nowoczesnych instytucji, ale archaiczne kulty, odpowiedniki greckich bachanaliów i średniowiecznych karnawałów. Różnica polega na tym, że u nas czas transgresji nigdy się nie kończy, nowoczesność stała się nieustannym karnawałem. Zabawić się na śmierć – to nasze hasło, jak pisał Neil Postman.
– Czy tymi bachanaliami i wieczną zabawą nie wchodzimy w nową epokę ahistorycyzmu? Obserwując młode pokolenie, można wysuwać takie wnioski. Jesteśmy z opisów ludów pierwotnych Bronisława Malinowskiego?
– Jesteśmy jeszcze bardziej archaiczni niż pierwotne ludy. Ponieważ żyjemy w epoce po Chrystusie, wiemy, że nie powinniśmy skazywać niewinnych ofiar. Tymczasem to robimy. Wiemy, że bezkarnie nie wolno tego robić, więc zmieniamy prawo, by skazywać niewinne ofiary, nienarodzone dzieci w aborcji, ludzi starszych w eutanazji. Prawo dopuszczające tego typu działanie to legitymizacja przemocy i transgresji w imię naszych interesów, konsumpcji, karnawału. Niech żyje bal, ale muszą umrzeć ci, którzy do niego nie pasują. Jeśli zaś chodzi o ahistorycyzm, to Malinowski pokazywał, że na Trobriandach były trzy rodzaje czasu: kulturowy, meteorologiczny i astronomiczny. Dziś zajmujemy się już tylko meteorologią – nasza kultura zamieniła się w ochronę klimatu, a nasz kosmos skurczył się do matki-ziemi.
Czytaj także: [Felieton „TS”] Jan Wróbel: O Kaczyńskim bez obsługi emocji
– Abp Fulton Sheen mówił, że Zachód od około 300 lat żyje jak syn marnotrawny, bez kosztów i konsekwencji, dopieszczając własny egoizm.
– Najlepiej widać to po aborcji, zabijamy dzieci w świetle prawa, bo przeszkadzają w karierze, bo mogą być chore, bo nie pozwalają brać udziału w bachanaliach. Niestety ten syn marnotrawny nie ma już do kogo wrócić, bo sam myśli, że jest ojcem-bogiem. Prawo ma legitymizować jego zdrady, wykroczenia i zapomnienie o własnym dziedzictwie.
– Stąd ahistoryzm w epoce rozumu?
– I do całej klasycznej antropologii. Poprzednik Bronisława Malinowskiego, Lucien Lévy-Bruhl, był atakowany, że pisał o społeczeństwach pierwotnych jako społeczeństwach niższych i dowodził, że pozostają one na poziomie prelogicznym, bo widzą świat jako pełen mistycznych jakości i tajemniczych powiązań. Może ten opis nie pasował do ludów pierwotnych, ale na pewno pasuje do nas. Współczesny mieszkaniec Zachodu jest rozerwany między byciem tu i teraz a jednocześnie byciem wszędzie i nigdzie. Media społecznościowe sprawiają, że naraz osoby dalekie mogą stać się bliskie, ale przede wszystkim, że bliskie osoby stają się sobie dalekie. Rodzina może jeść przy jednym stole, ale każdy wpatrzony w komórkę będzie w swoim własnym wirtualnym świecie. Następuje eksplozja wspólnot pośredniczących, które mogłyby łączyć nas ze sobą, łączyć przeszłość, przyszłość z tu i teraz. Ludy pierwotne, które badał Malinowski, miały swoich przodków, tabu, kulty, dzisiaj wszystko jest dekonstruowane. Po usunięciu Boga sami ustanawiamy się jako bogów. Ale zaraz potem tracimy ten sakralny status i poświęcamy się dla nowych bóstw: natury i klimatu. Proszę spojrzeć na nasze dogmaty. Czy ktoś liczy obok strat także korzyści dla Polski z ocieplenia klimatu? Niższe rachunki za drożejącą energię, lepsze warunki do uprawy wina, Bałtyk zastąpi europejskim turystom Morze Śródziemne itp. Przecież to można wszystko policzyć i zważyć. Mamy całą naukę do dyspozycji, a na naturę patrzymy tak samo mistycznie, jak nasi archaiczni przodkowie. Widzimy ukryte powiązania między naszymi indywidualnymi działaniami a globalną zmianą klimatu. Jeden z moich studentów zaangażowanych w obronę klimatu mówił, że oni walczą z globalnym ociepleniem, ale w ogóle się nie lubią. Łatwiej im walczyć o klimat, niż budować głębokie relacje.
Dechrystianizacja
– Nawet Palikot kiedyś stwierdził, że rezygnując z chrześcijaństwa, szuka sensu w naturze.
– No właśnie! To emblematyczna postać. Po śmierci papieża chciał stworzyć pokolenie JP2, a kiedy się to nie udało, papieża zabił również w swoim życiu. W kilka lat przeszedł od o. Macieja Zięby do animowania bachanaliów na Krakowskim Przedmieściu po katastrofie smoleńskiej, kiedy młodzi ludzie sikali na znicze, konstruowali krzyż z puszek piwa Lech i rozrywali pluszową kaczkę. Jeśli Boga nie ma, pochłaniają nas przemoc i głupota.
– Jak dechrystianizacja wpływa na nasze bezpieczeństwo aksjologiczne?
– Mamy coraz większy niepokój egzystencjalny, bo dechrystianizacja oznacza, że jesteśmy zdani na siebie. Ponieważ nikt nas nie zbawi, chcemy się sami przynajmniej dobrze zabawić. Chrystus przeżył największy niepokój, mękę, śmierć, ale jednocześnie pełen miłości powrócił do swoich uczniów, którzy go zdradzili. Możesz umrzeć, być opuszczony przez najbliższych, a mimo to jesteś. Po zmartwychwstaniu jesteś „bardziej” niż kiedykolwiek. Możesz wejść w najgłębsze cierpienie, a mimo to zmartwychwstać. Nie ma piękniejszej opowieści niż chrześcijaństwo. Ale nowoczesność już w nią nie wierzy. I co się dzieje? Stajemy się społeczeństwem uzależnień: pornografia, używki, gry, media społecznościowe, polityka, informacje. Nie chcemy być zależni od Boga i stajemy się niewolnikami trywialnych rzeczy.
– Jak polski katolicyzm polityczny reaguje na pęknięcia cywilizacyjne rosnące w naszym społeczeństwie w tempie ekspresowym?
– Mówiąc nieco z ironią, Kościół polski jako instytucja umiał kiedyś obsługiwać wszystkie partie. Janusz Palikot zakładał „Ozon”, tygodnik JP2, liberałowie mieli swój „Kościół łagiewnicki”, „Arkę Noego” w „Gazecie Wyborczej” czy „Tygodnik Powszechny”, nawet „stary komunista” Józef Oleksy mógł się przed śmiercią wyspowiadać, bo miał przyjaciół księży. Widziałem, w jak bliskich był stosunkach z ks. Tadeuszem Pieronkiem. To pokazywało siłę Kościoła, każdy się z nim liczył. Dziś Kościół już nie przenika do polityki, lecz sam jest rozrywany przez politykę. Moglibyśmy dziś rozpisać polityczne sympatie wszystkich polskich biskupów. Gdy jednak zapytałbym, po czyjej stronie był Jan Paweł II, to mielibyśmy problem, bo on był po stronie Chrystusa, narodu, Kościoła. W blasku papieża chcieli się ocieplać nawet politycy lewicy z Aleksandrem Kwaśniewskim włącznie. To pokazuje różnicę, kiedyś Kościół opisywał politykę, teraz polityka opisuje Kościół. Wyjście z tej pułapki jest niesłychanie trudne.
– Dlaczego?
– Jesteśmy społeczeństwem postkolonialnym, zawsze zarządzały nami imperia, teraz jest to imperium Unii Europejskiej. Te imperia zawsze narzucały nam swoje wiodące idee. Nie zauważaliśmy przy tym, że walki między nami były efektem odgórnej siły. To nie Tusk czy Kaczyński rozdają karty, karty rozdawane są w Waszyngtonie, Brukseli czy Pekinie. My te karty chcemy zdobyć, walcząc przeciwko sobie, zamiast walczyć razem przeciwko imperiom.
Mesjanizm
– W jaki sposób prezentuje się obecnie mapa mentalna polskiego katolicyzmu na tle katolicyzmu światowego?
– Kiedyś, gdy zapraszałem ludzi z Zachodu do Polski i pokazywałem nasze świątynie, to wiedziałem, że za mną są miliony katolików. Teraz mam poczucie, że gdy mówię o naszym katolicyzmie, pięknie polskiego Kościoła, to stoi za mną garstka niedobitków. A polski Kościół ma wiele rzeczy do zaoferowania. Myślę o katolicyzmie, który nie jest oparty na resentymencie, ale na wierze i rozumie. Polski Kościół jest mistyczny. Faustyna Kowalska, Karol Wojtyła, Maksymilian Kolbe mieli osobiste relacje z Chrystusem, Duchem Świętym, Bogiem-Ojcem, Matką Bożą. Katolicyzm nie był dla nich żadnym nowoczesnym -izmem, ale żywą wiarą, intymnym przymierzem z Bogiem.
– A widzi Pan w Polsce miejsce dla mesjanizmu? Będzie jeszcze modny?
– Dla nas ważniejszy od mesjanizmu jest Mesjasz. Piszemy o tym od lat w piśmie „44. Magazyn Apokaliptyczny”. Ludzie wciąż poszukują nowych mesjaszy, a my już swojego znaleźliśmy. Towarzyszy nam w czasie Apokalipsy. Mesjanizm pozwala nam zrozumieć samych siebie.
– Ostatnim mesjaszem była szczepionka przeciw COVID-19. Przyjdź, szczepionko, uchroń mnie przed złem, chorobą, śmiercią.
– No tak. Mesjasze, których sobie tworzymy, zawodzą. A najbardziej to my zawodzimy samych siebie. Mesjaszem, który nie zawodzi, jest Chrystus. Pytanie, kiedy na nowo Go odkryjemy.
– Czy zbyt duża kategoryzacja emocjonalna nie pozwala katolicyzmowi politycznemu stać się znowu metaideą?
– Trzeba by zdefiniować, czym jest katolicyzm polityczny. Katolicyzm to umoralnienie, chrystianizacja relacji między ludźmi. Polityka to przełożenie na rzeczywistość społeczną. Katolicyzm polityczny jest sztuką budowania przez stulecia twórczych napięć tam, gdzie ludzie by się pozabijali. Taka idea zawsze będzie aktualna! Łączenie napięć jest obecne w każdej pracy Jana Pawła II. Proszę zwrócić uwagę, jak często używał w tytułach spójnika „i”: „Miłość i odpowiedzialność”, „Fides et ratio”, „Pamięć i odpowiedzialność”, „Dar i tajemnica”. Hans Urs von Balthasar mówił o katolickim „i”. To katolickie „i” próbuje łączyć pozornie wykluczające się rzeczywistości, a przez to katolicyzm jest przez te rzeczywistości rozrywany. Dla von Balthasara najważniejsza rola papieża polegała na łączeniu, a kiedy próbujemy łączyć, jesteśmy jednocześnie rozrywani przez to, co łączymy. Królewski tron papieża jest jednocześnie męczeńskim krzyżem.
– Katolicyzm jest archetypiczny w fundamentalnych dziedzinach naszego życia narodowego.
– Stanisław Burdziej, socjolog z UMK, porównał kiedyś dwa archetypy: Jamesa Bonda, fikcyjnego bohatera Zachodu, i bł. ks. Jerzy Popiełuszkę, męczennika i bohatera Polski. To porównanie dużo pokazuje: Dla Bonda najważniejsza była sława i zabawa, dla ks. Popiełuszki – słowo i powaga. Słowo i powagę możemy odnaleźć w polskim katolicyzmie politycznym, u Jana Pawła II, kard. Stefana Wyszyńskiego, ks. Józefa Tischnera, u całej rzeszy świeckich, u polskich romantyków, którzy przeciwstawiali sobie ziemską sławę i boskie Słowo. Jeśli kiedyś o tym zapomnimy, nie zrozumiemy, kim byliśmy i kim jesteśmy.
[Dr hab. Michał Łuczewski, prof. UW, socjolog specjalizujący się m.in. w socjologii religii i pamięci, członek redakcji „44. Magazyn Apokaliptyczny”]