Tadeusz Płużański: Spadkobiercy ubeków wykreślają “Inkę”
Wykreślić „Inkę” to tak, jakby napluć w twarz bohaterskiej sanitariuszce 5 Brygady Wileńskiej AK. Jakby obśmiać umiłowanie Ojczyzny dziewczyny, która zgłosiła się na ochotnika do polskiego wojska podziemnego i została zaprzysiężona w Armii Krajowej w wieku 15 lat.
Wykreślić "Inkę"
To tak, jakby uznać, że w 1945 r. Polska została wyzwolona i dalsza walka z drugim, sowieckim okupantem nie miała sensu. Przyznać rację kolaborantom i mordercom, a nie tym, którzy chcieli do końca bić się o Niepodległą. Żołnierzom niezłomnym, którzy niestety do dziś pozostają wyklęci. Bo „Inka” była i jest żołnierzem niezłomnym-wyklętym. Tak jak jej dowódca Zygmunt Szendzielarz „Łupaszka”.
To tak, jakby zdezawuować poświęcenie sanitariuszki, która opatrywała nie tylko swoich, ale nawet rannych w walce z „łupaszkowcami” milicjantów. Zakwestionować ową niezłomność 17-letniej dziewczyny, która po aresztowaniu – mimo tortur w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego w Gdańsku – odmówiła składania zeznań obciążających kolegów i nikogo nie wydała. Podważyć hart ducha, który zachowała nawet wówczas, gdy oprawcy rozbierali ją do naga, a do celi wpuszczali ubliżające jej żony ubeków, którzy zginęli w akcjach przeciwko oddziałom „Łupaszki”. Wymazać słowa, które „Inka” napisała krótko przed śmiercią w grypsie do sióstr Mikołajewskich z Gdańska: „Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba”.
To tak, jakby nagrodzić łączniczkę Szendzielarza Reginę Żylińską-Mordas, która po aresztowaniu przez UB zaczęła sypać. Bo to ona wydała punkty kontaktowe V Brygady Wileńskiej, w tym mieszkanie przy ul. Wróblewskiego 7 we Wrzeszczu, w którym „Inka” została aresztowana. Jakby potwierdzić zasadność pisma Józefa Bika, naczelnika Wydziału Śledczego gdańskiego WUBP, do prokuratury wojskowej o prowadzenie sprawy Siedzikówny Danuty w trybie doraźnym (stalinowski morderca Bik, posługujący się również nazwiskami Bukar i Gawerski, uciekł w 1968 r. do Szwecji; nigdy nie został osądzony za swoje zbrodnie, jednak przed sądami III RP wywalczył podwyżkę emerytury). Jakby usankcjonować zarzuty wobec „Inki” o udział w „bandzie Łupaszki” (dla przypomnienia: była to regularna jednostka Wojska Polskiego, podlegająca konstytucyjnym władzom RP), nielegalne posiadanie broni oraz strzelanie i wydawanie rozkazów strzelania do funkcjonariuszy UB i MO. Przyklasnąć temu, który te oskarżenia miotał – mordercy sądowemu Wacławowi Krzyżanowskiemu, który w III RP (czyli PRL bis) pozostał bezkarny – tak jak inni stalinowscy prokuratorzy i sędziowie.
"Inka" nie prosiła o łaskę
Jakby obśmiać to, że „Inka” nie chciała prosić o łaskę „prezydenta”, czyli sowieckiego namiestnika Bolesława Bieruta. A nie chciała, bo w piśmie adwokata jej towarzysze broni zostali nazwani „bandytami”.
To tak, jakby podziękować plutonowi egzekucyjnemu, który strzelał na komendę:„po zdrajcach narodu polskiego ognia”. Jakby przyznać, że Danuta Siedzikówna „Inka” i Feliks Selmanowicz „Zagończyk” rzeczywiście byli bandytami i zdrajcami Polski.
Jakby opluć dowódcę – mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę”, skazanego przez krzywoprzysiężny sąd na osiemnastokrotną karę śmierci, zamordowanego 8 lutego 1951 r. sowieckim strzałem w tył głowy w więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie. Podać rękę jego oprawcom – śledczym, sędziom i prokuratorom.
To tak, jakby pogratulować katowi Mokotowa – Aleksandrowi Drejowi – który do „Łupaszki” i innych bezbronnych więźniów strzelał po pijanemu, a za szczególnie groźnych „bandytów” dostawał premię. Przed śmiercią Siedzikówna zdążyła jeszcze krzyknąć:„Niech żyje wolna Polska”i„Niech żyje Łupaszko!”. Po chwili została przez dowódcę plutonu egzekucyjnego dobita z pistoletu w głowę. To tak, jakby pochwalić go za skuteczny strzał.
To tak, jakby zgodzić się z PRL-owską propagandą, która do 1989 r. nazywała „Inkę” bandytą. Zgodzić się szczególnie z wydaną w 1969 r. książką-paszkwilem „Front bez okopów” autorstwa m.in. Jana Bobczenki, byłego szefa UBP w Kościerzynie, w której krwiożercza „Inka” uczestniczy w egzekucji funkcjonariuszy UB w Starej Kiszewie.
To tak, jakby opluć pamięć jej rodziców. Ojca – Wacława Siedzika, który wywieziony przez Sowietów do łagru 10 lutego 1940 r., w ramach pierwszej wielkiej wywózki mieszkańców Kresów na Wschód, dostał się później do armii Andersa i zmarł w 1942 r. w Teheranie.
Matki – Eugenii Siedzikowej z Tymińskich, która za współpracę z polskim podziemiem została aresztowana i we wrześniu 1943 r. zamordowana przez gestapo w lesie pod Białymstokiem.
To tak, jakby podważyć wyrok Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku, który w 1991 r. uznał, że działalność „Inki” i jej współtowarzyszy z V Brygady Wileńskiej zmierzała do odzyskania niepodległego bytu Państwa Polskiego. W końcu, jakby starać się odebrać pośmiertne odznaczenie – Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski Polonia Restituta, który 11 listopada 2006 r., w rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości, przyznał jej prezydent Lech Kaczyński.
Jakby uznać, wbrew tradycji – nie tylko polskiej, ale cywilizowanego świata – że człowiek nie ma prawa do własnego grobu. Bo do dziś – mimo 23 lat podobno wolnej Polski – nie wiemy, gdzie Danuta Siedzikówna została potajemnie, bezimiennie pogrzebana.
Ale „Inka” pozostanie bohaterska. Pozostanie wzorem dla przyszłych pokoleń. Za chwilę Narodowy Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. O „Ince” – wobec politycznego wandalizmu ubeckich pogrobowców – powinniśmy w tym roku szczególnie pamiętać. I nie uznamy – wzorem Seweryna Blumsztajna – że Żołnierze Wyklęci byli bandytami, a nasi oprawcy – sowieccy kolaboranci z KBW, UB i Informacji Wojskowej – bohaterami.
My – tak jak „Inka” – musimy zachować się, jak trzeba.