Rafał Woś: Kto się boi referendum?

Dopóki liberalny establishment czuł się pewnie, dopóty chętnie powoływał się na wolę ludu. Ale to się zmieniło. Dzisiejszy strach przed referendami to dowód na schyłkowość i generalną słabość dawnych politycznych hegemonów. Tak w Polsce, jak i w Europie.
Karta do głosowania - zdjęcie poglądowe Rafał Woś: Kto się boi referendum?
Karta do głosowania - zdjęcie poglądowe / fot. pixabay.com

Dla mojego pokolenia referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej było pierwszym formacyjnym wydarzeniem politycznym. Głosowałem wówczas na „tak”. I – przy wszystkich zastrzeżeniach do działania Unii Europejskiej dziś – bez wątpienia bym tamto „tak” w każdej chwili powtórzył. Nie to jest jednak w tym momencie istotne. Kluczowe znaczenie ma raczej wyniesione właśnie z tamtej kampanii przeświadczenie o najświętszej świętości referendum w demokratycznej hierarchii wartości. Oto Polki i Polacy zostali w sposób bezpośredni poproszeni o zabranie głosu w kluczowej dla wspólnoty sprawie. I wydali wyrok. Suweren przemówił, a krytycy ucichli. Vox populi, vox Dei.

Referendum dobre, referendum złe

Pamiętam radość zwolenników polskiej akcesji do UE, a także zachwyty, których pełne były medialne i opiniotwórcze ośrodki liberalnego mainstreamu. Referendum było wtedy przedstawiane przez nich jako wspaniałe narzędzie demokracji, postępu i dowód na dojrzałość społeczeństwa. Ale to nie trwało długo. W roku 2005 Francuzi i Holendrzy w referendum powiedzieli „nie” tzw. eurokonstytucji – traktatowi będącemu idée fixe ówczesnego unijnego establishmentu. Tamte „nie” postanowiono jednak obejść. Już dwa lata później eurokonstytucja powróciła – w nieco tylko zmienionym kształcie – pod mniej ambitną nazwą traktatu lizbońskiego. I tu znowu pojawiły się problemy. Tym razem z Irlandczykami, którzy w referendum powiedzieli Lizbonie „nie”. I wtedy – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zdarzyła się rzecz przedziwna. Oto te same opiniotwórcze ośrodki, a nierzadko nawet te same autorytety, które jeszcze nie tak dawno wychwalały mechanizm referendum pod niebiosa, zaczęły mówić o odwołaniu się do woli ludu z najgłębszym niesmakiem, a nawet niepokojem. Referendum ze święta demokracji stało się jej zakałą, bo ludzi łatwo zbałamucić. A traktaty to zbyt poważne sprawy, by poddawać je pod głosowanie, i najlepiej to te przegrane głosowania… powtórzyć, co też – w przypadku traktatu lizbońskiego – właśnie się wydarzyło. Ten sam akt referendalny, dwie kompletnie przeciwstawne reakcje.

Albo inny przykład. Czy ktoś jeszcze pamięta, że we wrześniu 2015 roku – na miesiąc przed pamiętnymi wyborami, po których PiS zdobyło sejmową większość – doszło w Polsce do ogólnokrajowego referendum w istotnych dla kraju sprawach. Rozpisano je z inicjatywy prezydenta Bronisława Komorowskiego po pierwszej – rozczarowującej dla liberałów – turze wyborów prezydenckich. Komorowski miał do takiej inicjatywy – zgodnie z konstytucją (art. 125) oraz ustawą (z roku 2003) – pełne prawo. Referendum dotyczyć miało trzech kwestii: stworzenia w Polsce okręgów jednomandatowych, finansowania partii z budżetu państwa oraz interpretacji prawa podatkowego. Intencja kandydata PO była od początku czytelna. Chciał zwiększyć swoją szansę na zgarnięcie w drugiej turze głosów wyborców Pawła Kukiza, który wtedy jechał na paliwie JOW-ów i odpolitycznienia polityki.

Potem wszystko potoczyło się jednak – jak pamiętamy – zupełnie inaczej, niż przewidywali liberałowie. Komorowski drugą turę przegrał. Prezydentem został zaś Andrzej Duda i natychmiast podjął próbę dopisania do referendum dodatkowych pytań, w tym o wiek emerytalny (PiS chciało go obniżyć) albo o wyprzedaż lasów państwowych. Na drodze jednak stanął Senat – wtedy jeszcze platformerski – który nie pozwolił prezydentowi elektowi tego zrobić. Koniec końców referendum odbyło się więc w pierwotnym kształcie, choć już w zupełnie innym politycznym klimacie, a pytania wymyślone przez sztab Komorowskiego obchodziły ludzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. W efekcie w tamtym zapomnianym dziś przez wszystkich głosowaniu 6 września 2015 wzięło udział zaledwie 7,8 proc. uprawnionych. Najmniej w demokratycznej historii Polski. Liberalny establishment nie mówił o niedemokratyczności głosowania ani o marnotrawstwie publicznych pieniędzy. W końcu referendum wyszło z samego środka ich politycznego środowiska. Nasza demokracja jakoś to jednak przetrwała, a i budżet państwa nie zawalił się po wydaniu na organizację referendum 71,5 mln złotych.

Warto jednak zwrócić uwagę, że dokładnie osiem lat później te same środowiska, a często i ci sami komentatorzy na skorzystanie przez rząd PiS z tych samych reguł ustrojowych (art. 125 konstytucji oraz ustawa z 2003 roku) zareagowali furią. Nagle rozpisanie referendum w istotnych dla kraju sprawach stało się aktem „niedemokratycznym”, „kpiną z konstytucji” oraz „upolitycznieniem” (sic!) debaty publicznej. Ten sam akt referendalny. I znów dwie kompletnie przeciwstawne reakcje.

Suweren łańcuchami spętany

Ktoś może powiedzieć, że taka jest polityka, albo że w partyjnym sporze zawsze chodzi o to, „kto”, a nie „co” robi. Pewnie w dużej mierze tak właśnie jest. Ale sprawa jest jednocześnie głębsza i bardziej fundamentalna, a problem z referendami odsłania najczulszy i najsłabszy punkt tzw. liberalnej demokracji. Póki była ona silna i póki jej zwolennicy czuli się hegemonami życia politycznego w Polsce i w Europie, dało się jeszcze istnienie tego punktu zignorować, zasłonić i zagadać. Teraz jednak widać go w pełni oraz w całej okazałości.

Aby zrozumieć, w czym rzecz, trzeba sobie przypomnieć, że liberalna demokracja nie jest tworem boskim ani nawet anielskim. To pewien polityczny konstrukt oparty na fundamentalnym przekonaniu, że trzeba pogodzić ze sobą teoretyczną wolę ludu (bez tego trudno byłoby mówić o demokracji) z zachowaniem jednak jakiejś formy panowania i uprzywilejowania establishmentu. W teorii głos każdego obywatela miał więc ważyć tyle samo. Nieważne, czy należał do milionera, mędrca czy też ostatniego obdartusa albo nawet zwykłego Kowalskiego, Schmidta czy Smitha. W praktyce siła tych pierwszych miała jednak przebijać wolę tych drugich.

Oczywiście w roku 1945 – to moment narodzin hegemonicznej liberalnej demokracji na Zachodzie – było ku temu wiele dobrych powodów. Na czele z dyżurnym argumentem o tym, że narodowi socjaliści doszli do władzy w Niemczech nie w wyniku zamachu stanu ani wojskowego puczu, tylko zostali do niej dopuszczeni w zgodzie z duchem i literą demokracji w Republice Weimarskiej. Aby więc uniknąć powtórki, zamontowano w liberalno-demokratycznym ładzie cały szereg bezpieczników. To miały być swoiste łańcuchy narzucone na wolę suwerena. Zresztą wzorowane na systemach anglosaskich, gdzie prócz czystego vox populi istniała jeszcze „wola monarchy” albo elektorów, które filtrowały werdykty wyborców.

Piewcy systemu bezpieczników (po angielsku „checks and balances”) do tego momentu mają mocne argumenty. Nie dodają jednak, że od roku 1945 minęło już prawie osiem dekad. I właśnie w tym czasie do tych pierwszych kagańców i łańcuchów narzucanych na wolę ludu dochodziły kolejne, a potem kolejne i jeszcze kolejne. W siłę rosły sądy. Wychodząc daleko poza klasyczną – tak często przywoływaną – zasadę trójpodziału władzy. Pojawiło się tzw. sądownictwo konstytucyjne, któremu przyznano de facto możliwość podważenia każdej ustawy uchwalonej przez demokratyczny rząd. Na pewnym etapie do gry weszła także bankowość centralna. Z pozoru dobra, bo przecież „niezależna” od władzy politycznej, faktycznie jednak zbudowana na podobnej zasadzie, co sądy konstytucyjne: oto pół albo i kompletnie niedemokratycznie wybieralna instytucja decydowała o tym, co może, a czego nie może zrobić władza dysponująca demokratycznym mandatem. Dodajmy do tego także media – kontrolujące, ale niekontrolowane. Pociągają do odpowiedzialności, ale niemożliwe jest rozliczenie ich z tego, co po drodze zniszczyły. Są też lojalne wobec tego, kto akurat ma najgłębszą sakiewkę. I wreszcie łańcuch najnowszy, zwany chętnie „konsensusem naukowym”, przemawiający coraz częściej z pozycji ostatecznej i wręcz parareligijnej instancji, wobec której nie ma odwołania.

Ośmieszyć, unieważnić, zignorować

Każdy z tych pojedynczych łańcuchów miał oczywiście sens. Miał czynić życie społeczne bardziej rozsądnym, mniej chybotliwym i opartym na zbiorowej mądrości, ale wszystkie razem zaczęły tworzyć problem. Polegał on – i polega nadal – na zdominowaniu debaty przez jeden i tylko jeden sposób myślenia. I nazywanie wszystkiego i wszystkich, którzy mają inne poglądy „antydemokratami”. Jednocześnie ten sam liberalno-demokratyczny konsensus zaczął się psuć od środka. Podatny na naturalne procesy korupcyjne, podporządkowanie interesom silnych i bogatych (pracodawców, zglobalizowanych korporacji, lobby finansowego czy wielkomiejskich elit symbolicznych) oraz oderwanie od perspektywy i problemów zwykłych obywateli rozwiniętych społeczeństw. Ten stan nie mógł zaś trwać wiecznie. Musiała pojawić się jakaś społeczna i polityczna odpowiedź. Był nią populizm, a wraz z nim coraz bardziej oczywisty postulat bardziej bezpośredniego odwołania się do woli wyborców, czyli do referendum. Ale właśnie z tym narzędziem liberalna demokracja zawsze miała problem. Głównie dlatego, że to było zwrócenie przeciwko liberalnej demokracji dokładnie tej samej broni, którą ona tak chętnie stosowała do pacyfikacji swoich politycznych przeciwników. W przeszłości to ona chętnie nakładała na wolę ludu własne łańcuchy sędziokracji, władzy rynków finansowych albo „naukowego konsensusu”. Teraz zaś referendum miało być łańcuchem nałożonym na rozbrykaną liberalną demokrację.

Ale liberalny hegemon takich łańcuchów nie znosi. W zasadzie był w stanie je zaakceptować tylko pod warunkiem, że miał pewność zwycięstwa. Wtedy wizja referendum była okej. Ale gdy groziła porażka, to głosowanie stawało się po prostu niebezpieczne. Takie referendum należało czym prędzej zdelegitymizować, ośmieszyć, a w ostatecznym razie – kiedy nie da się zrobić żadnego z powyższych – po prostu zignorować jego wynik.

W polityce europejskiej ostatnich lat widać to bardzo dobrze. Warto przy tej okazji przypomnieć nieco już zacierający się w pamięci kryzys grecki z roku 2015. Było to starcie pomiędzy lewicową i populistyczną Syrizą – szukającą wyjścia z kryzysu zadłużeniowego w sercu strefy euro – a europejskim establishmentem nastawionym na zachowanie istniejących reguł fiskalnych oraz ochronę interesu zachodnich wierzycieli. Komisja Europejska (reprezentowana poprzez tzw. Trojkę) chciała narzucić Atenom drakoński pakiet fiskalnych oszczędności. Demokratyczny grecki rząd nie chciał się na to – z oczywistych przyczyn – zgodzić. Przez pewien czas próbowano negocjować, ale to był dialog raczej pozorny. Jak to określił ówczesnym minister finansów Grecji Janis Warufakis: „zamiast przedstawiać nasze argumenty i wyliczenia, mogliśmy równie dobrze odśpiewać hymn Szwecji, reakcja byłaby dokładnie taka sama. Wyrok zapadł już wcześniej, a my mieliśmy mu się podporządkować i przeprowadzić napisany przez Trojkę pakiet oszczędnościowy”. Wtedy premier Grecji Aleksis Cipras sięgnął po ostatnią deskę ratunku i rozpisał w Grecji referendum. Dostał w nim od Greków mocne wsparcie. Wyposażony w takie demokratyczne votum wrócił do stołu rokowań z Brukselą, ale został… zignorowany. A ponieważ nie miał w ręku żadnych innych kart – przystąpił do realizacji drakońskich oszczędności. Syriza utrzymała władzę, ale straciła poparcie społeczne. Stała się synonimem wykonawcy poleceń Trojki.

Czy Polska zarazi Europę?

Czego nas uczy tamta grecka lekcja? Chyba przede wszystkim tego, że samo odwołanie się do woli wyborców nie wystarczy. Grecy sięgnęli po nie w akcie desperacji i przegrali. Byli zbyt słabi, by ją przeforsować. Ale można przecież wyobrazić sobie inny scenariusz. Chodzi o sytuację, w której referendum jest nie jedynym, ale dodatkowym argumentem służącym jako wzmocnienie pozycji w trudnych rokowaniach. To właśnie jest sytuacja Polski z roku 2023.

Oczywiście, że rozpisując najnowsze referendum, PiS chciało osiągnąć kilka celów w polityce wewnętrznej. Raz zagnać do narożnika opozycję i zmusić ją do odkrycia kart w kluczowych kwestiach: migracji, prywatyzacji, wieku emerytalnego i ochrony granic. A dwa – przygotować się jednak na ewentualność wyborczej porażki, zapisując trudniejszym do wywabienia atramentem pewne fundamentalne zdobycze minionych ośmiu lat. Ale jest przecież jeszcze wymiar europejski całej sprawy. Na tym planie referendum ma posłużyć także w niełatwych relacjach z Komisją Europejską. Wyposażony w jednoznaczny demokratyczny głos Polaków rząd PiS (oczywiście pod warunkiem reelekcji) będzie mocniejszy. Nieśmiało PiS-owcy liczą także na zaraźliwość pomysłu – zwłaszcza w temacie migracji, gdzie opinie liberalnego euroestablishmentu i szerokich mas społecznych w większości krajów zachodnich coraz wyraźniej się rozjeżdżają. A gdyby to się udało i gdyby kolejne kraje postanowiły zapytać obywateli o ich stosunek do polityki migracyjnej oraz relokacji, to droga do realnych zmian w polityce europejskiej stanęłaby otworem. A następna w kolejce mogłaby być – na przykład – kwestia takiej zmiany traktatów, która idzie w kierunku ograniczenia zasady jednomyślności.

Ta gra nie musi być skazana na porażkę. Polska roku 2023 to nie Grecja z 2015. A Warszawa nie jest pod ścianą, tak jak był wtedy rząd w Atenach. W tle są też nadzieje na pewne polityczne przesilenie w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2024 roku. Czy wielka koalicja EPL, socjalistów, liberałów i zielonych utrzyma w nich bezpieczną większość? A może da się pomyśleć o wysłaniu hegemonów europejskiej polityki do opozycji?

To kierunki, na które referendalny eksperyment nas otwiera. Nic dziwnego, że tak się go boją.

Tekst pochodzi z 39 (1809) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Fundacja znana z proimigranckich ekscesów wygrała konkurs na organizację Centrum Integracji Cudzoziemców z ostatniej chwili
Fundacja znana z proimigranckich ekscesów wygrała konkurs na organizację Centrum Integracji Cudzoziemców

Na Mazowszu konkurs na Centrum Integracji Cudzoziemców wygrała Fundacja Ocalenie, która wielokrotnie atakowała polskich żołnierzy chroniących granicy z Białorusią – informuje Telewizja Republika.

Polski kibic dźgnięty nożem w Niemczech. Zatrzymano sprawcę i podano jego narodowość Wiadomości
Polski kibic dźgnięty nożem w Niemczech. Zatrzymano sprawcę i podano jego narodowość

Niemiecka policja aresztowała 17-latka, który zranił ciężko nożem starszego od siebie o piętnaście lat polskiego kibica po pożegnalnym meczu Łukasza Podolskiego w Kolonii. W spotkaniu 1.FC Koeln zmierzył się z Górnikiem Zabrze.

Marsz Niepodległości 2024. Warszawski ratusz na nie pilne
Marsz Niepodległości 2024. Warszawski ratusz na "nie"

Ratusz odmówił stowarzyszeniu Marsz Niepodległości pozwoleń na zorganizowanie 11 listopada zgromadzeń na trasie od ronda Dmowskiego do Stadionu Narodowego. W tym terminie i na tej trasie od lat stowarzyszenie organizowało Marsz Niepodległości.

Dramat pacjentów w Polsce. Chorzy z SMA i SM nie dostaną w tym roku leczenia Wiadomości
Dramat pacjentów w Polsce. Chorzy z SMA i SM nie dostaną w tym roku leczenia

– Nowi pacjenci, u których zdiagnozowano np. stwardnienie rozsiane (SM) lub rdzeniowy zanik mięśni (SMA), nie dostaną w tym roku leczenia, bo wyczerpały się kontrakty z NFZ – podkreśliła prof. Iwona Kurkowska-Jastrzębska z Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie.

Tragedia na Podlasiu: Nie żyje 14-latek, a 15-latka walczy o życie Wiadomości
Tragedia na Podlasiu: Nie żyje 14-latek, a 15-latka walczy o życie

14-latek kierujący skuterem zginął w wypadku, a 15-latka, którą wiózł, została ranna w wypadku, do którego w poniedziałek doszło w miejscowości Srebrna w powiecie zambrowskim – poinformowała podlaska policja.

InPost kupi brytyjskiego giganta? Zaskakujące informacje Wiadomości
InPost kupi brytyjskiego giganta? Zaskakujące informacje

Firma InPost jest na drodze do całkowitego przejęcia brytyjskiego przedsiębiorstw logistycznego Menzies Distribution Group – poinformował w poniedziałek portal telewizji Sky News, powołując się na źródła bliskie tej transakcji. InPost został założony przez polskiego przedsiębiorcę Rafała Brzoskę.

A kto to się tu zawieruszył?. Radosław Sikorski obecny na tajnych grupach Giertycha? gorące
"A kto to się tu zawieruszył?". Radosław Sikorski obecny na tajnych grupach Giertycha?

- Jestem incognito w trzech grupkach/czatach stworzonych w ramach Sieci Na Wybory przez Giertycha i powiem Wam, że to co tam się odbywa to jest jakieś szaleństwo - pisze na "X" znany bloger "Profesor Pingwin" publikujący również w Tygodniku Solidarność. W jednym ze screenów, które publikuje mowa jest o ministrze spraw zagranicznych Radosławie Sikorskim.

Nie ma pieniędzy na superkomputer AGH Wiadomości
"Nie ma pieniędzy" na superkomputer AGH

Unia Europejska oferuje po 200 mln euro na budowę superkomputerów do sztucznej inteligencji. Niestety Polska nie załapie się na to dofinansowanie, bo drugie tyle trzeba wyłożyć samemu. Można mniej, ale mniej też nie mamy – poinformowała w poniedziałkowym wydaniu "Gazeta Wyborcza".

Jestem incognito w grupach Giertycha. Jest reakcja Romana Giertycha gorące
"Jestem incognito w grupach Giertycha". Jest reakcja Romana Giertycha

- Jestem incognito w trzech grupkach/czatach stworzonych w ramach Sieci Na Wybory przez Giertycha i powiem Wam, że to co tam się odbywa to jest jakieś szaleństwo - pisze na "X" znany bloger "Profesor Pingwin" publikujący również w Tygodniku Solidarność.

Znany izraelski miliarder zatrzymany na lotnisku Wiadomości
Znany izraelski miliarder zatrzymany na lotnisku

Na lotnisku w Atenach zatrzymano izraelskiego miliardera Beny'ego Steinmetza, który jest ścigany międzynarodowym listem gończym m.in. w związku z podejrzeniem udziału w grupie przestępczej – podał w poniedziałek portal eKathimerini.

REKLAMA

Rafał Woś: Kto się boi referendum?

Dopóki liberalny establishment czuł się pewnie, dopóty chętnie powoływał się na wolę ludu. Ale to się zmieniło. Dzisiejszy strach przed referendami to dowód na schyłkowość i generalną słabość dawnych politycznych hegemonów. Tak w Polsce, jak i w Europie.
Karta do głosowania - zdjęcie poglądowe Rafał Woś: Kto się boi referendum?
Karta do głosowania - zdjęcie poglądowe / fot. pixabay.com

Dla mojego pokolenia referendum w sprawie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej było pierwszym formacyjnym wydarzeniem politycznym. Głosowałem wówczas na „tak”. I – przy wszystkich zastrzeżeniach do działania Unii Europejskiej dziś – bez wątpienia bym tamto „tak” w każdej chwili powtórzył. Nie to jest jednak w tym momencie istotne. Kluczowe znaczenie ma raczej wyniesione właśnie z tamtej kampanii przeświadczenie o najświętszej świętości referendum w demokratycznej hierarchii wartości. Oto Polki i Polacy zostali w sposób bezpośredni poproszeni o zabranie głosu w kluczowej dla wspólnoty sprawie. I wydali wyrok. Suweren przemówił, a krytycy ucichli. Vox populi, vox Dei.

Referendum dobre, referendum złe

Pamiętam radość zwolenników polskiej akcesji do UE, a także zachwyty, których pełne były medialne i opiniotwórcze ośrodki liberalnego mainstreamu. Referendum było wtedy przedstawiane przez nich jako wspaniałe narzędzie demokracji, postępu i dowód na dojrzałość społeczeństwa. Ale to nie trwało długo. W roku 2005 Francuzi i Holendrzy w referendum powiedzieli „nie” tzw. eurokonstytucji – traktatowi będącemu idée fixe ówczesnego unijnego establishmentu. Tamte „nie” postanowiono jednak obejść. Już dwa lata później eurokonstytucja powróciła – w nieco tylko zmienionym kształcie – pod mniej ambitną nazwą traktatu lizbońskiego. I tu znowu pojawiły się problemy. Tym razem z Irlandczykami, którzy w referendum powiedzieli Lizbonie „nie”. I wtedy – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – zdarzyła się rzecz przedziwna. Oto te same opiniotwórcze ośrodki, a nierzadko nawet te same autorytety, które jeszcze nie tak dawno wychwalały mechanizm referendum pod niebiosa, zaczęły mówić o odwołaniu się do woli ludu z najgłębszym niesmakiem, a nawet niepokojem. Referendum ze święta demokracji stało się jej zakałą, bo ludzi łatwo zbałamucić. A traktaty to zbyt poważne sprawy, by poddawać je pod głosowanie, i najlepiej to te przegrane głosowania… powtórzyć, co też – w przypadku traktatu lizbońskiego – właśnie się wydarzyło. Ten sam akt referendalny, dwie kompletnie przeciwstawne reakcje.

Albo inny przykład. Czy ktoś jeszcze pamięta, że we wrześniu 2015 roku – na miesiąc przed pamiętnymi wyborami, po których PiS zdobyło sejmową większość – doszło w Polsce do ogólnokrajowego referendum w istotnych dla kraju sprawach. Rozpisano je z inicjatywy prezydenta Bronisława Komorowskiego po pierwszej – rozczarowującej dla liberałów – turze wyborów prezydenckich. Komorowski miał do takiej inicjatywy – zgodnie z konstytucją (art. 125) oraz ustawą (z roku 2003) – pełne prawo. Referendum dotyczyć miało trzech kwestii: stworzenia w Polsce okręgów jednomandatowych, finansowania partii z budżetu państwa oraz interpretacji prawa podatkowego. Intencja kandydata PO była od początku czytelna. Chciał zwiększyć swoją szansę na zgarnięcie w drugiej turze głosów wyborców Pawła Kukiza, który wtedy jechał na paliwie JOW-ów i odpolitycznienia polityki.

Potem wszystko potoczyło się jednak – jak pamiętamy – zupełnie inaczej, niż przewidywali liberałowie. Komorowski drugą turę przegrał. Prezydentem został zaś Andrzej Duda i natychmiast podjął próbę dopisania do referendum dodatkowych pytań, w tym o wiek emerytalny (PiS chciało go obniżyć) albo o wyprzedaż lasów państwowych. Na drodze jednak stanął Senat – wtedy jeszcze platformerski – który nie pozwolił prezydentowi elektowi tego zrobić. Koniec końców referendum odbyło się więc w pierwotnym kształcie, choć już w zupełnie innym politycznym klimacie, a pytania wymyślone przez sztab Komorowskiego obchodziły ludzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. W efekcie w tamtym zapomnianym dziś przez wszystkich głosowaniu 6 września 2015 wzięło udział zaledwie 7,8 proc. uprawnionych. Najmniej w demokratycznej historii Polski. Liberalny establishment nie mówił o niedemokratyczności głosowania ani o marnotrawstwie publicznych pieniędzy. W końcu referendum wyszło z samego środka ich politycznego środowiska. Nasza demokracja jakoś to jednak przetrwała, a i budżet państwa nie zawalił się po wydaniu na organizację referendum 71,5 mln złotych.

Warto jednak zwrócić uwagę, że dokładnie osiem lat później te same środowiska, a często i ci sami komentatorzy na skorzystanie przez rząd PiS z tych samych reguł ustrojowych (art. 125 konstytucji oraz ustawa z 2003 roku) zareagowali furią. Nagle rozpisanie referendum w istotnych dla kraju sprawach stało się aktem „niedemokratycznym”, „kpiną z konstytucji” oraz „upolitycznieniem” (sic!) debaty publicznej. Ten sam akt referendalny. I znów dwie kompletnie przeciwstawne reakcje.

Suweren łańcuchami spętany

Ktoś może powiedzieć, że taka jest polityka, albo że w partyjnym sporze zawsze chodzi o to, „kto”, a nie „co” robi. Pewnie w dużej mierze tak właśnie jest. Ale sprawa jest jednocześnie głębsza i bardziej fundamentalna, a problem z referendami odsłania najczulszy i najsłabszy punkt tzw. liberalnej demokracji. Póki była ona silna i póki jej zwolennicy czuli się hegemonami życia politycznego w Polsce i w Europie, dało się jeszcze istnienie tego punktu zignorować, zasłonić i zagadać. Teraz jednak widać go w pełni oraz w całej okazałości.

Aby zrozumieć, w czym rzecz, trzeba sobie przypomnieć, że liberalna demokracja nie jest tworem boskim ani nawet anielskim. To pewien polityczny konstrukt oparty na fundamentalnym przekonaniu, że trzeba pogodzić ze sobą teoretyczną wolę ludu (bez tego trudno byłoby mówić o demokracji) z zachowaniem jednak jakiejś formy panowania i uprzywilejowania establishmentu. W teorii głos każdego obywatela miał więc ważyć tyle samo. Nieważne, czy należał do milionera, mędrca czy też ostatniego obdartusa albo nawet zwykłego Kowalskiego, Schmidta czy Smitha. W praktyce siła tych pierwszych miała jednak przebijać wolę tych drugich.

Oczywiście w roku 1945 – to moment narodzin hegemonicznej liberalnej demokracji na Zachodzie – było ku temu wiele dobrych powodów. Na czele z dyżurnym argumentem o tym, że narodowi socjaliści doszli do władzy w Niemczech nie w wyniku zamachu stanu ani wojskowego puczu, tylko zostali do niej dopuszczeni w zgodzie z duchem i literą demokracji w Republice Weimarskiej. Aby więc uniknąć powtórki, zamontowano w liberalno-demokratycznym ładzie cały szereg bezpieczników. To miały być swoiste łańcuchy narzucone na wolę suwerena. Zresztą wzorowane na systemach anglosaskich, gdzie prócz czystego vox populi istniała jeszcze „wola monarchy” albo elektorów, które filtrowały werdykty wyborców.

Piewcy systemu bezpieczników (po angielsku „checks and balances”) do tego momentu mają mocne argumenty. Nie dodają jednak, że od roku 1945 minęło już prawie osiem dekad. I właśnie w tym czasie do tych pierwszych kagańców i łańcuchów narzucanych na wolę ludu dochodziły kolejne, a potem kolejne i jeszcze kolejne. W siłę rosły sądy. Wychodząc daleko poza klasyczną – tak często przywoływaną – zasadę trójpodziału władzy. Pojawiło się tzw. sądownictwo konstytucyjne, któremu przyznano de facto możliwość podważenia każdej ustawy uchwalonej przez demokratyczny rząd. Na pewnym etapie do gry weszła także bankowość centralna. Z pozoru dobra, bo przecież „niezależna” od władzy politycznej, faktycznie jednak zbudowana na podobnej zasadzie, co sądy konstytucyjne: oto pół albo i kompletnie niedemokratycznie wybieralna instytucja decydowała o tym, co może, a czego nie może zrobić władza dysponująca demokratycznym mandatem. Dodajmy do tego także media – kontrolujące, ale niekontrolowane. Pociągają do odpowiedzialności, ale niemożliwe jest rozliczenie ich z tego, co po drodze zniszczyły. Są też lojalne wobec tego, kto akurat ma najgłębszą sakiewkę. I wreszcie łańcuch najnowszy, zwany chętnie „konsensusem naukowym”, przemawiający coraz częściej z pozycji ostatecznej i wręcz parareligijnej instancji, wobec której nie ma odwołania.

Ośmieszyć, unieważnić, zignorować

Każdy z tych pojedynczych łańcuchów miał oczywiście sens. Miał czynić życie społeczne bardziej rozsądnym, mniej chybotliwym i opartym na zbiorowej mądrości, ale wszystkie razem zaczęły tworzyć problem. Polegał on – i polega nadal – na zdominowaniu debaty przez jeden i tylko jeden sposób myślenia. I nazywanie wszystkiego i wszystkich, którzy mają inne poglądy „antydemokratami”. Jednocześnie ten sam liberalno-demokratyczny konsensus zaczął się psuć od środka. Podatny na naturalne procesy korupcyjne, podporządkowanie interesom silnych i bogatych (pracodawców, zglobalizowanych korporacji, lobby finansowego czy wielkomiejskich elit symbolicznych) oraz oderwanie od perspektywy i problemów zwykłych obywateli rozwiniętych społeczeństw. Ten stan nie mógł zaś trwać wiecznie. Musiała pojawić się jakaś społeczna i polityczna odpowiedź. Był nią populizm, a wraz z nim coraz bardziej oczywisty postulat bardziej bezpośredniego odwołania się do woli wyborców, czyli do referendum. Ale właśnie z tym narzędziem liberalna demokracja zawsze miała problem. Głównie dlatego, że to było zwrócenie przeciwko liberalnej demokracji dokładnie tej samej broni, którą ona tak chętnie stosowała do pacyfikacji swoich politycznych przeciwników. W przeszłości to ona chętnie nakładała na wolę ludu własne łańcuchy sędziokracji, władzy rynków finansowych albo „naukowego konsensusu”. Teraz zaś referendum miało być łańcuchem nałożonym na rozbrykaną liberalną demokrację.

Ale liberalny hegemon takich łańcuchów nie znosi. W zasadzie był w stanie je zaakceptować tylko pod warunkiem, że miał pewność zwycięstwa. Wtedy wizja referendum była okej. Ale gdy groziła porażka, to głosowanie stawało się po prostu niebezpieczne. Takie referendum należało czym prędzej zdelegitymizować, ośmieszyć, a w ostatecznym razie – kiedy nie da się zrobić żadnego z powyższych – po prostu zignorować jego wynik.

W polityce europejskiej ostatnich lat widać to bardzo dobrze. Warto przy tej okazji przypomnieć nieco już zacierający się w pamięci kryzys grecki z roku 2015. Było to starcie pomiędzy lewicową i populistyczną Syrizą – szukającą wyjścia z kryzysu zadłużeniowego w sercu strefy euro – a europejskim establishmentem nastawionym na zachowanie istniejących reguł fiskalnych oraz ochronę interesu zachodnich wierzycieli. Komisja Europejska (reprezentowana poprzez tzw. Trojkę) chciała narzucić Atenom drakoński pakiet fiskalnych oszczędności. Demokratyczny grecki rząd nie chciał się na to – z oczywistych przyczyn – zgodzić. Przez pewien czas próbowano negocjować, ale to był dialog raczej pozorny. Jak to określił ówczesnym minister finansów Grecji Janis Warufakis: „zamiast przedstawiać nasze argumenty i wyliczenia, mogliśmy równie dobrze odśpiewać hymn Szwecji, reakcja byłaby dokładnie taka sama. Wyrok zapadł już wcześniej, a my mieliśmy mu się podporządkować i przeprowadzić napisany przez Trojkę pakiet oszczędnościowy”. Wtedy premier Grecji Aleksis Cipras sięgnął po ostatnią deskę ratunku i rozpisał w Grecji referendum. Dostał w nim od Greków mocne wsparcie. Wyposażony w takie demokratyczne votum wrócił do stołu rokowań z Brukselą, ale został… zignorowany. A ponieważ nie miał w ręku żadnych innych kart – przystąpił do realizacji drakońskich oszczędności. Syriza utrzymała władzę, ale straciła poparcie społeczne. Stała się synonimem wykonawcy poleceń Trojki.

Czy Polska zarazi Europę?

Czego nas uczy tamta grecka lekcja? Chyba przede wszystkim tego, że samo odwołanie się do woli wyborców nie wystarczy. Grecy sięgnęli po nie w akcie desperacji i przegrali. Byli zbyt słabi, by ją przeforsować. Ale można przecież wyobrazić sobie inny scenariusz. Chodzi o sytuację, w której referendum jest nie jedynym, ale dodatkowym argumentem służącym jako wzmocnienie pozycji w trudnych rokowaniach. To właśnie jest sytuacja Polski z roku 2023.

Oczywiście, że rozpisując najnowsze referendum, PiS chciało osiągnąć kilka celów w polityce wewnętrznej. Raz zagnać do narożnika opozycję i zmusić ją do odkrycia kart w kluczowych kwestiach: migracji, prywatyzacji, wieku emerytalnego i ochrony granic. A dwa – przygotować się jednak na ewentualność wyborczej porażki, zapisując trudniejszym do wywabienia atramentem pewne fundamentalne zdobycze minionych ośmiu lat. Ale jest przecież jeszcze wymiar europejski całej sprawy. Na tym planie referendum ma posłużyć także w niełatwych relacjach z Komisją Europejską. Wyposażony w jednoznaczny demokratyczny głos Polaków rząd PiS (oczywiście pod warunkiem reelekcji) będzie mocniejszy. Nieśmiało PiS-owcy liczą także na zaraźliwość pomysłu – zwłaszcza w temacie migracji, gdzie opinie liberalnego euroestablishmentu i szerokich mas społecznych w większości krajów zachodnich coraz wyraźniej się rozjeżdżają. A gdyby to się udało i gdyby kolejne kraje postanowiły zapytać obywateli o ich stosunek do polityki migracyjnej oraz relokacji, to droga do realnych zmian w polityce europejskiej stanęłaby otworem. A następna w kolejce mogłaby być – na przykład – kwestia takiej zmiany traktatów, która idzie w kierunku ograniczenia zasady jednomyślności.

Ta gra nie musi być skazana na porażkę. Polska roku 2023 to nie Grecja z 2015. A Warszawa nie jest pod ścianą, tak jak był wtedy rząd w Atenach. W tle są też nadzieje na pewne polityczne przesilenie w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2024 roku. Czy wielka koalicja EPL, socjalistów, liberałów i zielonych utrzyma w nich bezpieczną większość? A może da się pomyśleć o wysłaniu hegemonów europejskiej polityki do opozycji?

To kierunki, na które referendalny eksperyment nas otwiera. Nic dziwnego, że tak się go boją.

Tekst pochodzi z 39 (1809) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe