[Tylko u nas] Waldemar Krysiak: Czarne elfy, czarne syrenki. O co tu chodzi? Może wcale nie o Murzynów
Udane dzieło sztuki jest jak sprawnie działający zegarek: każdy zawarty w nim element ma swoją funkcję, dokładając się do spójnej całości, która z kolei jest czymś więcej, niż tylko sumą swoich elementów. Jest to prawdą w przypadku obrazu, który nie pokazuje zbędnych landszaftów i w przypadku muzyki, która nie wprowadza słuchacza w zakłopotanie fałszywymi nutami. I nie inaczej jest też w przypadku filmów, gdzie każda scena powinna mieć swój swoje przeznaczenie, a postać – swój cel. Dlaczego więc zalewani jesteśmy falą filmów, które swoje istnienie chcą usprawiedliwiać czymś, co pozornie nie ma sensu i celu: zmienianiem płci i pochodzenia bohaterów, oraz wprowadzaniem elementów, które gryzą się zresztą kanonu? Czy chodzi tu tylko o zmiany ideologiczne, czy o coś więcej?
Co, jeżeli u podstawy nie chodzi o lewicową ideologię, a o coś jeszcze bardziej prymitywnego: mianowicie o kasę i darmową pracę, którą ludzie w internecie odwalają zamiast reklamowców?
Przyprawa, która psuje
Lista nowych filmów, które poszły w kierunku lewicowego przekazu w ostatnich latach jest długa. Większość to re-maki, nowsze wersje znanych i często zakończonych historii. Większość z nich okazała się też finansową katastrofą w kinach i serwisach streamingowych, takich jak Netflix i Amazon.
Najbardziej oczywistym przykładem są nowi „Ghost Busters”, którzy zastąpili łowców duchów kobietami. I poza tym nie zrobili nic oryginalnego. Historia wszak jest taka sama, jak w poprzednich filmach: grupa szalonych znajomych zakłada firmę, która dzięki para-naukowym technikom pozbywa się groźnych dla ludzi zjaw. Tylko zamiast dobrych dialogów mamy tutaj dialogi improwizowane na planie, oraz Murzynkę, która w przeciwieństwie do wcześniejszej roli Afro-Amerykanina, rzucającego dobrymi pomysłami i znajomością miasta, jest wulgarna, krzykliwa i agresywna. Gdyby występowała w innym filmie, nowa, czarnoskóra postać byłaby uznana za chamski stereotyp – taka jest innowacja tego sequela.
Podobnie jest w kolejnym „Terminatorze”, gdzie walka o przetrwanie ludzkości oddana zostaje nie w ręce wybrańca i jego matki, ale przypadkowej imigrantki, która stara się – zamiast przygotować ludzi do walki – pogodzić przypadkowych złodziejaszków. Oryginalny Terminator miał super efekty, super akcję i ciekawą, ponadczasową symbolikę chrześcijańską: dobry żołnierz spada z nieba, by ostrzec młodą kobietę (dziewicę?), że – jeżeli uwierzy – będzie matką "zbawiciela", która ucieknie przed trudnym do zatrzymania złem. Nowy Terminator zaś wprowadza zawstydzająco prymitywną krytykę Trumpa, debatę aborcyjną i zmodyfikowaną przez technikę kobietę ważącą ok. 60kg, która jest w stanie pokonać morderczego robota z samego metalu. Śmiech na sali i tona wstydu cudzego.
Podobnie jest też w przypadku nowych produkcji fantasy, które w ostatnich tygodniach dominują wiele dyskusji w mediach: „Rings of Power” z uniwersum Tolkiena, i „House of the Dragon”, który jest prequelem do „Gry o Tron”. Tutaj też mamy do czynienia ze zmianami etnicznymi i subtelnym - lub nie - „genderem” i feminizmem. Zmiany te były na tyle znaczące, by rozsierdzić miliony (!) na całym świecie.
Nielogiczna fantazja
Zacznijmy od drugiego dzieła, "Domu Smoka": to serial zdominowany przez ciągłe narzekanie o różnice między płciami i wprowadzający różnorodne etnicznie rodziny. I podczas gdy dla niektórych może być zrozumiałym, że w świecie osadzonym w odpowiedniku naszego średniowiecza nietypowe kobiety musiały cierpieć dyskryminację ze względu na bycie traktowanymi podług wspólnego dla wszystkich kobiet szablonu, wszystkie upublicznione odcinki "House of the Dragon" skupiają się na tym, że rzekomo dziwny jest sam podział na płcie. Głowna bohaterka zdaje się nie rozumieć, że kobiety są traktowane inaczej, niż mężczyźni. Jest to jednak dość śmieszne w niebezpiecznym świecie, gdzie siła fizyczna często decyduje o przeżyciu, wystarczająca higiena wokół menstruacji nie została jeszcze wynaleziona, a matki często umierają w połogu. Czy naprawdę tak dziwne jest w takim świecie, że kobiety nie są preferowane jako królowie i wojownicy? Czy w takim świecie powinniśmy przyjmować "równość płci" za coś oczywistego?
Albo czy za coś oczywistego powinniśmy przyjmować mieszanie się różnych grup etnicznych? Jedna z najważniejszych w serialu rodzin bowiem składa się z Murzynów, i białych. Nie mulatów, którzy po kilku pokoleniach naturalnie zapełniliby ród, tylko z osobnych ras, które żyją obok siebie w ramach jednej rodziny, niczym w szwedzkiej wiosce, gdzie imigranci mijają każdego dnia autochtonów, z którymi się jednak nie mieszają. Jaki sens ma wprowadzanie „multi-kulti” w ramach jednej rodziny, skoro koniecznie chce się zachować ciągłą odrębność etniczną (wyjątkiem jest jedna córką, którą widzimy na ekranie z mieszanego etnicznie związku) i różny wygląd? Czy to summa summarum nie wypada bardziej... rasistowsko?
I czy – analogicznie – bardziej rasistowsko nie wypadają "Rings of Power", gdzie co prawda istnieją różne rasy, ale te rasy nie łączą się w pary? Tak bowiem funkcjonuje nowa-stara wioska Hobbitów, którą poznajemy w "Pierścieniach Władzy": kilkadziesiąt, może kilkaset Hobbitów żyje w tej samej społeczności, ale nikt nie jest mulatem, a wszyscy są albo super biali, albo super czarni! Co więcej: Hobbity (w tej wersji nomadowie, podobni do Cyganów) trzymają się niby blisko i ich egzystencja zależy od ciągłej współpracy, ale różne Hobbity mówią... rożnymi dialektami? Jakim cudem? Jakim cudem spójna, choć mobilna wioska, wykształciła drastyczne fonetycznie idiolekty? Dlaczego Hobbici nie są jakąś własną rasą mieszanego pochodzenia z własną mową, wzajemną dla ich społeczności, monolityczną językowo? Czy to jakiś wyższy, artystyczny koncept, czy tylko kretyńska amerykanizacja wyobrażeń o świecie, gdzie murzyni z getta w Nowym Jorku czy Chicago żyją obok białych ulicę dalej, równi, ale jednak odrębni?
I czy czymś innym, jak wulgaryzacją brytyjskich konceptów Tolkiena jest nowa Galadriel, którą poznajemy w "Rings of Power", która zamiast mądrej, starożytnej królowej funguje tutaj za żołnierza i egoistkę, wymachującą mieczem i dająca umrzeć swoim towarzyszom broni? To wygląda bardziej jak fantazja z wydziału Gender Studies, niż Tolkien.
Technika z marketingu
Czy jednak te aspekty czynią film per se okropnym? Czy nie można mieć kobiety zamiast mężczyzny w głównej roli? Czy nie można mieć dziwnych etnicznie grup elfów i Hobbitów? Czy to jest największy problem wyżej wymienionych produkcji? Nie. I ich twórcy o tym doskonale wiedzą.
Największym problemem nowych "Ghost Busters" są nieśmieszne żarty i słabe efekty, które nikogo nie napawają lękiem. Największym problemem najnowszego Terminatora jest jego scenariusz: ta sama historia odgrzewana od kilku dekad bez prawdziwej inspiracji i pomysłu. Niebezpiecznym wyzwaniem dla "Domu Smoka" jest pobicie na głowę "Gry o Tron", która zachwyciła (poza ostatnimi sezonami) cały świat. A najcięższą bolączką "Pierścieni Władzy" jest fakt, że nie mają praw do „Silmarillionu” Tolkiena, dzieła, które starają się zekranizować. I brak talentu Jacksona, i brak poważnego skryptu, i rzeczywiście wzniosłych dialogów, i realistycznych efektów specjalnych i wszystkich innych aspektów, które uczyniły z Władcy Pierścieni arcydzieło.
Co więc zrobić, kiedy film i adaptacja nie wyszły, kiedy dzieło nie potrafi bronić się samo? Trzeba wytworzyć wokół niego sztuczną kontrowersję. Trzeba odwrócić uwagę widzów od przykrych niedociągnięć ku temu, co – gdyby tych niedociągnięć nie było – nie zajmowałoby wiele osób. Trzeba uderzyć w „fan baiting” – czyli nastawianie przeciwko sobie publiczności.
Robi się to podług sprawdzonej, rzymskiej metody „dziel i rządź”. Najpierw więc wypuszcza się trailer, który pokazuje postępowe zmiany wobec oryginału. Silne wojowniczki, czarne elfy, silne czarne elfy-wojowniczki. I razem z promocyjnym materiałem wprowadza się przygotowaną zawczasu narrację: „komu się to nie podoba, ten jest rasistą i nienawidzi kobiet, ten jest zacofany”.
I to wcale nie musi być tak, że jakiegoś oporu wobec zmian nie ma per se, jeszcze przed wprowadzeniem narracji o rasizmie i mizoginii. Ten opór zawsze istnieje podwójnie: jako słuszna krytyka wobec zbędnych zmian, które niepotrzebnie destabilizują świat dzieła sztuki, - skomplikowany mechanizm jego zegarka - i jako niesłuszna krytyka: autentyczny rasizm i prawdziwa mizoginia. Cały trick fan baitingu polega na tym, by WSZELKĄ, nawet SŁUSZNĄ krytykę, uznać za nienawiść. Tym samym twórcy przeciętnego dzieła pozbywają się swojej odpowiedzialności za słaby warsztat, a film i ekranizacja zdobywają darmową reklamę i rozgłos. Rozgłos i reklama zdobyta w ten sposób są nie do przecenienia: same "Pierścienie Władzy" zdobyły w pierwszych dniach kilkadziesiąt milionów wyświetleń. I tak, jak pewnie część z nich to przeciętni widzowie, tak hasztagi w socjalach pokazują jasno: miliony oglądały serial by poczuć, że bronią kobiet i Murzynów, a miliony innych widzów uprawiały tzn. „hate watching”, czyli oglądanie z nienawiści, by móc krytykować. Obie grupy uderzyły niedługo potem – albo i w trakcie samego seansu – w klawiatury, by wyrazić swój bezgraniczny zachwyt lub pogardę wobec "Rings of Power". O takiej darmowej reklamie (nawet negatywne opinie naganiają po części ciekawskich widzów), twórcy innych, przeciętnych seriali mogliby tylko pomarzyć.
Jeżeli hate watching nie wygenerowałoby autentycznie nienawistnych komentarzy, złośliwi mogliby się doszukać generowanych sztucznie. Bo i kto będzie sprawdzał, czy autor danego komentarza, powielanego ku przestrodze przed zacofaniem komentarza, jest prawdziwy? Kto będzie sprawdzał, czy szokujące komentarze nie są napisane przez boty?
Nikt. Tak samo, jak nikt nie będzie sprawdzał szczerości profesjonalnych recenzji.
Spadek jakości
Podobna dyskusja – znowu o rasie – toczy się obecnie wokół „Małej Syrenki”, której nowa ekranizacja zastępuje białą syrenkę czarną syrenką. Miliony tekstów (nawet ten mój tutaj, krytyczny wobec zjawiska, jest przecież reakcją na dane zjawisko), miliony kliknięć i miliony zachwyconych i oburzonych ludzi. A co za tym idzie – darmowa reklama dla kolejnego odgrzewanego kotleta, który kradnie oryginalną wizję minionych pokoleń.
I proszę nie zrozumieć mnie źle! Mimo tego, że syreny to fikcyjne stwory, które teoretycznie mogłyby mieć dowolny kolor skóry, to zmiana z białej syrenki na syrenkę-Murzynkę to większy bezsens, niż sens. Dlaczego? Z logicznego punktu widzenia! Bo istoty żyjące w morskich głębinach z reguły mają mniej pigmentu w skórze, niż te wystawione na działanie światła. Im głębiej w oceanie, tym więcej bladych, jasnoskórych istot i albinosów, pozbawionych koloru okrycia. Poza tym, Mała Syrenka jest europejską legendą i zapełnianie jej roli aktorką czarnoskórą jest zbędną zmianą w skomplikowanym mechanizmie dzieła sztuki. Im więcej zmian bez sensu, tym zegar szybciej się psuje.
Sama rasa fikcyjnej syreny jest jednak niczym w porównaniu do utraty jakości debaty filmowej, której obecnie doświadczamy. Bo kiedy my spieramy się o pomniejsze elementy takie jak płeć czy etniczność postaci, główny spadek jakości odnotowują recenzje i ich twórcy. Skoro rasa i genitalia stają się tematem głównym, to stają się też sednem sprawy i oceną, podług której polecamy i odradzamy filmy. Jeżeli chodzi tylko o płciowy i rasowy postęp, to na drugi plan schodzi wszystko inne.
Widać to jasno u obecnych krytyków, z których wielu (większość?) skupia się tylko na tych aspektach. Środowisko krytyków jest też – może jak każda zawodowa nisza – nieco sekciarskie, więc nikt nie chce wyłamać się z rzędu. Komentuje się więc to, czy jakiś film spełnia różne parytety, a nie scenariusz i grę aktorską, czyli elementy ważniejsze od detali płci i pochodzenia. Razem z krytykami przesunięcia dokonuje cała opinia publiczna. I tak zwykły widz zostaje rozdarty między dwoma obozami: albo „kocha nowoczesne filmy pełne czarnych elfic”, albo „jest rasistą i mizoginem”.
A większość ludzi – takie jest moje własne przeświadczenie o sobie i innych – nie jest ani w jednym, ani w drugim obozie. My zwyczajnie chcemy dobrych filmów, a nie polityki rozciągniętej na każdą klatkę iluzji optycznej na srebrnym ekranie.