[Tylko u nas] Feministka, która nie chce już być feministką. Kaya Szulczewska: Bardzo się pomyliłam

- Zawsze wydawało mi się, że gramy do jednej bramki, nawet jeśli różnimy się trochę co do poglądów, że zależy nam na równości, tolerancji, różnorodności. Okazało się, że bardzo się pomyliłam. W tym momencie widzę, że idealizowałam środowiska lewicowe, których metody nie różnią się od metod fundamentalistów religijnych. Co dla mnie zaskakujące, często konserwatyści są bardziej otwarci i skłonni przyjąć moją skrajnie odmienną perspektywę, mimo że nie zgadzamy się co do pryncypiów - mówi Kaya Szulczewska, promotorka "ciałopozytywności", feministka, która dziś woli być nazywana "działaczką na rzecz praw kobiet" w rozmowie z Cezarym Krysztopą.
Kaya Szulczewska [Tylko u nas] Feministka, która nie chce już być feministką. Kaya Szulczewska: Bardzo się pomyliłam
Kaya Szulczewska / Zbiory Kai Szulczewskiej

Właściwie co się Pani nie podoba w nazywaniu kobiet „osobami z macicami”?

Pierwszą rzeczą, która ciśnie się na usta, kiedy słyszę to odczłowieczające określenie, jest to, że przecież nie wszystkie mamy macice. To nie macica czyni nas kobietami, kobietami po prostu jesteśmy jako dojrzałe płciowo żeńskie osobniki gatunku homo sapiens. Płeć definiuje się wedle roli w procesie reprodukcyjnym gatunku, u człowieka można ją zaobserwować już w życiu płodowym po widocznym na pierwszy rzut oka rozwoju ciała do produkowania męskich lub żeńskich gamet, mówiąc prościej – po genitaliach. U ssaków, czyli też u ludzi, mamy dwie płcie, a zaburzenia rozwoju płci – tzw. interpłciowość, nie zmieniają tego stanu rzeczy, a jedynie świadczą o istnieniu tych zaburzeń i dla większości ludzi to niebudzący kontrowersji fakt.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że taka definicja płci wyjątkowo nie podoba się części lewicy – tzw. lewicy tożsamościowej, skupionej wokół problemów indywidualnych odczuć, a nie jak klasyczna lewica wokół problemów ekonomicznych – oraz uderza w dominujący na części lewicy postulat środowisk queer, które żądają redefinicji tego, czym w ogóle jest płeć. Gotowi są w imieniu tej walki zaprzeczyć nauce, blokować badania, cenzurować i dążyć do wykluczenia z życia publicznego oraz szerzyć nienawiść wobec tych, którzy w ich mniemaniu nie stosują się do zasad nowej ortodoksji.

W ten sposób na stos ich świętego oburzenia padają takie osoby, jak J.K. Rowling, która tak jak ja opowiedziała się przeciwko wymazywaniu słowa „kobieta”, czy Richard Dawkins, który śmiał zasugerować na Twitterze, że płcie są dwie.

Musimy więc zrozumieć, że określenie „osoba z macicą” jest częścią krucjaty językowej, która ma na celu zmienić definicję tego, czym jest płeć, z materialistycznej – opartej na biologii, na abstrakcyjną – opartą na odczuciach.

Biorąc pod uwagę przypadki Rowling i Dawkinsa, ale również wielu innych ludzi, którzy przecież nawet nie są konserwatystami, jesteśmy w stanie określić dokąd zmierza „cancel culture”? Czy można tu znaleźć podobieństwa do rewolucji kulturalnej w Chinach?

Nie jestem specjalistką od Chin, z tym pytaniem najlepiej byłoby udać się do sinolożki, która mogłaby zrobić rzetelną analizę porównawczą. Nie wiem też, dokąd zmierza „cancel culture”, czasem mam wrażenie, że idziemy w jakiś antynaukowy regres, że weszliśmy w wiek szaleństwa, odwrót od nauki, możliwości otwartej debaty i dyskusji. Rządzą emocje, samosądy, lincze ku uciesze tłumów. Może ta rewolucja już zaczęła zjadać swoje dzieci?

Proszę spojrzeć, że partie lewicowe mające swoich posłów w Sejmie postanowiły częściowo ugiąć się pod terrorem środowisk queer.

Aktywiści agresywnie wymagają przestrzegania językowej etykiety, o czym przekonałam się na własnej skórze. Stąd też, jak sądzę, tekst Anny Marii Żukowskiej, że „zdarza się, że mężczyźni rodzą dzieci”, za który dostała niechlubne pierwsze miejsce w plebiscycie na Biologiczną Bzdurę Roku.

Podejrzewam, że chciała się w ten sposób przypodobać środowisku queerowych aktywistów i powtarzała bezrefleksyjnie zasłyszane od nich na Twitterze bzdury. Tam naprawdę można przeczytać, że kobiety mają penisy, a mężczyźni mogą rodzić dzieci, to niestety nie alternatywna rzeczywistość, a emanacja antynaukowego nurtu lewicy. Mam nadzieję, że wyłoni się jakaś racjonalna alternatywa, która postawi temu granice.

A dlaczego Panią dotknęła „cancel culture”?

Nie było we mnie zgody, żeby całkowicie porzucić słowo „kobieta” i wdałam się raz (w komentarzach) w dyskusję broniącą używania tego słowa. Za to zostałam poddana publicznemu linczowi, a finalnie stałam się persona non grata lewicowych środowisk – każda moja wypowiedź była po wielokroć skanowana pod kątem, do czego można by się tu przyczepić, by móc dalej wyrażać niechęć i nienawiść wobec mnie.
Sama przyznaję, że zaczęłam zagłębiać się w temat płci i ruchu queer dopiero po tym, jak zaczęto mnie nękać za użycie „niewłaściwego” słowa. Oczywiście fakt czytania i udostępniania artykułów na temat wpływu self-ID (autodeklaracji płci) na sytuację kobiet i śledzenia stron feministycznych, które krytykują postulaty ruchu transgender, tylko powiększył liczbę moich przewin, które to środowisko od tamtej pory skrupulatnie liczy.

Co w ogóle znaczy self-ID i jakie ma konsekwencje?

Self-ID to prawo, które pozwala definiować płeć na bazie odczuć. Według niego każdy może ogłosić, że jest takiej płci, jakiej się aktualnie czuje, a do jej formalnej zmiany nie potrzeba żadnych lekarskich zaświadczeń, wystarczy sama deklaracja.

Ten pomysł wydaje się niszową ekstrawagancją, ale jeśli przechodzi do aktów prawnych ma konsekwencje, które mogą dotknąć nas wszystkich, niezależnie od wyznania czy sympatii politycznych, głównie oczywiście kobiet, jako bardziej narażonych na przemoc i dyskryminację.

Powstaje w ten sposób luka prawna, którą już zaczęli wykorzystywać niektórzy mężczyźni skazani na przykład za przestępstwa seksualne, aby przenosić się do kobiecych więzień czy wchodzić i obnażać się w kobiecych przestrzeniach. W sportach kobiecych zaś przybywa osób płci męskiej, które deklarują, że są kobietami, a tam siłą rzeczy wykorzystują swoją przewagę fizyczną.

Kobiety zmusza się do milczenia na temat ich odczuć. Powiedzenie, że nie chce się oglądać penisa w kobiecej szatni albo przebywać z mężczyzną w ośrodku dla kobiet po przemocy domowej, to według aktywistów queer objaw transfobii i powód, żeby taką kobietę zacząć niszczyć.

Kryminolożki, badaczki przemocy, a także naukowczynie zajmujące się typowo żeńskimi problemami medycznymi wskazują na to, że zmiany w prawie zmieniające definicje płci z biologicznej na odczuwaną (z ang. sex na gender) mogą fatalnie wpływać na zbieranie statystyk, na badania i projekty społeczne, a także na inne działania skupione wokół kobiecych problemów.

W związku z powyższym dla mnie zmiana językowa – w której kobieta przestaje oznaczać człowieka płci żeńskiej, a zaczyna oznaczać każdego, kto się nią czuje, zaś nas, kobiety, sprowadza się do bycia „osobami z…”, dzieląc nas na podkategorie wedle posiadanych organów czy stanów fizjologicznych: osoba z macicą, osoba menstruująca, osoba w ciąży – jawi się jako krok do tego, by realizować iście dystopijną wizję rzeczywistości. 

Krytykuje Pani rewolucję językową transaktywistów, ale sama stosuje Pani niespotykane wcześniej określenia, takie jak „kryminolożka” czy „naukowczyni”. To kiedy ta rewolucja jest dobra, a kiedy zła?

Feminatywy, czyli żeńskie formy gramatyczne zawodów i funkcji, nie są kwestią jakiejś wielkiej rewolucji, wielu z nich używa Pan na co dzień. Rozumiem, że niektóre wywołują opór jako coś nowego. Po prostu do niektórych form przywykliśmy bardziej, bo dotyczą silniej sfeminizowanych zawodów, takich jak: przedszkolanka, sprzątaczka, pielęgniarka, kucharka itd. Feminatywy są poprawną formą w języku polskim, w okresie przedwojennym w prasie mogliśmy czytać o posłankach czy psycholożkach, to nie wymysł ostatnich lat. Częstsze używanie feminatywów wynika z tego, że współcześnie przybywa kobiet w zawodach, które niegdyś były zarezerwowane tylko dla mężczyzn, naturalnie więc przybywa też feminatywów, do których powoli się przyzwyczajamy. I o ile słowo „lekarka” nie budzi już dużego zaskoczenia, to „chirurżka” czy „ginekolożka” wciąż wydają się brzmieć obco i dziwnie. Mam nadzieję, że to kwestia czasu, a zaczną być tak samo neutralne jak te, do których już przywykliśmy: nauczycielka, artystka czy sprzedawczyni.

Dodam też, że feminatywy w kontekście omawianej rewolucji wydają się dość konserwatywne, przypominają bowiem o istnieniu dwóch płci, co działa drażniąco na część środowisk. Proszę zwrócić uwagę, że doszliśmy do momentu, gdzie na progresywnej lewicy napisanie np. „posłowie i posłanki” jest uważane za faux pas świadczące o zacofaniu. Wedle nowej ortodoksji należy pisać „osoby poselskie”, „osoby lekarskie” czy – jak w przypadku Pana zawodu – „osoby dziennikarskie”. W ten sposób zamiast normalizacji feminatywów mamy normalizację „osób”. Kobiety nie doczekały się jeszcze spopularyzowania żeńskich form dla wielu zawodów, a już na drodze do tego stoi queerowa nowomowa. 

Skąd się wziął konflikt pomiędzy częścią feministek a transaktywistami?

W momencie, gdy część postulatów grup mniejszościowych wchodzi w kolizję z prawami kobiet, logiczne jest, że działaczki mówią temu „stop”. Asertywne stawianie granic rozsierdza środowiska transaktywistów. Oni nie chcą bowiem żadnej rozmowy, żadnego dialogu, nie szukają kompromisu, żądają jedynie, żeby przyjąć ich postulaty bez dyskusji. Sama zaś chęć dyskusji odbierana jest jako transfobia, czyli coś absolutnie zbrodniczego.

Redefinicja pojęcia płci jest dla kobiet zwyczajnie niebezpieczna i nie możemy pozwolić na to, żeby odbywało się to bez żadnej dyskusji i wysłuchania nas jako strony. Nie chodzi tu o to, żeby odbierać prawa osobom trans, ale żeby zabezpieczyć interesy kobiet, na przykład poprzez uniemożliwienie przenoszenia się mężczyzn do kobiecych więzień i wchodzenia w nasze przestrzenie. Być może w zmieniających się czasach istnieje potrzeba nowych rozwiązań, konkurencji sportowych czy przestrzeni, ale zdecydowanie nie może odbywać się to kosztem kobiet.

Ciekawe, że aktywiści queer nie postulują dodatkowej przestrzeni dla osób trans czy innych utożsamiających się z jedną z 76 płci, w których istnienie wierzą, tylko żądają, żeby kobiety wpuściły ich w swoją.

Rozumiem, że w dużej mierze wynika to z ich lęku przed mężczyznami, którzy mogą agresywnie reagować na osoby deklarujące inną płeć, w widoczny sposób odróżniające się od społeczeństwa, ale finalnie to nie kobiety są winne przemocy wobec mniejszości, więc nie mogą płacić własnym poczuciem bezpieczeństwa i swoimi prawami.

Wiem, że to się wszystko wyda czytelnikowi odległe i w Polsce nieosiągalne, ale w Wielkiej Brytanii są już miejsca, gdzie jedna toaleta jest dla mężczyzn, a druga dla wszystkich „genderów”, mówiąc prościej, do kobiecej toalety może wejść każdy. Przypomnę, że toalety są częstym miejscem napaści seksualnych i oddzielenie ich ze względu na płeć to nie fanaberia. 

Niestety, takie pomysły przenikają też na nasze podwórko. Chyba nikt nie chciałby, żeby jego córeczka, przebierając się w szatni, była narażona na obecność kobiet typu Margot, czyli osób, które podają się za kobiety, ale fizycznie pozostają w stu procentach mężczyznami.

Takich paradoksów jest więcej.

Z tego powodu wiele działaczek prokobiecych, teraz już także w Polsce, widzi, że rewolucja transgender skręca w antykobiecą stronę.

W zeszłym roku w Meksyku, gdzie też obowiązuje self-ID, czyli prawo autodeklaracji płci, kilku mężczyzn podało się za kobiety, by ominąć parytety na listach wyborczych i móc startować w wyborach. Media na świecie obiegło zdjęcie uśmiechniętych panów, którzy dzięki luce prawnej mogli wystartować zamiast koleżanek.

Nie trzeba aż tak daleko szukać, bo w polskiej partii Zielonych też już obowiązuje parytet specjalnego rodzaju, mianowicie połowa zarządu ma być męska, a druga to kobiety i osoby niebinarne, czyli potencjalnie mężczyźni, którzy po prostu zadeklarują odczucie bycia kobietą, cokolwiek miałoby to znaczyć. Jak feministki mogą przechodzić obok tego obojętnie?

Transaktywiści istnieli i wcześniej. Dlaczego konflikt wybuchł dopiero teraz?

Kiedy transseksualizm był medyczną niszową kwestią, poddawaną szczegółowej diagnozie, i wiązał się z wymogiem długiego czasu przejścia, operacyjnej zmiany ciała – tej dyskusji w ogóle nie było. Odkąd jednak trans może ogłosić się dosłownie każdy, a liczba deklarujących się tak osób przybywa lawinowo i każdy bez jakiejkolwiek diagnozy, na podstawie samej deklaracji może żądać specjalnego traktowania – robi się poważny problem. My po prostu chcemy o nim rozmawiać, a rozmowa, jak już wspomniałam, jest zakazana, stąd konflikt.

Nie uważa Pani, że ten „bałagan” z płciami to mimo wszystko efekt rozluźnienia tradycyjnych relacji społecznych, o co walczą również feministki?

Nie do końca, ja to widzę raczej jako regres praw kobiet ubrany w szaty progresywizmu, któremu winne są nie stricte feministki, a raczej urynkowienie kolejnych sfer życia i próba zarabiania na naszym niezadowoleniu i samotności. Część feministek stała się po prostu narzędziem kapitału do realizowania nowych celów sprzedażowych, takich jak nowy rynek operacji plastycznych i ingerencji medycznych.
Nurtów w feminizmie jest sporo i niektóre stoją do siebie w opozycji. Może to Pana zaskoczyć, ale istnieją nawet feministki katolickie, a wewnątrz ruchu feministycznego jest dużo różnych odłamów, które mają różne założenia, nie można więc obarczać wszystkich odpowiedzialnością.

Niestety tak to działa, że najbardziej widoczne są te rodzaje feminizmu, które są suto zasilane funduszami i w ten sposób w mediach najchętniej promowany jest feminizm queerowy i proprostytucyjny. Często – po zagłębieniu się w postulaty – okazują się one antykobiece. Jednocześnie istnieją też nurty feminizmu radykalnego czy gender critical, które oprócz kwestionowania tradycyjnych ról społecznych krytykują też ideologię queer i postulaty transaktywizmu.

A to nie feministki wymyśliły „gender”?

Feministki faktycznie wymyśliły określenie „gender”, które teraz wykorzystuje ruch queer, ale pierwotnie chodziło w nim o wskazanie na stereotypy płci, z którymi feministki chciały walczyć, a nie o to, żeby „genderem”, czyli zestawami stereotypów, zastąpić pojęcie „płci biologicznej”.

Spróbuję to wyjaśnić. W naszej kulturze kobiety i mężczyźni posiadają pewne stereotypowe cechy i preferencje, ale to, że kobieta nie lubi różowego, woli spodnie niż sukienki, umie naprawiać samochody, a do tego wykonuje typowo męski zawód, na przykład jest pilotką, i nie przepada za małymi dziećmi nie oznacza, że staje się mężczyzną, a że po prostu wychodzi poza role przypisane jej płci, poza tzw. gender. 
O to chodziło w klasycznym feminizmie i w pierwotnym rozumieniu pojęcia „gender”. O pokazanie, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą wychodzić poza stereotypy. Pierwotnie nie chodziło o to, żeby podważać biologiczną definicję płci.

Na gruncie zachodnich uniwersytetów humanistycznych i filozofii postmodernizmu stworzyła się jednak odnoga feminizmu queer, który przejął określenia klasycznego feminizmu do budowania dość absurdalnych teorii, że najlepszą metodą walki ze stereotypami płciowymi (gender) jest udawać, że płeć biologiczna nie istnieje i mnożyć byty (gendery) na bazie abstrakcyjnych odczuć i wedle własnej fantazji. To właśnie w ten sposób powstało te kilkadziesiąt płci i tworzą się wciąż nowe.

Nie wiem, w jaki sposób miałoby to pomóc kobietom, które nadal są tymi, które rodzą, mają co miesiąc okres, cierpią na typowo kobiece schorzenia i problemy społeczne związane z żeńskim ciałem, ze statystycznie mniejszą niż mężczyźni siłą fizyczną i wynikającą z tego inną pozycją w społeczeństwie.

Jakiego rodzaju ataki spotykają Panią ze strony radykalnych aktywistów?

Może zacznę od tego, jak zaczął się mój „cancel”. Początek datuje na 2019, kiedy przeciwstawiłam się liberalnej narracji o prostytucji, recenzując książkę „Niewolnice Władzy” Lydii Cacho, w której autorka wiąże temat prostytucji z handlem ludźmi. Zgodziłam się z tezą, że prostytucja to nie praca jak każda inna, a uprzedmiotawiająca forma eksploatacji kobiecego ciała i seksualności.

Od tamtej pory, podobnie jak Urszula Kuczyńska, podpadłam środowisku związanemu z seksbiznesem. Cały rok 2020 zbierały się nade mną ciemne chmury. Z moich obserwacji wynika, że za ściganiem mnie o rzekomą transfobię stały też osoby związane z wcześniejszymi nagonkami na mnie lub bliskie im środowisko. Po prostu na fali oburzenia dołączyło do nich w 2020 dużo nowych osób, uwiedzionych wizją publicznego obrażania mnie bez konsekwencji.

Czyli co konkretnie się działo?

Próbowano mnie niszczyć na różne sposoby, psuć mi reputację, zastraszać, bym zaprzestała działalności, szydzono ze mnie, pomawiano mnie, zarzucano, że to ja niby kogoś wykluczam. Dostawałam setki wiadomości z wyzwiskami, czasem groźbami, publicznie mnie znieważano, wyzywano od SWERF (Sex Worker Exclusionary Radical Feminist, czyli radykalna feministka wykluczająca pracowników seksualnych - przyp. red.)/TERF (trans-exclusionary radical feminist, czyli radykalna feministka wykluczająca osoby trans - przyp. red.) (to określenie służące do wykluczenia kobiet z ruchu feministycznego i podsycania wobec nich nienawiści). Hejterzy pisali nawet do moich współpracowników, przyjaciół, próbując zwrócić ich przeciwko mnie.

Próbowano wywierać wpływ na moich sojuszników i sukcesywnie nastawiano przeciwko mnie liberalną opinię publiczną.

Każdy mój publiczny występ czy współpraca były przez hejterów powodem do wzmożenia ataków na mnie lub moich współpracowników, a nawet na dziennikarzy, którzy robili ze mną jakikolwiek, nawet niezwiązany z tematem, wywiad. Finalnie hejterom udało się nawet z pomocą kilku dużych influencerek doprowadzić do zerwania mojej współpracy biznesowej na Instagramie. Można powiedzieć, że to był „cancel” w pełnej krasie, z nękaniem i rozłożoną w czasie przemocą psychiczną, a nawet ekonomiczną, próbującą podkopać moją czteroletnią pracę na rzecz kobiet i ciałopozytywności. 

Na grupach lewicowych zaczął się festiwal nienawiści, internauci przerzucali się pomysłami na to, co robić z TERF-ami. Dosłownie pisano, że ludziom naznaczonym tymi wyzwiskami, wyklętym z lewicy kobietom należą się przemoc, gwałty, wanny z kwasem czy doły z wapnem.

Mówimy o groźbach karalnych? Czy zgłaszała to Pani na policję? Jak reaguje na takie sytuacje środowisko progresywnej lewicy?

Wiele tych gróźb, jak można zaobserwować na screenach, kierowanych jest nie wprost, pada z anonimowych profili w stronę jakichś wymyślonych przezwisk. Niestety nie podchodzi to pod definicję mowy nienawiści i myślę, że ciężko policji zrozumieć, o kogo chodzi i czemu czujemy się zaatakowane. Kiedy groźby padają imiennie, oczywiście warto zgłosić to do organów ścigania, ale dwie moje koleżanki, które faktycznie były z nazwiska pod takimi publicznie wyrażonymi groźbami wymienione i zdecydowały się z tym iść na policję, jak dotąd nic nie wskórały. Sprawy są w toku, ale po ich doświadczeniach zdecydowanie widać, że potrzeba jakichś rozwiązań prawnych, które ułatwią drogę pozyskiwania danych od anonimowych użytkowników, bo to stanowi podstawowy problem z namierzeniem sprawców.
W czasie gdy trwały największe burze nad moją głową i zdarzyło mi się otrzymać groźbę w wiadomości prywatnej, przyznam, że nie byłam w stanie podjąć odpowiednich działań. Teraz na pewno bym zareagowała inaczej, ale wtedy było tak dużo hejtu i wiadomości, że nie nadążałam z blokowaniem ludzi i zwyczajnie – przytłoczyło mnie to. 

Radykalni transaktywiści fotografują się z bronią, rzucają groźby, to wszystko przy przyzwoleniu większości przychylnych im mediów i często przy ślepocie państwa. Czy powinniśmy się obawiać, że w końcu zaczną te groźby wprowadzać w życie?

Nie wiem, nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, mam szczerą nadzieję, że nie dojdzie do żadnych rękoczynów, ale nie można tego wykluczyć. Już samo zachowanie transaktywistów w internecie jest głęboko zniechęcające i szkodzi mniejszościom. Gdyby doszło do jakiejś tragedii, wolę nie myśleć, jaki miałoby to wpływ na ludzi ze społeczności LGBT, którzy często nie chcą mieć z agresywnymi aktywistami nic wspólnego, bo chcą tylko spokojnie żyć.

Urszula Kuczyńska w wywiadzie z nami mówi o funkcjonującej wśród aktywistów „policji myśli”, która ma strzec ideologicznej jednomyślności. Zauważa Pani takie zjawisko?

Oczywiście, też to widzę. W szczycie medialnego linczu na moją osobę w środowisku lewicowym ludzie rozliczani byli publicznie z tego, że mnie w ogóle znają, że rozmawiają ze mną albo nawet z tego, że polubili post na moim profilu. 

W głowie się nie mieści, jak skrajnie odległe od deklarowanych wartości jest podejście wielu aktywistów queer i działaczy lewicy. Stałam się pewnym symbolem, więc masa influencerek, nawet niekoniecznie lewicowych czy feministycznych, ale lansujących się na progresywne, publicznie się ode mnie odcina, niektóre wprost próbują wykluczyć mnie nawet ze społecznych projektów, w jakich nieodpłatnie biorę udział. 

Zawsze wydawało mi się, że gramy do jednej bramki, nawet jeśli różnimy się trochę co do poglądów, że zależy nam na równości, tolerancji, różnorodności. Okazało się, że bardzo się pomyliłam. W tym momencie widzę, że idealizowałam środowiska lewicowe, których metody nie różnią się od metod fundamentalistów religijnych. Co dla mnie zaskakujące, często konserwatyści są bardziej otwarci i skłonni przyjąć moją skrajnie odmienną perspektywę, mimo że nie zgadzamy się co do pryncypiów.

Nie mnie oceniać, ile w tym racji, ale wie Pani, że ja jestem – szczególnie przez osoby mi nieprzychylne – nazywany fundamentalistą religijnym?

Wyobrażam sobie. Mnie nazywają faszystką za to, że uważam istnienie dwóch płci biologicznych u ssaków za fakt. Także takie określenia mogą być mylące. Pisząc o fundamentalistach, widziałam raczej ludzi opętanych wizją narzucenia wiary, niezdolnych do rozmowy z kimś, kto jakkolwiek uderza w ich dogmaty. Lewica udaje, że jest wolna od takich ludzi, ale jak widać nie. Moja metafora dotyczyła ludzi dosłownie gotowych stosować przemoc w imię wyimaginowanych krzywd i narzucania innym swoich ideałów.

Skąd na progresywnej lewicy wziął się ruch relatywizujący problem prostytucji?

Historia sporu o prostytucję i pornografię w ruchu feministycznym w USA sięga jeszcze lat 70. W Polsce jednak w widoczny sposób zmiana nastąpiła w ciągu jakichś ostatnich 10 lat. Pamiętam stare broszury wydawane przez Centrum Praw Kobiet, gdzie można było zapoznać się z krytyką prostytucji i modeli prawnych, które dekryminalizują alfonsów. Książkę, za której recenzję zostałam wyklęta w 2019 roku, niespełna 10 lat temu objęły patronatem medialnym „Wysokie Obcasy” i Fundacja Feminoteka. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. 

Wygląda na to, że w przeciągu ostatnich kilku lat nastąpiła istotna zmiana – sterroryzowano zarówno przeciwną promocji prostytucji część lewicy, jak i tę część ruchu feministycznego.

Hasło „sex work is work”, czyli praca jak każda inna, na zachodzie od lat 80. promuje organizacja lobbingowa Global Network of Sex Work Projects, której wiceprezeska Alejandra Gil została prawomocnie skazana za handel ludźmi. Lobbystki niestety próbują na całym świecie wymóc zmiany prawne, które zniosą kryminalizację alfonsów i sutenerów i sprawią, by ci mogli swoje biznesy prowadzić w wygodniejszy dla siebie sposób. Wciągają też młode dziewczyny w seksbranżę narracją o tym, że to wspaniała praca, w której kobieta może się wyzwolić i dobrze zarobić. Nie muszę mówić, że seksbiznes to ogromne pieniądze, więc na pewno jest wiele osób, którym taka zmiana prawa byłaby na rękę.

Język debaty przejęty został z Zachodu, co najlepiej widać po tym, jak mówi się o przeciwnych prostytucji kobietach. Nazywa się nas SWERF, to angielski skrót, który dla przeciętnego człowieka jest niezrozumiały, ale podobnie jak TERF służy po prostu zastraszaniu, szerzeniu nienawiści i wykluczaniu przeciwników z debaty. 

Skopiowana z Zachodu taktyka jak widać działa, skoro na lewicy żaden polityk nie chce zająć publicznie stanowiska przeciwnego eksploatacji kobiet w prostytucji.

Bardzo ciekawy jest list, który wysłało do „Gazety Wyborczej” i „Wysokich Obcasów” – w sprawie wywiadów z Panią, Urszulą Kuczyńską i felietonu „A co jeśli osoba z macicą woli być kobietą” Katarzyny Szumlewicz – środowisko podpisane jako „Lobby LGBTQ”. Może Pani mi wyjaśni, skoro istnieje „Lobby LGBTQ” i zapewne łączy je jakiś zbiór przekonań i postulatów, to dlaczego tak się broni przed nazwaniem tego zbioru ideologią?

Twórcy sami na swojej stronie wskazując na sojuszników, piszą o partnerstwie ideologicznym. Może to miała być z ich strony jakaś forma ironii, ale wyszło słabo. Myślę, że niechętne przyjęcie określenia „ideologia LGBT” wynika z tego powodu, że LGBT dla wielu osób do tej pory oznaczało po prostu ludzi różnych orientacji i tożsamości, a ci, jak wiadomo, mają różne światopoglądy. Orientacja nie implikuje przecież zestawu poglądów, o czym pisał notabene konserwatywny gej Douglas Murray w „Szaleństwie tłumów”.

Stąd także mój opór wobec nazywania tego, o czym mówimy, „ideologią LGBT”. Wiele gejów i lesbijek jest przeciwnych ruchowi queer i nie chcą być reprezentowani przez ośmieszających ich aktywistów, którzy zrażają do siebie ludzi, np. przez grożenie w internecie za używanie słowa „kobieta”. 

Możemy jednak na pewno powiedzieć, że jest coś takiego jak teoria queer oraz pewna ideologia, która wyrosła m.in. na jej podstawach, jednak masa osób ją szerzących to osoby heteroseksualne.

Ruch, który się tymi przekonaniami i poglądami kieruje, nie reprezentuje często poglądów osób homoseksualnych. Queer tak mocno rozszerza definicję bycia innej orientacji czy tożsamości, że każdy heteroseksualny człowiek znajdzie coś dla siebie, by móc poczuć się mniejszością. Ostatnio hitem internetu jest demiseksualność, czyli pociąg tylko do ludzi, których się lepiej poznało i których się lubi. Chyba nie muszę dalej tego komentować.

Lobby LGBTQ/queer idzie pod rękę z lobby prosutenerskim?

Środowisko aktywistów queer nie kryje się z sympatią i towarzyskimi koneksjami ze środowiskiem lobbystek z Sex Work Polska. Margot robi sobie zdjęcia z popularyzatorką prostytucji Aleksandrą Kluczyk, a po odwołaniu Urszuli Kuczyńskiej z funkcji asystentki posła Koniecznego zarówno środowisko Sex Work Polska, jak i Stop Bzdurom gratulowało sobie publicznie udanej akcji.

Współpracę tych środowisk było także widać podczas wspomnianej przez Pana zorganizowanej na początku 2020 roku akcji Lobby LGBTQ, gdzie wiele organizacji, w tym wspomniane Sex Work Polska, pod wspólnym szyldem z organizacjami queerowymi próbowało wywrzeć presję na „Gazetę Wyborczą”, by zdjęła trzy teksty, które w ich odczuciu były obraźliwe. 

Dodam, że teksty z perspektywy czasu były nad wyraz łagodne, powiedziałabym, że nawet przychylne społeczności trans. Jednak sztucznie wywołano publiczne oburzenie i pod petycją w sprawie ich ocenzurowania podpisali się też politycy Razem oraz masa znanych w tych kręgach ludzi mediów czy influencerek feministycznych, które również nie ukrywają swojego przychylnego stanowiska wobec dekryminalizacji alfonsów i sutenerów.

Przypadki sojuszy queer z lobby prosutenerskim znamy też na przykład z Francji, gdzie na feministki protestujące przeciwko prostytucji napada właśnie nie kto inny jak transaktywiści. 

Uważam, że próbuje się celowo ożenić temat praw kobiet z prawami mniejszości i z tematem dekryminalizacji alfonsów. Nie wiem, na ile w Polsce są to tylko bezmyślne towarzyskie uprzejmości aktywistów, którzy chodzą razem na kawę, a na ile przemyślany zabieg PR-owy, zapożyczony z Zachodu, który toruje na lewicy drogę do tego, by lobbowała antykobiece prawa pod rękę z alfonsami.

Partia Razem lobbuje na rzecz seksworkingu?

Nie sądzę, żeby lobbowali na rzecz seksworkingu i mieli w tym korzyść. Z tego, co czytałam, od początku poglądy co do prostytucji były podzielone w tym ugrupowaniu, więc też nie mają ustalonej linii programowej w tej kwestii.

Niewątpliwie jednak w Polsce część lewicy zaczęła przyjmować pogląd o konieczności dekryminalizacji sutenerów i alfonsów na podobnej zasadzie jak pogląd, że należy wymazać słowo „kobieta”. Tak ma być – bo tak, i nie wolno na ten temat podejmować dyskusji. Za próby dyskusji grozi internetowy lincz i ostracyzm, więc funkcjonuje to jako pewnego rodzaju dogmat. Wiele autorytetów oraz wpływowych osób z mediów promuje te poglądy, więc przeciwstawienie się im może politykom lewicy wydawać się mało opłacalne – z politycznego punktu widzenia.

Czy Pani jako feministka, czy też może inne feministki, macie poczucie, że ktoś Wam, mówiąc w dużym uproszczeniu, „kradnie rewolucję”?

Z całą pewnością ruch queer wykorzystał trudną sytuację kobiet do popularyzacji własnych postulatów. Wiele kobiet, nie tylko o lewicowych poglądach, było na jesieni 2020 wściekłych na zaostrzenie prawa aborcyjnego. Wychodziły na ulicę, żeby zaprotestować, ale szybko okazało się, że nie mogą mówić tylko w swoim imieniu, bo muszą dodatkowo walczyć też o mniejszości. Wymaganie od kobiet poświęcenia się dla innych to, jak widać, dość uniwersalny motyw, niezależnie od politycznej orientacji światopoglądowej.
Dowiedziałyśmy się zatem, że rewolucja nie jest już kobietą, jak głosiło znane feministyczne hasło, a osobą z macicą. Media liberalne też szybko zapomniały o aborcji, zajęły się zaś podsycaniem mitu o złych feministkach, zwanych TERF, i tym, jak osoby trans cierpią, bo ktoś stawia im granice i ma czelność chcieć dyskusji i rozmowy na temat ich postulatów. 

Z perspektywy czasu wydaje się to niewiarygodne, jak lewica i feminizm zdradziły kobiety. Ja sama przez przemoc, jakiej doznałam z tych środowisk, przestałam się z nimi utożsamiać. Nadal będę robić rzeczy dla kobiet, być może postrzegane jako lewicowe, ale niekoniecznie już chcę się tak określać.

Jeśli feminizm stał się ruchem dla wszystkich, walczącym głównie o mniejszości, gdzie za użycie „złego słowa” można nieźle oberwać, to ja wolę po prostu zajmować się działaniami prokobiecymi, ale bez nadawania sobie etykiet, które finalnie powodują agresję w moją stronę. Marzy mi się ruch dla kobiet ponad polityczną polaryzacją. Jest dla mnie oczywiste, że prawa kobiet są dla kobiet, nie należą ani do prawicy, ani do lewicy – i tego w ramach kobiecej solidarności powinnyśmy się trzymać.

Zaskakujące jest dla mnie stwierdzenie, że „feminizm zdradził kobiety”, szczególnie w ustach kogoś, kogo wyobrażałem sobie jako feministkę. Naprawdę feminizm zdradził kobiety?

Tak czuję, po dwóch latach linczów ze strony zorientowanych lewicowo grup, często z aktywnym udziałem feministek lub przy ich wymownym milczeniu wobec przemocy jakiej ja i kilka innych kobiet doświadczamy.

Dla mnie intensywna promocja prostytucji w liberalnych mediach, przy całkowicie bezrefleksyjnym wsparciu wielu feministek, to coś bardzo dziwnego. Pamiętam, że pierwszy raz z grafikami zawierającymi słynne hasło „sex work is work” spotkałam się na profilach feministek, m.in. Aborcyjnego Dream Teamu. Inne z kolei udają, że temat nie istnieje, żeby nie podpaść temu środowisku.

To też feministki, a przynajmniej tak opisujące się kobiety, atakowały mnie w niewybredny sposób, gdy wyraziłam na temat prostytucji czy języka odmienne zdanie. Wygląda więc na to, że niektóre działaczki w pewnym sensie wykorzystują trudną sytuację kobiet pozbawionych prawa do aborcji, aby lobbować często antykobiece cele, jak właśnie dekryminalizacja alfonsów i sutenerów czy wymazywanie słowa „kobieta”.
Mieszanie tematu praw kobiet z innymi jest kontrproduktywne. Łatwiej prowadzić wyspecjalizowaną walkę, niż zajmować się wszystkimi. Tym bardziej że kobiety, które potrzebują w tym kraju opieki okołoporodowej czy możliwości terminacji ciąży, to też często konserwatystki. Pamiętam, że w czasie Strajku Kobiet w niektórych miejscach dziewczyny wprost pisały, że nie chcą tęczowych flag na protestach i mieszania postulatów dotyczących mniejszości ze sprawą aborcji, bo czuły, że to nasz czas i to kobiety, i ich perspektywa powinny być w centrum zainteresowania, ale były zawsze uciszane. 

Finalnie w ustawie inicjatywy Legalna Aborcja nawet nie znalazło się słowo „kobieta”. W moim odczuciu sprawa aborcji przez obie strony politycznego sporu została użyta instrumentalnie. Zostałyśmy z niczym.

Gdyby mogła Pani za naszym pośrednictwem przekazać coś swoim „progresywnym hejterom”, to co by im Pani powiedziała?

Nie uważam, żeby był sens cokolwiek przekazywać hejterom, na etapie hejtu są zaślepieni nienawiścią, nie sądzę, by cokolwiek tu mogło trafić, wielokrotnie próbowałam się do nich zwracać i nic to nie dawało. Ja bym chciała odezwać się za to do wszystkich, którzy widzą hejt i nie reagują, którzy mówią, że ofiary hejtu są same sobie winne. Do wszystkich, którzy czerpią satysfakcję z tego, że dostaje się komuś, kogo nie lubią, nawet jeśli sami nie hejtują. Takie osoby są po lewej i po prawej stronie. Hejt jest zły, niezależnie kogo spotyka, a hejterzy bez publiczności i poklasku są nikim. Dlatego należy reagować i nie usprawiedliwiać nienawiści. 


 


 

POLECANE
Tych, którzy skorzystali z programu „Czyste Powietrze”, czekają kontrole pilne
Tych, którzy skorzystali z programu „Czyste Powietrze”, czekają kontrole

Program „Czyste Powietrze” wystartował w 2018 r. i od tego czasu z dofinansowania skorzystało ponad 800 tys. osób, składając wnioski na łączną kwotę 26,5 mld zł. Tych, którzy otrzymali dopłaty na termomodernizację, mogą się spodziewać wizyty kontrolnej.

Zatonięcie jachtu w Egipcie. Para Polaków uznana za zaginionych z ostatniej chwili
Zatonięcie jachtu w Egipcie. Para Polaków uznana za zaginionych

Ministerstwo Spraw Zagranicznych poinformowało we wtorek rano, że po zatonięciu statku u wybrzeży Egiptu Polak i Polka zostali uznani za zaginionych.

Pałac Buckingham. Pilne doniesienia w sprawie księżnej Kate pilne
Pałac Buckingham. Pilne doniesienia w sprawie księżnej Kate

Od czasu, kiedy świat obiegły informacje, że księżna Kate, żona brytyjskiego następcy tronu księcia Williama, zmaga się z wykrytym u niej rakiem, oczy całego świata skierowane są na Pałac Buckingham.

Ukraina: Rosjanie zaatakowali w nocy rekordową liczbą dronów z ostatniej chwili
Ukraina: Rosjanie zaatakowali w nocy rekordową liczbą dronów

Rekordową liczbę 188 dronów wykorzystały wojska Rosji do ataków na Ukrainę minionej nocy; 76 maszyn udało się zestrzelić, jednak część trafiła w obiekty infrastruktury krytycznej – poinformowały we wtorek rano ukraińskie Siły Powietrzne.

Andrzej Duda na czele rankingu zaufania i debiut Karola Nawrockiego. Zobacz najnowszy sondaż polityka
Andrzej Duda na czele rankingu zaufania i debiut Karola Nawrockiego. Zobacz najnowszy sondaż

Andrzej Duda cieszy się największym zaufaniem Polaków, wyprzedzając Rafała Trzaskowskiego i Donalda Tuska – wynika z sondażu IBRiS dla portalu Onet.pl. W badaniu debiut zaliczył świeżo ogłoszony obywatelski kandydat PiS na prezydenta Karol Nawrocki.

Niespokojnie na granicy. Straż Graniczna wydała komunikat z ostatniej chwili
Niespokojnie na granicy. Straż Graniczna wydała komunikat

Straż Graniczna regularnie publikuje raporty dotyczące wydarzeń na granicy polsko-białoruskiej.

Kandydat Lewicy na prezydenta. Nowe informacje pilne
Kandydat Lewicy na prezydenta. Nowe informacje

Przed Bożym Narodzeniem planowane jest ogłoszenie decyzji ws. kandydata Lewicy na prezydenta; ostateczną decyzję podejmie Rada Krajowa Nowej Lewicy – poinformował PAP rzecznik NL Łukasz Michnik. Dodał, że w środę partia otrzyma wyniki sondażu sprawdzającego poparcie potencjalnych kandydatów Lewicy.

Nowy Jork: Polski film dokumentalny międzynarodową nagrodą Emmy z ostatniej chwili
Nowy Jork: Polski film dokumentalny międzynarodową nagrodą Emmy

W poniedziałek na nowojorskiej gali uhonorowany został międzynarodową nagrodą Emmy polski dokument „Pianoforte” w reżyserii Jakuba Piątka. Wyróżnienia przyznaje Międzynarodowa Akademia Sztuki Telewizyjnej i Nauki (IATAS) za produkcje zrealizowane poza Stanami Zjednoczonymi.

Trzęsienie ziemi w Pałacu Buckingham. Książę Harry znów to zrobił z ostatniej chwili
Trzęsienie ziemi w Pałacu Buckingham. Książę Harry znów to zrobił

Konflikt w brytyjskiej rodzinie królewskiej trwa w najlepsze. Teraz książę Harry i Meghan Markle zdecydowali się na kolejny krok.

W Norwegii dla mordercy śpiewają kolorowe ptaki tylko u nas
W Norwegii dla mordercy śpiewają kolorowe ptaki

To, co dzieje się w Norwegii w sprawie Andersa Breivika - masowego mordercy, który przed 13 laty pozbawił życia siedemdziesięciu siedmiu niewinnych ludzi i zranił trzystu dziewiętnastu, powinno wykluczyć Norwegię z grona cywilizowanych krajów.

REKLAMA

[Tylko u nas] Feministka, która nie chce już być feministką. Kaya Szulczewska: Bardzo się pomyliłam

- Zawsze wydawało mi się, że gramy do jednej bramki, nawet jeśli różnimy się trochę co do poglądów, że zależy nam na równości, tolerancji, różnorodności. Okazało się, że bardzo się pomyliłam. W tym momencie widzę, że idealizowałam środowiska lewicowe, których metody nie różnią się od metod fundamentalistów religijnych. Co dla mnie zaskakujące, często konserwatyści są bardziej otwarci i skłonni przyjąć moją skrajnie odmienną perspektywę, mimo że nie zgadzamy się co do pryncypiów - mówi Kaya Szulczewska, promotorka "ciałopozytywności", feministka, która dziś woli być nazywana "działaczką na rzecz praw kobiet" w rozmowie z Cezarym Krysztopą.
Kaya Szulczewska [Tylko u nas] Feministka, która nie chce już być feministką. Kaya Szulczewska: Bardzo się pomyliłam
Kaya Szulczewska / Zbiory Kai Szulczewskiej

Właściwie co się Pani nie podoba w nazywaniu kobiet „osobami z macicami”?

Pierwszą rzeczą, która ciśnie się na usta, kiedy słyszę to odczłowieczające określenie, jest to, że przecież nie wszystkie mamy macice. To nie macica czyni nas kobietami, kobietami po prostu jesteśmy jako dojrzałe płciowo żeńskie osobniki gatunku homo sapiens. Płeć definiuje się wedle roli w procesie reprodukcyjnym gatunku, u człowieka można ją zaobserwować już w życiu płodowym po widocznym na pierwszy rzut oka rozwoju ciała do produkowania męskich lub żeńskich gamet, mówiąc prościej – po genitaliach. U ssaków, czyli też u ludzi, mamy dwie płcie, a zaburzenia rozwoju płci – tzw. interpłciowość, nie zmieniają tego stanu rzeczy, a jedynie świadczą o istnieniu tych zaburzeń i dla większości ludzi to niebudzący kontrowersji fakt.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że taka definicja płci wyjątkowo nie podoba się części lewicy – tzw. lewicy tożsamościowej, skupionej wokół problemów indywidualnych odczuć, a nie jak klasyczna lewica wokół problemów ekonomicznych – oraz uderza w dominujący na części lewicy postulat środowisk queer, które żądają redefinicji tego, czym w ogóle jest płeć. Gotowi są w imieniu tej walki zaprzeczyć nauce, blokować badania, cenzurować i dążyć do wykluczenia z życia publicznego oraz szerzyć nienawiść wobec tych, którzy w ich mniemaniu nie stosują się do zasad nowej ortodoksji.

W ten sposób na stos ich świętego oburzenia padają takie osoby, jak J.K. Rowling, która tak jak ja opowiedziała się przeciwko wymazywaniu słowa „kobieta”, czy Richard Dawkins, który śmiał zasugerować na Twitterze, że płcie są dwie.

Musimy więc zrozumieć, że określenie „osoba z macicą” jest częścią krucjaty językowej, która ma na celu zmienić definicję tego, czym jest płeć, z materialistycznej – opartej na biologii, na abstrakcyjną – opartą na odczuciach.

Biorąc pod uwagę przypadki Rowling i Dawkinsa, ale również wielu innych ludzi, którzy przecież nawet nie są konserwatystami, jesteśmy w stanie określić dokąd zmierza „cancel culture”? Czy można tu znaleźć podobieństwa do rewolucji kulturalnej w Chinach?

Nie jestem specjalistką od Chin, z tym pytaniem najlepiej byłoby udać się do sinolożki, która mogłaby zrobić rzetelną analizę porównawczą. Nie wiem też, dokąd zmierza „cancel culture”, czasem mam wrażenie, że idziemy w jakiś antynaukowy regres, że weszliśmy w wiek szaleństwa, odwrót od nauki, możliwości otwartej debaty i dyskusji. Rządzą emocje, samosądy, lincze ku uciesze tłumów. Może ta rewolucja już zaczęła zjadać swoje dzieci?

Proszę spojrzeć, że partie lewicowe mające swoich posłów w Sejmie postanowiły częściowo ugiąć się pod terrorem środowisk queer.

Aktywiści agresywnie wymagają przestrzegania językowej etykiety, o czym przekonałam się na własnej skórze. Stąd też, jak sądzę, tekst Anny Marii Żukowskiej, że „zdarza się, że mężczyźni rodzą dzieci”, za który dostała niechlubne pierwsze miejsce w plebiscycie na Biologiczną Bzdurę Roku.

Podejrzewam, że chciała się w ten sposób przypodobać środowisku queerowych aktywistów i powtarzała bezrefleksyjnie zasłyszane od nich na Twitterze bzdury. Tam naprawdę można przeczytać, że kobiety mają penisy, a mężczyźni mogą rodzić dzieci, to niestety nie alternatywna rzeczywistość, a emanacja antynaukowego nurtu lewicy. Mam nadzieję, że wyłoni się jakaś racjonalna alternatywa, która postawi temu granice.

A dlaczego Panią dotknęła „cancel culture”?

Nie było we mnie zgody, żeby całkowicie porzucić słowo „kobieta” i wdałam się raz (w komentarzach) w dyskusję broniącą używania tego słowa. Za to zostałam poddana publicznemu linczowi, a finalnie stałam się persona non grata lewicowych środowisk – każda moja wypowiedź była po wielokroć skanowana pod kątem, do czego można by się tu przyczepić, by móc dalej wyrażać niechęć i nienawiść wobec mnie.
Sama przyznaję, że zaczęłam zagłębiać się w temat płci i ruchu queer dopiero po tym, jak zaczęto mnie nękać za użycie „niewłaściwego” słowa. Oczywiście fakt czytania i udostępniania artykułów na temat wpływu self-ID (autodeklaracji płci) na sytuację kobiet i śledzenia stron feministycznych, które krytykują postulaty ruchu transgender, tylko powiększył liczbę moich przewin, które to środowisko od tamtej pory skrupulatnie liczy.

Co w ogóle znaczy self-ID i jakie ma konsekwencje?

Self-ID to prawo, które pozwala definiować płeć na bazie odczuć. Według niego każdy może ogłosić, że jest takiej płci, jakiej się aktualnie czuje, a do jej formalnej zmiany nie potrzeba żadnych lekarskich zaświadczeń, wystarczy sama deklaracja.

Ten pomysł wydaje się niszową ekstrawagancją, ale jeśli przechodzi do aktów prawnych ma konsekwencje, które mogą dotknąć nas wszystkich, niezależnie od wyznania czy sympatii politycznych, głównie oczywiście kobiet, jako bardziej narażonych na przemoc i dyskryminację.

Powstaje w ten sposób luka prawna, którą już zaczęli wykorzystywać niektórzy mężczyźni skazani na przykład za przestępstwa seksualne, aby przenosić się do kobiecych więzień czy wchodzić i obnażać się w kobiecych przestrzeniach. W sportach kobiecych zaś przybywa osób płci męskiej, które deklarują, że są kobietami, a tam siłą rzeczy wykorzystują swoją przewagę fizyczną.

Kobiety zmusza się do milczenia na temat ich odczuć. Powiedzenie, że nie chce się oglądać penisa w kobiecej szatni albo przebywać z mężczyzną w ośrodku dla kobiet po przemocy domowej, to według aktywistów queer objaw transfobii i powód, żeby taką kobietę zacząć niszczyć.

Kryminolożki, badaczki przemocy, a także naukowczynie zajmujące się typowo żeńskimi problemami medycznymi wskazują na to, że zmiany w prawie zmieniające definicje płci z biologicznej na odczuwaną (z ang. sex na gender) mogą fatalnie wpływać na zbieranie statystyk, na badania i projekty społeczne, a także na inne działania skupione wokół kobiecych problemów.

W związku z powyższym dla mnie zmiana językowa – w której kobieta przestaje oznaczać człowieka płci żeńskiej, a zaczyna oznaczać każdego, kto się nią czuje, zaś nas, kobiety, sprowadza się do bycia „osobami z…”, dzieląc nas na podkategorie wedle posiadanych organów czy stanów fizjologicznych: osoba z macicą, osoba menstruująca, osoba w ciąży – jawi się jako krok do tego, by realizować iście dystopijną wizję rzeczywistości. 

Krytykuje Pani rewolucję językową transaktywistów, ale sama stosuje Pani niespotykane wcześniej określenia, takie jak „kryminolożka” czy „naukowczyni”. To kiedy ta rewolucja jest dobra, a kiedy zła?

Feminatywy, czyli żeńskie formy gramatyczne zawodów i funkcji, nie są kwestią jakiejś wielkiej rewolucji, wielu z nich używa Pan na co dzień. Rozumiem, że niektóre wywołują opór jako coś nowego. Po prostu do niektórych form przywykliśmy bardziej, bo dotyczą silniej sfeminizowanych zawodów, takich jak: przedszkolanka, sprzątaczka, pielęgniarka, kucharka itd. Feminatywy są poprawną formą w języku polskim, w okresie przedwojennym w prasie mogliśmy czytać o posłankach czy psycholożkach, to nie wymysł ostatnich lat. Częstsze używanie feminatywów wynika z tego, że współcześnie przybywa kobiet w zawodach, które niegdyś były zarezerwowane tylko dla mężczyzn, naturalnie więc przybywa też feminatywów, do których powoli się przyzwyczajamy. I o ile słowo „lekarka” nie budzi już dużego zaskoczenia, to „chirurżka” czy „ginekolożka” wciąż wydają się brzmieć obco i dziwnie. Mam nadzieję, że to kwestia czasu, a zaczną być tak samo neutralne jak te, do których już przywykliśmy: nauczycielka, artystka czy sprzedawczyni.

Dodam też, że feminatywy w kontekście omawianej rewolucji wydają się dość konserwatywne, przypominają bowiem o istnieniu dwóch płci, co działa drażniąco na część środowisk. Proszę zwrócić uwagę, że doszliśmy do momentu, gdzie na progresywnej lewicy napisanie np. „posłowie i posłanki” jest uważane za faux pas świadczące o zacofaniu. Wedle nowej ortodoksji należy pisać „osoby poselskie”, „osoby lekarskie” czy – jak w przypadku Pana zawodu – „osoby dziennikarskie”. W ten sposób zamiast normalizacji feminatywów mamy normalizację „osób”. Kobiety nie doczekały się jeszcze spopularyzowania żeńskich form dla wielu zawodów, a już na drodze do tego stoi queerowa nowomowa. 

Skąd się wziął konflikt pomiędzy częścią feministek a transaktywistami?

W momencie, gdy część postulatów grup mniejszościowych wchodzi w kolizję z prawami kobiet, logiczne jest, że działaczki mówią temu „stop”. Asertywne stawianie granic rozsierdza środowiska transaktywistów. Oni nie chcą bowiem żadnej rozmowy, żadnego dialogu, nie szukają kompromisu, żądają jedynie, żeby przyjąć ich postulaty bez dyskusji. Sama zaś chęć dyskusji odbierana jest jako transfobia, czyli coś absolutnie zbrodniczego.

Redefinicja pojęcia płci jest dla kobiet zwyczajnie niebezpieczna i nie możemy pozwolić na to, żeby odbywało się to bez żadnej dyskusji i wysłuchania nas jako strony. Nie chodzi tu o to, żeby odbierać prawa osobom trans, ale żeby zabezpieczyć interesy kobiet, na przykład poprzez uniemożliwienie przenoszenia się mężczyzn do kobiecych więzień i wchodzenia w nasze przestrzenie. Być może w zmieniających się czasach istnieje potrzeba nowych rozwiązań, konkurencji sportowych czy przestrzeni, ale zdecydowanie nie może odbywać się to kosztem kobiet.

Ciekawe, że aktywiści queer nie postulują dodatkowej przestrzeni dla osób trans czy innych utożsamiających się z jedną z 76 płci, w których istnienie wierzą, tylko żądają, żeby kobiety wpuściły ich w swoją.

Rozumiem, że w dużej mierze wynika to z ich lęku przed mężczyznami, którzy mogą agresywnie reagować na osoby deklarujące inną płeć, w widoczny sposób odróżniające się od społeczeństwa, ale finalnie to nie kobiety są winne przemocy wobec mniejszości, więc nie mogą płacić własnym poczuciem bezpieczeństwa i swoimi prawami.

Wiem, że to się wszystko wyda czytelnikowi odległe i w Polsce nieosiągalne, ale w Wielkiej Brytanii są już miejsca, gdzie jedna toaleta jest dla mężczyzn, a druga dla wszystkich „genderów”, mówiąc prościej, do kobiecej toalety może wejść każdy. Przypomnę, że toalety są częstym miejscem napaści seksualnych i oddzielenie ich ze względu na płeć to nie fanaberia. 

Niestety, takie pomysły przenikają też na nasze podwórko. Chyba nikt nie chciałby, żeby jego córeczka, przebierając się w szatni, była narażona na obecność kobiet typu Margot, czyli osób, które podają się za kobiety, ale fizycznie pozostają w stu procentach mężczyznami.

Takich paradoksów jest więcej.

Z tego powodu wiele działaczek prokobiecych, teraz już także w Polsce, widzi, że rewolucja transgender skręca w antykobiecą stronę.

W zeszłym roku w Meksyku, gdzie też obowiązuje self-ID, czyli prawo autodeklaracji płci, kilku mężczyzn podało się za kobiety, by ominąć parytety na listach wyborczych i móc startować w wyborach. Media na świecie obiegło zdjęcie uśmiechniętych panów, którzy dzięki luce prawnej mogli wystartować zamiast koleżanek.

Nie trzeba aż tak daleko szukać, bo w polskiej partii Zielonych też już obowiązuje parytet specjalnego rodzaju, mianowicie połowa zarządu ma być męska, a druga to kobiety i osoby niebinarne, czyli potencjalnie mężczyźni, którzy po prostu zadeklarują odczucie bycia kobietą, cokolwiek miałoby to znaczyć. Jak feministki mogą przechodzić obok tego obojętnie?

Transaktywiści istnieli i wcześniej. Dlaczego konflikt wybuchł dopiero teraz?

Kiedy transseksualizm był medyczną niszową kwestią, poddawaną szczegółowej diagnozie, i wiązał się z wymogiem długiego czasu przejścia, operacyjnej zmiany ciała – tej dyskusji w ogóle nie było. Odkąd jednak trans może ogłosić się dosłownie każdy, a liczba deklarujących się tak osób przybywa lawinowo i każdy bez jakiejkolwiek diagnozy, na podstawie samej deklaracji może żądać specjalnego traktowania – robi się poważny problem. My po prostu chcemy o nim rozmawiać, a rozmowa, jak już wspomniałam, jest zakazana, stąd konflikt.

Nie uważa Pani, że ten „bałagan” z płciami to mimo wszystko efekt rozluźnienia tradycyjnych relacji społecznych, o co walczą również feministki?

Nie do końca, ja to widzę raczej jako regres praw kobiet ubrany w szaty progresywizmu, któremu winne są nie stricte feministki, a raczej urynkowienie kolejnych sfer życia i próba zarabiania na naszym niezadowoleniu i samotności. Część feministek stała się po prostu narzędziem kapitału do realizowania nowych celów sprzedażowych, takich jak nowy rynek operacji plastycznych i ingerencji medycznych.
Nurtów w feminizmie jest sporo i niektóre stoją do siebie w opozycji. Może to Pana zaskoczyć, ale istnieją nawet feministki katolickie, a wewnątrz ruchu feministycznego jest dużo różnych odłamów, które mają różne założenia, nie można więc obarczać wszystkich odpowiedzialnością.

Niestety tak to działa, że najbardziej widoczne są te rodzaje feminizmu, które są suto zasilane funduszami i w ten sposób w mediach najchętniej promowany jest feminizm queerowy i proprostytucyjny. Często – po zagłębieniu się w postulaty – okazują się one antykobiece. Jednocześnie istnieją też nurty feminizmu radykalnego czy gender critical, które oprócz kwestionowania tradycyjnych ról społecznych krytykują też ideologię queer i postulaty transaktywizmu.

A to nie feministki wymyśliły „gender”?

Feministki faktycznie wymyśliły określenie „gender”, które teraz wykorzystuje ruch queer, ale pierwotnie chodziło w nim o wskazanie na stereotypy płci, z którymi feministki chciały walczyć, a nie o to, żeby „genderem”, czyli zestawami stereotypów, zastąpić pojęcie „płci biologicznej”.

Spróbuję to wyjaśnić. W naszej kulturze kobiety i mężczyźni posiadają pewne stereotypowe cechy i preferencje, ale to, że kobieta nie lubi różowego, woli spodnie niż sukienki, umie naprawiać samochody, a do tego wykonuje typowo męski zawód, na przykład jest pilotką, i nie przepada za małymi dziećmi nie oznacza, że staje się mężczyzną, a że po prostu wychodzi poza role przypisane jej płci, poza tzw. gender. 
O to chodziło w klasycznym feminizmie i w pierwotnym rozumieniu pojęcia „gender”. O pokazanie, że zarówno kobiety, jak i mężczyźni mogą wychodzić poza stereotypy. Pierwotnie nie chodziło o to, żeby podważać biologiczną definicję płci.

Na gruncie zachodnich uniwersytetów humanistycznych i filozofii postmodernizmu stworzyła się jednak odnoga feminizmu queer, który przejął określenia klasycznego feminizmu do budowania dość absurdalnych teorii, że najlepszą metodą walki ze stereotypami płciowymi (gender) jest udawać, że płeć biologiczna nie istnieje i mnożyć byty (gendery) na bazie abstrakcyjnych odczuć i wedle własnej fantazji. To właśnie w ten sposób powstało te kilkadziesiąt płci i tworzą się wciąż nowe.

Nie wiem, w jaki sposób miałoby to pomóc kobietom, które nadal są tymi, które rodzą, mają co miesiąc okres, cierpią na typowo kobiece schorzenia i problemy społeczne związane z żeńskim ciałem, ze statystycznie mniejszą niż mężczyźni siłą fizyczną i wynikającą z tego inną pozycją w społeczeństwie.

Jakiego rodzaju ataki spotykają Panią ze strony radykalnych aktywistów?

Może zacznę od tego, jak zaczął się mój „cancel”. Początek datuje na 2019, kiedy przeciwstawiłam się liberalnej narracji o prostytucji, recenzując książkę „Niewolnice Władzy” Lydii Cacho, w której autorka wiąże temat prostytucji z handlem ludźmi. Zgodziłam się z tezą, że prostytucja to nie praca jak każda inna, a uprzedmiotawiająca forma eksploatacji kobiecego ciała i seksualności.

Od tamtej pory, podobnie jak Urszula Kuczyńska, podpadłam środowisku związanemu z seksbiznesem. Cały rok 2020 zbierały się nade mną ciemne chmury. Z moich obserwacji wynika, że za ściganiem mnie o rzekomą transfobię stały też osoby związane z wcześniejszymi nagonkami na mnie lub bliskie im środowisko. Po prostu na fali oburzenia dołączyło do nich w 2020 dużo nowych osób, uwiedzionych wizją publicznego obrażania mnie bez konsekwencji.

Czyli co konkretnie się działo?

Próbowano mnie niszczyć na różne sposoby, psuć mi reputację, zastraszać, bym zaprzestała działalności, szydzono ze mnie, pomawiano mnie, zarzucano, że to ja niby kogoś wykluczam. Dostawałam setki wiadomości z wyzwiskami, czasem groźbami, publicznie mnie znieważano, wyzywano od SWERF (Sex Worker Exclusionary Radical Feminist, czyli radykalna feministka wykluczająca pracowników seksualnych - przyp. red.)/TERF (trans-exclusionary radical feminist, czyli radykalna feministka wykluczająca osoby trans - przyp. red.) (to określenie służące do wykluczenia kobiet z ruchu feministycznego i podsycania wobec nich nienawiści). Hejterzy pisali nawet do moich współpracowników, przyjaciół, próbując zwrócić ich przeciwko mnie.

Próbowano wywierać wpływ na moich sojuszników i sukcesywnie nastawiano przeciwko mnie liberalną opinię publiczną.

Każdy mój publiczny występ czy współpraca były przez hejterów powodem do wzmożenia ataków na mnie lub moich współpracowników, a nawet na dziennikarzy, którzy robili ze mną jakikolwiek, nawet niezwiązany z tematem, wywiad. Finalnie hejterom udało się nawet z pomocą kilku dużych influencerek doprowadzić do zerwania mojej współpracy biznesowej na Instagramie. Można powiedzieć, że to był „cancel” w pełnej krasie, z nękaniem i rozłożoną w czasie przemocą psychiczną, a nawet ekonomiczną, próbującą podkopać moją czteroletnią pracę na rzecz kobiet i ciałopozytywności. 

Na grupach lewicowych zaczął się festiwal nienawiści, internauci przerzucali się pomysłami na to, co robić z TERF-ami. Dosłownie pisano, że ludziom naznaczonym tymi wyzwiskami, wyklętym z lewicy kobietom należą się przemoc, gwałty, wanny z kwasem czy doły z wapnem.

Mówimy o groźbach karalnych? Czy zgłaszała to Pani na policję? Jak reaguje na takie sytuacje środowisko progresywnej lewicy?

Wiele tych gróźb, jak można zaobserwować na screenach, kierowanych jest nie wprost, pada z anonimowych profili w stronę jakichś wymyślonych przezwisk. Niestety nie podchodzi to pod definicję mowy nienawiści i myślę, że ciężko policji zrozumieć, o kogo chodzi i czemu czujemy się zaatakowane. Kiedy groźby padają imiennie, oczywiście warto zgłosić to do organów ścigania, ale dwie moje koleżanki, które faktycznie były z nazwiska pod takimi publicznie wyrażonymi groźbami wymienione i zdecydowały się z tym iść na policję, jak dotąd nic nie wskórały. Sprawy są w toku, ale po ich doświadczeniach zdecydowanie widać, że potrzeba jakichś rozwiązań prawnych, które ułatwią drogę pozyskiwania danych od anonimowych użytkowników, bo to stanowi podstawowy problem z namierzeniem sprawców.
W czasie gdy trwały największe burze nad moją głową i zdarzyło mi się otrzymać groźbę w wiadomości prywatnej, przyznam, że nie byłam w stanie podjąć odpowiednich działań. Teraz na pewno bym zareagowała inaczej, ale wtedy było tak dużo hejtu i wiadomości, że nie nadążałam z blokowaniem ludzi i zwyczajnie – przytłoczyło mnie to. 

Radykalni transaktywiści fotografują się z bronią, rzucają groźby, to wszystko przy przyzwoleniu większości przychylnych im mediów i często przy ślepocie państwa. Czy powinniśmy się obawiać, że w końcu zaczną te groźby wprowadzać w życie?

Nie wiem, nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, mam szczerą nadzieję, że nie dojdzie do żadnych rękoczynów, ale nie można tego wykluczyć. Już samo zachowanie transaktywistów w internecie jest głęboko zniechęcające i szkodzi mniejszościom. Gdyby doszło do jakiejś tragedii, wolę nie myśleć, jaki miałoby to wpływ na ludzi ze społeczności LGBT, którzy często nie chcą mieć z agresywnymi aktywistami nic wspólnego, bo chcą tylko spokojnie żyć.

Urszula Kuczyńska w wywiadzie z nami mówi o funkcjonującej wśród aktywistów „policji myśli”, która ma strzec ideologicznej jednomyślności. Zauważa Pani takie zjawisko?

Oczywiście, też to widzę. W szczycie medialnego linczu na moją osobę w środowisku lewicowym ludzie rozliczani byli publicznie z tego, że mnie w ogóle znają, że rozmawiają ze mną albo nawet z tego, że polubili post na moim profilu. 

W głowie się nie mieści, jak skrajnie odległe od deklarowanych wartości jest podejście wielu aktywistów queer i działaczy lewicy. Stałam się pewnym symbolem, więc masa influencerek, nawet niekoniecznie lewicowych czy feministycznych, ale lansujących się na progresywne, publicznie się ode mnie odcina, niektóre wprost próbują wykluczyć mnie nawet ze społecznych projektów, w jakich nieodpłatnie biorę udział. 

Zawsze wydawało mi się, że gramy do jednej bramki, nawet jeśli różnimy się trochę co do poglądów, że zależy nam na równości, tolerancji, różnorodności. Okazało się, że bardzo się pomyliłam. W tym momencie widzę, że idealizowałam środowiska lewicowe, których metody nie różnią się od metod fundamentalistów religijnych. Co dla mnie zaskakujące, często konserwatyści są bardziej otwarci i skłonni przyjąć moją skrajnie odmienną perspektywę, mimo że nie zgadzamy się co do pryncypiów.

Nie mnie oceniać, ile w tym racji, ale wie Pani, że ja jestem – szczególnie przez osoby mi nieprzychylne – nazywany fundamentalistą religijnym?

Wyobrażam sobie. Mnie nazywają faszystką za to, że uważam istnienie dwóch płci biologicznych u ssaków za fakt. Także takie określenia mogą być mylące. Pisząc o fundamentalistach, widziałam raczej ludzi opętanych wizją narzucenia wiary, niezdolnych do rozmowy z kimś, kto jakkolwiek uderza w ich dogmaty. Lewica udaje, że jest wolna od takich ludzi, ale jak widać nie. Moja metafora dotyczyła ludzi dosłownie gotowych stosować przemoc w imię wyimaginowanych krzywd i narzucania innym swoich ideałów.

Skąd na progresywnej lewicy wziął się ruch relatywizujący problem prostytucji?

Historia sporu o prostytucję i pornografię w ruchu feministycznym w USA sięga jeszcze lat 70. W Polsce jednak w widoczny sposób zmiana nastąpiła w ciągu jakichś ostatnich 10 lat. Pamiętam stare broszury wydawane przez Centrum Praw Kobiet, gdzie można było zapoznać się z krytyką prostytucji i modeli prawnych, które dekryminalizują alfonsów. Książkę, za której recenzję zostałam wyklęta w 2019 roku, niespełna 10 lat temu objęły patronatem medialnym „Wysokie Obcasy” i Fundacja Feminoteka. Dziś byłoby to nie do pomyślenia. 

Wygląda na to, że w przeciągu ostatnich kilku lat nastąpiła istotna zmiana – sterroryzowano zarówno przeciwną promocji prostytucji część lewicy, jak i tę część ruchu feministycznego.

Hasło „sex work is work”, czyli praca jak każda inna, na zachodzie od lat 80. promuje organizacja lobbingowa Global Network of Sex Work Projects, której wiceprezeska Alejandra Gil została prawomocnie skazana za handel ludźmi. Lobbystki niestety próbują na całym świecie wymóc zmiany prawne, które zniosą kryminalizację alfonsów i sutenerów i sprawią, by ci mogli swoje biznesy prowadzić w wygodniejszy dla siebie sposób. Wciągają też młode dziewczyny w seksbranżę narracją o tym, że to wspaniała praca, w której kobieta może się wyzwolić i dobrze zarobić. Nie muszę mówić, że seksbiznes to ogromne pieniądze, więc na pewno jest wiele osób, którym taka zmiana prawa byłaby na rękę.

Język debaty przejęty został z Zachodu, co najlepiej widać po tym, jak mówi się o przeciwnych prostytucji kobietach. Nazywa się nas SWERF, to angielski skrót, który dla przeciętnego człowieka jest niezrozumiały, ale podobnie jak TERF służy po prostu zastraszaniu, szerzeniu nienawiści i wykluczaniu przeciwników z debaty. 

Skopiowana z Zachodu taktyka jak widać działa, skoro na lewicy żaden polityk nie chce zająć publicznie stanowiska przeciwnego eksploatacji kobiet w prostytucji.

Bardzo ciekawy jest list, który wysłało do „Gazety Wyborczej” i „Wysokich Obcasów” – w sprawie wywiadów z Panią, Urszulą Kuczyńską i felietonu „A co jeśli osoba z macicą woli być kobietą” Katarzyny Szumlewicz – środowisko podpisane jako „Lobby LGBTQ”. Może Pani mi wyjaśni, skoro istnieje „Lobby LGBTQ” i zapewne łączy je jakiś zbiór przekonań i postulatów, to dlaczego tak się broni przed nazwaniem tego zbioru ideologią?

Twórcy sami na swojej stronie wskazując na sojuszników, piszą o partnerstwie ideologicznym. Może to miała być z ich strony jakaś forma ironii, ale wyszło słabo. Myślę, że niechętne przyjęcie określenia „ideologia LGBT” wynika z tego powodu, że LGBT dla wielu osób do tej pory oznaczało po prostu ludzi różnych orientacji i tożsamości, a ci, jak wiadomo, mają różne światopoglądy. Orientacja nie implikuje przecież zestawu poglądów, o czym pisał notabene konserwatywny gej Douglas Murray w „Szaleństwie tłumów”.

Stąd także mój opór wobec nazywania tego, o czym mówimy, „ideologią LGBT”. Wiele gejów i lesbijek jest przeciwnych ruchowi queer i nie chcą być reprezentowani przez ośmieszających ich aktywistów, którzy zrażają do siebie ludzi, np. przez grożenie w internecie za używanie słowa „kobieta”. 

Możemy jednak na pewno powiedzieć, że jest coś takiego jak teoria queer oraz pewna ideologia, która wyrosła m.in. na jej podstawach, jednak masa osób ją szerzących to osoby heteroseksualne.

Ruch, który się tymi przekonaniami i poglądami kieruje, nie reprezentuje często poglądów osób homoseksualnych. Queer tak mocno rozszerza definicję bycia innej orientacji czy tożsamości, że każdy heteroseksualny człowiek znajdzie coś dla siebie, by móc poczuć się mniejszością. Ostatnio hitem internetu jest demiseksualność, czyli pociąg tylko do ludzi, których się lepiej poznało i których się lubi. Chyba nie muszę dalej tego komentować.

Lobby LGBTQ/queer idzie pod rękę z lobby prosutenerskim?

Środowisko aktywistów queer nie kryje się z sympatią i towarzyskimi koneksjami ze środowiskiem lobbystek z Sex Work Polska. Margot robi sobie zdjęcia z popularyzatorką prostytucji Aleksandrą Kluczyk, a po odwołaniu Urszuli Kuczyńskiej z funkcji asystentki posła Koniecznego zarówno środowisko Sex Work Polska, jak i Stop Bzdurom gratulowało sobie publicznie udanej akcji.

Współpracę tych środowisk było także widać podczas wspomnianej przez Pana zorganizowanej na początku 2020 roku akcji Lobby LGBTQ, gdzie wiele organizacji, w tym wspomniane Sex Work Polska, pod wspólnym szyldem z organizacjami queerowymi próbowało wywrzeć presję na „Gazetę Wyborczą”, by zdjęła trzy teksty, które w ich odczuciu były obraźliwe. 

Dodam, że teksty z perspektywy czasu były nad wyraz łagodne, powiedziałabym, że nawet przychylne społeczności trans. Jednak sztucznie wywołano publiczne oburzenie i pod petycją w sprawie ich ocenzurowania podpisali się też politycy Razem oraz masa znanych w tych kręgach ludzi mediów czy influencerek feministycznych, które również nie ukrywają swojego przychylnego stanowiska wobec dekryminalizacji alfonsów i sutenerów.

Przypadki sojuszy queer z lobby prosutenerskim znamy też na przykład z Francji, gdzie na feministki protestujące przeciwko prostytucji napada właśnie nie kto inny jak transaktywiści. 

Uważam, że próbuje się celowo ożenić temat praw kobiet z prawami mniejszości i z tematem dekryminalizacji alfonsów. Nie wiem, na ile w Polsce są to tylko bezmyślne towarzyskie uprzejmości aktywistów, którzy chodzą razem na kawę, a na ile przemyślany zabieg PR-owy, zapożyczony z Zachodu, który toruje na lewicy drogę do tego, by lobbowała antykobiece prawa pod rękę z alfonsami.

Partia Razem lobbuje na rzecz seksworkingu?

Nie sądzę, żeby lobbowali na rzecz seksworkingu i mieli w tym korzyść. Z tego, co czytałam, od początku poglądy co do prostytucji były podzielone w tym ugrupowaniu, więc też nie mają ustalonej linii programowej w tej kwestii.

Niewątpliwie jednak w Polsce część lewicy zaczęła przyjmować pogląd o konieczności dekryminalizacji sutenerów i alfonsów na podobnej zasadzie jak pogląd, że należy wymazać słowo „kobieta”. Tak ma być – bo tak, i nie wolno na ten temat podejmować dyskusji. Za próby dyskusji grozi internetowy lincz i ostracyzm, więc funkcjonuje to jako pewnego rodzaju dogmat. Wiele autorytetów oraz wpływowych osób z mediów promuje te poglądy, więc przeciwstawienie się im może politykom lewicy wydawać się mało opłacalne – z politycznego punktu widzenia.

Czy Pani jako feministka, czy też może inne feministki, macie poczucie, że ktoś Wam, mówiąc w dużym uproszczeniu, „kradnie rewolucję”?

Z całą pewnością ruch queer wykorzystał trudną sytuację kobiet do popularyzacji własnych postulatów. Wiele kobiet, nie tylko o lewicowych poglądach, było na jesieni 2020 wściekłych na zaostrzenie prawa aborcyjnego. Wychodziły na ulicę, żeby zaprotestować, ale szybko okazało się, że nie mogą mówić tylko w swoim imieniu, bo muszą dodatkowo walczyć też o mniejszości. Wymaganie od kobiet poświęcenia się dla innych to, jak widać, dość uniwersalny motyw, niezależnie od politycznej orientacji światopoglądowej.
Dowiedziałyśmy się zatem, że rewolucja nie jest już kobietą, jak głosiło znane feministyczne hasło, a osobą z macicą. Media liberalne też szybko zapomniały o aborcji, zajęły się zaś podsycaniem mitu o złych feministkach, zwanych TERF, i tym, jak osoby trans cierpią, bo ktoś stawia im granice i ma czelność chcieć dyskusji i rozmowy na temat ich postulatów. 

Z perspektywy czasu wydaje się to niewiarygodne, jak lewica i feminizm zdradziły kobiety. Ja sama przez przemoc, jakiej doznałam z tych środowisk, przestałam się z nimi utożsamiać. Nadal będę robić rzeczy dla kobiet, być może postrzegane jako lewicowe, ale niekoniecznie już chcę się tak określać.

Jeśli feminizm stał się ruchem dla wszystkich, walczącym głównie o mniejszości, gdzie za użycie „złego słowa” można nieźle oberwać, to ja wolę po prostu zajmować się działaniami prokobiecymi, ale bez nadawania sobie etykiet, które finalnie powodują agresję w moją stronę. Marzy mi się ruch dla kobiet ponad polityczną polaryzacją. Jest dla mnie oczywiste, że prawa kobiet są dla kobiet, nie należą ani do prawicy, ani do lewicy – i tego w ramach kobiecej solidarności powinnyśmy się trzymać.

Zaskakujące jest dla mnie stwierdzenie, że „feminizm zdradził kobiety”, szczególnie w ustach kogoś, kogo wyobrażałem sobie jako feministkę. Naprawdę feminizm zdradził kobiety?

Tak czuję, po dwóch latach linczów ze strony zorientowanych lewicowo grup, często z aktywnym udziałem feministek lub przy ich wymownym milczeniu wobec przemocy jakiej ja i kilka innych kobiet doświadczamy.

Dla mnie intensywna promocja prostytucji w liberalnych mediach, przy całkowicie bezrefleksyjnym wsparciu wielu feministek, to coś bardzo dziwnego. Pamiętam, że pierwszy raz z grafikami zawierającymi słynne hasło „sex work is work” spotkałam się na profilach feministek, m.in. Aborcyjnego Dream Teamu. Inne z kolei udają, że temat nie istnieje, żeby nie podpaść temu środowisku.

To też feministki, a przynajmniej tak opisujące się kobiety, atakowały mnie w niewybredny sposób, gdy wyraziłam na temat prostytucji czy języka odmienne zdanie. Wygląda więc na to, że niektóre działaczki w pewnym sensie wykorzystują trudną sytuację kobiet pozbawionych prawa do aborcji, aby lobbować często antykobiece cele, jak właśnie dekryminalizacja alfonsów i sutenerów czy wymazywanie słowa „kobieta”.
Mieszanie tematu praw kobiet z innymi jest kontrproduktywne. Łatwiej prowadzić wyspecjalizowaną walkę, niż zajmować się wszystkimi. Tym bardziej że kobiety, które potrzebują w tym kraju opieki okołoporodowej czy możliwości terminacji ciąży, to też często konserwatystki. Pamiętam, że w czasie Strajku Kobiet w niektórych miejscach dziewczyny wprost pisały, że nie chcą tęczowych flag na protestach i mieszania postulatów dotyczących mniejszości ze sprawą aborcji, bo czuły, że to nasz czas i to kobiety, i ich perspektywa powinny być w centrum zainteresowania, ale były zawsze uciszane. 

Finalnie w ustawie inicjatywy Legalna Aborcja nawet nie znalazło się słowo „kobieta”. W moim odczuciu sprawa aborcji przez obie strony politycznego sporu została użyta instrumentalnie. Zostałyśmy z niczym.

Gdyby mogła Pani za naszym pośrednictwem przekazać coś swoim „progresywnym hejterom”, to co by im Pani powiedziała?

Nie uważam, żeby był sens cokolwiek przekazywać hejterom, na etapie hejtu są zaślepieni nienawiścią, nie sądzę, by cokolwiek tu mogło trafić, wielokrotnie próbowałam się do nich zwracać i nic to nie dawało. Ja bym chciała odezwać się za to do wszystkich, którzy widzą hejt i nie reagują, którzy mówią, że ofiary hejtu są same sobie winne. Do wszystkich, którzy czerpią satysfakcję z tego, że dostaje się komuś, kogo nie lubią, nawet jeśli sami nie hejtują. Takie osoby są po lewej i po prawej stronie. Hejt jest zły, niezależnie kogo spotyka, a hejterzy bez publiczności i poklasku są nikim. Dlatego należy reagować i nie usprawiedliwiać nienawiści. 


 



 

Polecane
Emerytury
Stażowe