[Tylko u nas] Aleksandra Jakubiak: Dlaczego ciągle jestem w Kościele i nigdzie się nie wybieram
W przeciwieństwie od większości Polaków, ja się w Kościele nie wychowywałam. Rosłam na zbiegu trzech różnych religii lub raczej kultur z tych religii wypływających, jednak - poza nielicznymi wyjątkami - członkowie mojej rodziny albo swoich religii nie praktykowali, albo wprost deklarowali ateizm. Nie spotkałam także na mojej drodze ludzi żyjących wiarą, którzy swoim świadectwem przyciągnęliby mnie do Kościoła. Po prostu, u progu dorosłości - tej realnej, bo metrykalnie dorosła już byłam - Bóg wziął sprawy w swoje ręce i poprzez sny o Eucharystii, o mojej obecności w kościele, oraz poprzez szereg trudnych doświadczeń, wyborów, sam mnie do Kościoła przyprowadził. I Kościół mnie przyjął, uzdrawiał, podnosił. Wtedy zaczęłam lawinowo poznawać zaangażowanych chrześcijan. Było to 20 lat temu. I przez te lata nic się nie zmieniło. Kościół nadal mnie przyjmuje, uzdrawia, podnosi...
Nie idealizuję ludzkiej strony Kościoła. Księży spotykałam bardzo różnych - bardzo. Poznawałam tu ludzi świętych i ogromnie słabych. Czasem zdarzało się, że były to te same osoby. Doświadczyłam od duchownych i świeckich rzeczy wspaniałych i niezwykle przykrych. Życie we wspólnotach również bywa trudne, bo my, ludzie, jesteśmy trudni.
Tylko, co z tego? Kto powiedział, że we wspólnocie ma być tylko miło?
Czy mam rezygnować z Kościoła, do którego powołał mnie Bóg, bo ktoś z współczłonków okazał chamstwo i ignorancję, bo ktoś zaprezentował wyjątkowo prymitywną lub podłą cechę? Tak, bywa, że coś lub ktoś swoją postawą mocno mnie denerwuje. No i? No i nosi się takie rzeczy, tak jak inni zmuszeni są nosić mnie i moje słabości, i moje grzechy. Próbuję pytać siebie w pierwszej kolejności - jakim ja jestem członkiem wspólnoty? A bywam różnym.
Zdarza się, że autorytety upadają. Niestety, dość często się to zdarza. I co wtedy? Jest smutek, bywa, że również chaos, tylko im więcej chaosu we mnie, tym bardziej widzę, że moje oczekiwania nie były dojrzałe. Że może w jakimś fragmencie życia nie opierałam się na Bogu. Autorytety są oczywiście ważne, potrzebne i dobre, jednak ludzie to nie Bóg.
A Bóg jest jedynym powodem mojego bycia w Kościele, nikt mniej niż On nie zatrzymałby takiego wysoko wrażliwego, antyspołecznego introwertyka we wspólnocie, w którą z natury rzeczy wpisane są wszystkie ludzkie cechy, i te chlubne, i te dużo mniej. Jestem w niej po pierwsze dlatego, że Bóg sam mi ją na wiele sposobów - także lub przede wszystkim przez Pismo św. - wskazał. Po drugie, dlatego, że są w niej osoby, które On kocha, ten fakt mocno do mnie mówi, czasem wręcz krzyczy. I jestem w niej, bo ja też, łaską Bożej miłości, ją kocham. Zarówno „pomimo”, jak i „ponieważ”. Tego nie da się rozdzielić.
Ponieważ jej historia jest historią działania Boga; ponieważ Jezus zostawił jej prawo do swojej miłości rozdawanej w widzialnych znakach Jego łaski; ponieważ jej liturgia jest piękna jak taniec Boga i człowieka; ponieważ ludzie w niej są dla mnie i zadaniem, i darem bliskości; ponieważ w niej często weryfikuje się i moja wiara, i niewiara; ponieważ w jej oczach - w oczach spowiednika - setki razy widziałam urzeczywistnienie słów: „... i ja cię nie potępiam...”, bez tego doświadczenia, sama mogłabym po tysiąckroć te słowa w swoim sercu negować; ponieważ, mimo wielu wad, uczy mnie wolności wyboru, wolności od rozmaitych małych i większych uzależnień, a jednocześnie strzeże hierarchii wartości; i najważniejsze - ponieważ Jezus tu z nami jest, aż do skończenia świata, pozwala nam się poznawać i karmi nas sobą.
To z kolei, co najbardziej mnie denerwuje, to nie ludzkie jednostkowe grzechy - choć te najstraszniejsze przybijają serce gwoździem do muru, a te uprzykrzone, małe, wredne - moje i cudze - odbierają czasem witalność i radość życia. Najbardziej denerwują mnie próby rozgrywania Kościoła dla pozaewangelicznych celów, przypinanie Boga do rozmaitych ideologii, niczym kwiatka do kożucha, uprzedmiotawianie. Nasza ludzka pycha, małość i pożądliwość racji oraz władzy wydają się nie mieć końca. Ale, z drugiej strony, jeszcze bardziej niepostrzeżenie wkrada się pokusa myślenia: "Dzięki Ci, Panie, że nie jestem jak ten celnik...". Może poza troską i miłością, warto z siebie czasem się pośmiać, spuścić nieco powietrza. Pobyć przy Bogu, jak dziecko.
Sądzę, że - jako niedościgniony ideał bycia w Kościele, u Boga i wśród ludzi - dobrze powtarzać sobie słowa Psalmu 131:
„Panie, moje serce się nie pyszni
i oczy moje nie są wyniosłe.
Nie gonię za tym, co wielkie,
albo co przerasta moje siły.
Przeciwnie: wprowadziłem ład
i spokój do mojej duszy.
Jak niemowlę u swej matki,
jak niemowlę - tak we mnie jest moja dusza.
Izraelu, złóż w Panu nadzieję
odtąd i aż na wieki!”