Powyborcza zabawa zapałkami

Co musisz wiedzieć?
- Wybory prezydenckie wygrał kandydat obywatelski popierany przez PiS i Solidarność - Karol Nawrocki
- Niemal od samego początku wyniki wyborów kwestionowało środowisko Romana Giertycha, który jest członkiem Platformy Obywatelskiej, która w ramach Koalicji 13 grudnia kontroluje proces wyborczy na różnych poziomach
- Pomimo protestów Sąd Najwyższy orzekł o ważności wyborów
Gdy Roman Giertych, kiedyś demonizowany przez polityczny mainstream, prawicowy polityk, dziś działający w interesie mainstreamu polityczny harcownik, rozkręcił w Internecie wielką akcję, której celem było podważenie wyników wyborów prezydenckich, patrzyłem na to z dużym niesmakiem. To było więcej, niż „tylko” dalsze psucie państwa. To niszczenie bardzo kruchej i wrażliwej tkanki społecznej niezbędnej, nie tylko do budowy państwa, lecz nawet do trwania, choćby na najbardziej elementarnym poziomie, ludzkiej wspólnoty. Niszczenie, które wpisuje się w prowadzoną od lat szkodliwą politykę.
Język, który odbiera godność
Oczywiście, naszą krajową debatę publiczną zawsze w dużym stopniu cechowała tromtadracja, czy też pewna erystyczna egzageracja, do których społeczeństwo mogło się już przyzwyczaić. Jak wiemy od Witolda Gombrowicza i od paru innych socjologów naszej kultury, Polska to taki kraj, gdzie słowa nie są do końca mówione i odbierane na serio, ale także prawo nie jest na serio i wiele innych rzeczy (np. przestrzeganie procedur). W związku z tym sama gorąca temperatura politycznego sporu niekoniecznie musi się przekładać na niezdrowy poziom antagonizmów wewnątrz społeczeństwa. Jednak, czy wobec tego można powiedzieć, że język sporu jest bez znaczenia?
Warto pamiętać, że język w przestrzeni publicznej działa jak zwrotnica, która pokazuje, „w którą stronę można jechać”. Jeśli więc polityczni i symboliczni liderzy jakiegoś obozu pokazują swoim zwolennikom, że „jedyną ścieżką, którą można jechać” jest nienawiść nie tylko do drugiej strony politycznego sporu, lecz także do wszystkich jej (prawdziwych bądź tylko domniemanych) zwolenników, to prędzej, czy później przyniesie to skutki społeczne. Tu warto nadmienić, że czym innym jest nawet bardzo ostry polityczny spór pomiędzy politykami, czy też ugrupowaniami politycznymi, a czym innym podsycanie nienawiści względem zwolenników danej formacji, czy światopoglądu. Oczywiście, nieprzemyślane, krzywdzące i niemądre słowa kierowane w stronę różnych grup społecznych padały ze strony polityków, dziennikarzy oraz celebrytów z każdej strony politycznego sporu. Wraz z postępującą tabloidyzacją debaty publicznej to smutne zjawisko zaczęło się nasilać. Kultura permanentnego tabloidu ma niestety swoje prawa. Jednak z czasem chwiejna granica incydentalnych wypowiedzi została przekroczona.
W 2011 roku Platforma Obywatelska wypuściła pamiętny spot „Oni pójdą na wybory. A Ty?”, w którym modlących się na Krakowskim Przedmieściu, głównie starszych ludzi, przedstawiono jako dzikie, rozwścieczone zwierzęta, których należy się obawiać. Od tego momentu portretowanie zwolenników drugiej strony, jako monstra mające budzić niechęć, obrzydzenie i strach we własnym elektoracie, stało się stałym i ciągle wzmacnianym elementem uprawiania polityki. Po przegranych przez PO wyborach w 2015 roku skala tego zjawiska zaczęła przypominać klasyczną polityczną nagonkę. Obrażanie, poniżanie, czy odzieranie z godności beneficjentów programów społecznych, rolników, czy emerytów ze strony mainstreamowych polików, dziennikarzy, intelektualistów, czy celebrytów stało się czymś tak częstym, że niemal powszechnym. Ten swoisty, tu użyję określenia autorstwa Piotra Zaremby, „przemysł pogardy” był czymś w najnowszej historii Polski nieznanym. Przyniósł też społeczne efekty.
„Zwolennicy partii opozycyjnych wobec PiS żywią bardziej negatywne uczucia wobec zwolenników PiS, niż na odwrót. W większym stopniu ich dehumanizują i mają do nich mniejsze zaufanie, przy czym sami są błędnie przekonani, że są bardziej dehumanizowani przez swoich oponentów politycznych” – mówił opublikowany w 2019 roku głośny raport autorstwa Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego. Nienawiść i dehumanizacja połączona z nie w pełni uświadomionym strachem przed (najczęściej wyobrażonymi) zwolennikami PiS, to łatwe do przewidzenia społeczne owoce polityki prowadzonej przez lata przez polityczny mainstream. Jednak, choć wspomniany raport odbił się szerokim echem we wszystkich mediach, to nie spowodował ani refleksji, ani tym bardziej korekty tej polityki. Ona funkcjonuje dalej, a jej efektami są już przypadki fizycznej agresji. W niedawnym numerze naszego tygodnika pisał o nich Piotr Skwieciński. Mój kolega redakcyjny słusznie zauważył, że: „mimo iż negatywne emocje rozpalone są po obu stronach barykady, to w takich incydentach stroną agresywną zawsze byli, pijani albo trzeźwi, libleftowcy. Agresji w drugą stronę, o dziwo, historia zanotowała zero przypadków”. Lata dehumanizacyjnej narracji sączącej się z mainstreamowych przekazów medialnych uformowały takie, a nie inne postawy. Zdaniem Skwiecińskiego poziom wykluczenia ze wspólnoty jest tu dużo głębszy nawet od tego, który niekiedy występuje na skrajnej prawicy: „Tylko że jest tak, iż radykalna prawica odmawia swoim przeciwnikom prawa do nazywania się Polakami, a radykalny (i dyktujący ton) libleft odmawia swoim przeciwnikom czegoś znacznie bardziej zasadniczego. Mianowicie prawa do nazywania się ludźmi. To wyjaśnia, dlaczego w knajpianych incydentach nieodmiennie to libleft, a nie prawicowcy są strona agresywną. Bo przecież nie-Polacy mogą sobie chodzić do restauracji, dyskryminacja narodowa w tej mierze to jednak ekstremum historii, wszyscy to czują. Czy mogą natomiast chodzić do knajp na równi z ludźmi - nieludzie? ”. Gdy kilka lat temu rozmawiałem z przedstawicielem liberalnej strony o tym problemie, on próbował z pewnym zawstydzeniem mi wytłumaczyć, że głównym czynnikiem tego zjawiska jest trauma po przegranych wyborach w 2015 roku i pewna niedojrzałość w pogodzeniu się z tą porażką, nie zaś trwała dyskryminacyjna postawa. Szczerze mówiąc nie za bardzo dowierzam w takie wytłumaczenie.
Postawa nie emocja
Tu warto cofnąć się do 1 czerwca i pamiętnej „dwugodzinnej prezydentury Rafała Trzaskowskiego”. Przypomnijmy, że stawka tamtych wyborów dla każdego z dwóch głównym politycznych obozów politycznych była inna. Obóz rządowy walczył o „domkniecie systemu” i pełne zabetonowanie swojej władzy. Jednak w przypadku przegranej ciągle miał premiera, rząd oraz większość w parlamencie i choć rządzenie stawało się wyraźnie utrudnione, to władzy nie tracił, a jedynie musiał się nią podzielić z niezależnym od siebie ośrodkiem prezydenckim. W przypadku prawicowej opozycji stawką wyborów było niedopuszczenie do pełni władzy obozu rządzącego. Zwycięstwo przybliżało perspektywę powrotu do władzy za 2,5 roku, choć, co warto podkreślić, o niczym definitywnie nie przesądzało. Przegrana natomiast pozbawiała opozycję jakiegokolwiek wpływu na politykę państwa, a także mogła zwiastować brutalizację wymierzonej w nią polityki zemsty ze strony rządzących. Mówiąc językiem piłkarskim można powiedzieć, że dla rządzących był to niezwykle ważny, ale nie decydujący mecz, dla opozycji zaś mecz o wszystko.
Przypominam o tym nieprzypadkowo. Wyniki exit polli oznaczały więc dla jednych perspektywę pełnego sukcesu i dominacji, dla drugich zaś widmo pełnej porażki. Mimo to, po ich ogłoszeniu związani z opozycją intelektualiści nie zaczęli wylewać w sieci pomyj na społeczeństwo, które to „nie zagłosowało tak jak powinno”. Kampania wyborcza, w której wszystkie instytucje państwa wspierały Rafała Trzaskowskiego i zwalczały Karola Nawrockiego nie należała, mówiąc eufemistycznie, do najuczciwszych kampanii w historii III RP, to jednak brak było głosów o możliwym nieuznaniu wyborów przez prawicę. Tymczasem Marcin Zegadło, poeta i publicysta publikujący dla Gazety Wyborczej i Newsweeka po ogłoszeniu sondażowych wyników drugiej tury wyborów prezydenckich napisał w mediach społecznościowych:„Myślę, że już czas żeby przestać bawić się w intelektualizowanie narracji. Dlatego czas najwyższy przestać eufemizować i dążyć do jakiejś zgody, która jest w sensie ścisłym - niemożliwa. Otóż jesteśmy "my" i są Oni" Nie inaczej, bo nie ma żadnych "nas" w tej wspólnocie…Owo "my" łączy jednak wspólna zgoda co do tego, że jesteśmy demokratami i przy istniejących wadach tego systemu nie próbujemy kwestionować zasadności jego funkcjonowania…."Oni" ucisk nazywają wolnością, podział to dla nich jedność, zamordyzm to jest porządek albo praworządność, która w swojej istocie w ich rękach staje się bezprawiem. Czarne jest białe, a białe jest czarne”.
Tu warto podkreślić, że cały ten emocjonalny wpis nie był pisany z pozycji osoby, której popierana formacja przegrała wybory i czekają ją teraz lata przebywania na politycznym marginesie, lecz politycznego triumfatora, którego popierane ugrupowanie, według wstępnych sondaży, zdobyło pełnię władzy. Taka pogarda dla inaczej myślących nie jest więc formą odreagowania, ani emocjonalną reakcją na wyborczą porażkę, lecz czymś dużo głębszym i dużo bardziej złowrogim. Dalsza część wpisu Zegadło to już wręcz kliniczny zapis toksycznych emocji: „Więc przyszedł czas na to, żeby się przestać pierd*lić w eufemizmy i zacząć nazywać rzeczy wedle imion, które faktycznie noszą. Żeby nazywać wreszcie motłoch motłochem, głupotę głupotą, zło złem, ignorancje ignorancją i przestać pochylać się z troską nad tymi, którzy dokonują podobnych wyborów jak te, który nas dzisiaj mogły pogrążyć na dekady. Czas najwyższy przestać starać się ich zrozumieć... bo nie mam kompletnie nic - poza paszportem - wspólnego z owym - 'oni", z nimi nie mam nic wspólnego…”. Podobnych, choć nie aż tak brutalnych wpisów zwolenników obecnego rządu, pojawiło się w czasie „dwugodzinnej prezydentury Rafała Trzaskowskiego” więcej. Wszystkie pisane były nie z pozycji porażki, lecz domniemanego wyborczego zwycięstwa. Co to nam mówi o stanie ducha i postawach części społeczeństwa - wychowanych na polityce pogardy, najbardziej zradykalizowanych zwolennikach obecnego rządu? Niestety, nic dobrego.
Pogarda jako wyznacznik statusu społecznego
Dla rządzących cały ten polityczny cyrk z rzekomo sfałszowanymi wyborami to nic innego, jak próba przykrycia politycznej katastrofy. Wyborcze odrzucenie po ledwo półtora roku rządzącej Polską koalicji i prowadzonej przez nią polityki trudno nazwać inaczej. Polityczny fanatyzm najbardziej zaczadzonych przez miazmaty propagandy głoszone przez medialne zaplecze obecnego rządu ma głębsze podłoże. W „Pogromcach duchów”, amerykańskiej komedii z 1984 roku, w jednej ze scen burmistrz Nowego Jorku mówi z dumą: „Przywilejem każdego Nowojorczyka jest traktować bliźniego swego jak śmiecia”. Podobny „przywilej” proponuje swoim wyborcom liberalny mainstream, a zwłaszcza jego najbardziej radykalna odnoga. Lata dehumanizacji nie tylko przeciwników politycznych, lecz także ich zwolenników mają utwierdzać wśród własnych zwolenników wyższościową postawę. Głosowanie na „odpowiedniego kandydata lub formację” jest tu więc nie tyle wyborem politycznym, co wyznacznikiem pozycji społecznej, a jednym z głównych atrybutów tej pozycji jest prawo do traktowania wyborców „tych gorszych partii”, jak w najlepszym wypadku nie w pełni wartościowych ludzi. Nierozłącznym elementem tej postawy jest skłonność do politycznych histerii. Bo skoro my oraz nasi polityczni wybrańcy jesteśmy lepsi, bardziej wykształceni, mądrzejsi i lepiej predysponowani do rządzenia krajem, to jak to możliwe, że przegraliśmy jakieś wybory? Tu odpowiedzi zazwyczaj były dwie. Jedna stała, czyli społeczeństwo nie dorosło do demokracji i jedna zmienna, zależna od konkretnych wyborów. W 2015 było to: „bo lewica nie weszła do sejmu i to przez nią PiS przejął władzę”, w 2019 zaś: „bo pisowskie TVP przekonało tę gorszą część społeczeństwa, że ich głos jest istotny”. W wyborach prezydenckich 2020 zaczęto flirtować z ideą „sfałszowanych wyborów”. W tym roku mamy powrót tamtej narracji na sterydach.
Histeria zamiast refleksji
Niedawno pisałem na łamach naszego tygodnika, że wyborcza klęska jest też szansą dla obecnej koalicji i jej metapolitycznego zaplecza na wyciągniecie sensownych wniosków z tej porażki. Dziś jest, niestety, widać, że nie skorzystano z tej szansy. Jak słusznie napisał redaktor naczelny Wirtualnej Polski, Paweł Kapusta: „zamiast uczciwej analizy przyczyn porażki, serwuje się Polakom nowy spin: wybory zostały sfałszowane”. Nie chodzi tu o nagłośnienie realnych nieprawidłowości – te zdarzały się w każdych wyborach po 1989 roku i obecne wybory nie były od nich wolne. Niemniej w tegorocznych wyborach stwierdzone nieprawidłowości dotyczyły jedynie kilkunastu komisji, w sytuacji gdy w kraju komisji było ponad 30 tysięcy. Sąd Najwyższy dopuścił ponowne przeliczenie głosów w 13 komisjach, w których stwierdzono nieprawidłowości, co było jedyną słuszną decyzją w takiej sytuacji. Jednak jeśli Roman Giertych i skupione wokół niego środowisko głosi pomysł nieopuszczenia do zaprzysiężenia Karola Nawrockiego i przejęcie funkcji prezydenta przez marszałka sejmu, to widać wyraźnie, że nie o żadną troskę o państwo tu chodzi. O co więc chodzi? O dalszą radykalizację własnego elektoratu. W zamierzeniu rządzących ma to im zapewnić społeczne przyzwolenie na dalsze łamanie prawa. W końcu, skoro tamci sfałszowali wybory, to czy w walce z nimi wszystkie chwyty nie stają się dozwolone? Oczywiście, gdyby udało się rozkręcić społeczne emocje do momentu, który stworzyłby przestrzeń na „wariant rumuński”, to władza by się na niego zdecydowała. Niemniej nic dzisiaj nie wskazuje na realność takiego scenariusza. Realne jest, niestety, dalsze psucie państwa. Znakomita większość wyborców obecnej koalicji nie podziela dziś obsesji zaczadziałej sekty internetowej „Silnych Razem”. Takie narracje, jak ta o „fałszerstwie wyborów”, mają działać niczym polityczna trucizna zatruwając umysły kolejnym segmentom tych wyborców.
To, że język „Silnych Razem” staje się coraz bardziej językiem politycznego mainstreamu, mówi dużo zapaści intelektualnej, w której się on znalazł. Mówi też sporo o tym co było stawką niedawnych wyborów oraz co mogło oznaczać polityczne „domknięcie systemu”. Ostatecznie okazało się, że były to wybory, w których rozstrzygnęliśmy, czy będziemy nadal demokratycznym krajem (nawet jeśli jest to demokracja niekiedy bardzo kulawa), czy też na wiele lat staniemy się zakładnikami rozhisteryzowanego liberalnego saloniku. Wybraliśmy pierwszą opcję i warto się tego wyboru trzymać.