Marek Jan Chodakiewicz: Donald wygrywa?
Ale o tym na koniec. Na razie nakreślmy sytuację, która ostatnio zaistniała w Stanach Zjednoczonych. Sięgniemy też do kalifornijskich korzeni Kamali Harris, do początków jej kariery.
"Nie zmienia się konia w połowie brodu"
Jest takie amerykańskie przysłowie: „Nie zmienia się konia w połowie brodu”. Demokraci w desperacji zmienili wierzchowca. Pozbyli się prezydenta Joe Bidena i zastąpili go wiceprezydentem Kamalą Harris.
Na początku tego lata było już widoczne, że Donald Trump ma coraz większe szanse na zwycięstwo. Prezydenta Joe Bidena ostatecznie pogrążyła debata prezydencka w sierpniu. W najlepszym wypadku wyglądało to na prześladowanie osoby starszej. W najgorszym wyszło na to, że Joe Biden popełnił polityczne samobójstwo. Cesarz był nagi.
Liberałowie i inni postępowcy, cały establishment Partii Demokratycznej, miliarderskie tuzy nowych technologii (Big Tech), rekiny Wall Street, gwiazdy brylujące w Hollywood – wszyscy oni zostali obnażeni jako kłamcy, którzy przez miesiące albo otwarcie kłamali, albo udawali, że z ich kandydatem nie ma najmniejszego problemu, że jest żwawy, sprawny, bystry, zdrowy. Zamiast tego Ameryce ukazał się żałosny, zagubiony starszy człowiek, niepotrafiący sam sobie dać rady z niczym. Musiał odejść.
Zastąpiono go wydmuszką, osobą sprawującą funkcję wiceprezydenta USA: Kamalą Harris. Harris to dziecko lewicowych intelektualistów związanych z Uniwersytetem Kalifornijskim w Berkeley. Chętnie odcina kupony od swego multi-kulti pochodzenia, a więc nagłaśnia, że tata – marksistowski profesor – jest z Jamajki, a mama – lewicowa akademiczka – z Indii.
Znając to środowisko z autopsji, podkreślmy, że oprócz Marksa królował w nim intelektualnie też lewacki rasista Frantz Fanon, który połączył walkę ras z walką klas.
Ekstremalna retoryka roszczeniowa
Kamala Harris usilnie starała się udowodnić, że uzyskała wychowanie i wykształcenie typowe dla amerykańskiej warstwy średniej. Plotła nawet, że pracowała w McDonaldzie. To bzdury. Nie udało się znaleźć potwierdzenia dla takiej narracji.
Natomiast wiadomo, że po ukończeniu college’u zaczęła karierę dzięki potężnemu czarnoskóremu politykowi w San Francisco o nazwisku Willie Brown. Ten do perfekcji opanował walkę klas i walkę ras, torując sobie drogę ekstremalną retoryką roszczeniową, starając się zdobyć władzę i pozycję dzięki żerowaniu na zaszłych grzechach białej Ameryki, a szczególnie niewolnictwu i jego ponurej spuściźnie – a więc dyskryminacji rasowej. Kamala została jego kochanką, zamieszkała z nim.
Brown stworzył bardzo sprawną koalicję rządzącą, najpierw w San Francisco, a potem gdzie indziej w Kalifornii, początkowo Północnej, a potem Południowej. Koalicja składała się z „wyklętego ludu ziemi”, czyli wszelkiego rodzaju mniejszości – seksualnych i rasowych. Pochodzenie i preferencje miały się liczyć bardziej od poglądów. Ale poglądy szefostwo miało naturalnie postępowe.
W San Francisco Brown i jemu podobni organizowali nie tylko wszelkiej maści mniejszości, ale również zwrócili się do sekt, których w tzw. Bay Area mieliśmy wcale sporo. Jedną z najbardziej prężnych była Świątynia Ludu (Peoples Temple), której guru był Jim Jones. Okrzyczał się najpierw Leninem, potem Jezusem i Mesjaszem. A był m.in. pedofilem. Większość jego ofiar to Afroamerykanie. Ofiar nie tylko przemocy seksualnej, ale również niewolnictwa, któremu ich poddał.
Po pierwsze, Jones (który był biały) nakazał sekciarzom głosować na kandydatów, których on uznawał. Wśród nich byli np. Willie Brown czy wesołkowata ikona Harvey Milk. Ten ostatni dał się poznać jako pierwszy otwarcie homoseksualny radny. Ział tolerancją.
Po godzinach Milk to „kurczaczy jastrząb” („chickienhawk”). Specjalizował się w czatowaniu na uciekinierów – dzieci, nastolatków – pod stacjami autobusowymi i kolejowymi. Wyszukiwał przerażonych, zagubionych, potrzebujących. Oferował im kawę, jedzenie, gorący prysznic. Zapraszał takie ofiary do domu. Potem podawał obezwładniający narkotyk i gwałcił. W jednym wypadku pan radny poszedł do pracy, a zgwałcone dziecko się powiesiło u niego w kuchni. Policja zatuszowała sprawę.
To właśnie jeden z filarów uśmiechniętej, kolorowej, otwartej, tolerancyjnej koalicji, którą sterował Willie Brown, a Kamala Harris się od niego uczyła. To jest właśnie jej środowisko. Koalicja ta utrzymywała się u władzy głosami postępowców, w tym – jak napisałem – sekty Jonesa.
Jones zresztą chciał wyemigrować ze swoimi ludźmi do Związku Sowieckiego, ale ponieważ Leonid Breżniew się nie zgodził, to sekciarze wybrali Gujanę. Tam wnet popełnili masowe samobójstwo, zresztą przy okazji mordując naszego kongresmana z San Mateo, Leo Josepha Ryana, który zatroskany o głosujące na Demokratów zagubione dusze przyjechał na niespodziewaną inspekcję.
To jest właśnie kalifornijskie, postępowe bagno, gdzie prosperowała Kamala Harris. Dzięki takim ludziom jak Brown wspinała się na kolejne szczeble kariery. Wiele osób – a szczególnie rodziny ofiar – wspomina jej ponure rządy jako pierwszej „czarnej i azjatyckiej kobiety” w roli najpierw prokuratora dystryktowego, a potem prokuratora generalnego stanu Kalifornia. Ogólnie: zgodnie z liberalnymi zasadami prawnymi Harris faworyzowała zbrodniarzy ponad ofiary. Rutynowo zwalniała gwałcicieli, morderców i innych przestępców albo obcinała im wyroki. Bandzior wracał na ulicę, gdzie popełniał dalsze zbrodnie. I tak przez 27 lat (1990–2017). No, ale przynajmniej wiceprezydent zajęła się walką z globalnym ociepleniem i podobnymi seksownymi przypadłościami faworyzowanymi przez postępowców.
Na poziomie ogólnoamerykańskim pokazała się w wyborach prezydenckich w 2020 r., ale nie potrafiła zwyciężyć nawet w jednym stanie. Ze względu jednak na swoje pochodzenie etnokulturowe i bezwzględną postępowość została wiceprezydentem, gdy Demokraci odtrąbili zwycięstwo w 2020 r.
CZYTAJ TAKŻE: Ks. prof. Paweł Bortkiewicz TChr: Trudno mówić o "rzeczach ostatecznych"
Sprawy, które kończyły się zwykle katastrofą
Harris to polityk, która nie tylko żyrowała wszystkie najważniejsze aspekty polityki Białego Domu przez ostatnie cztery lata, ale wręcz pchała polityczną agendę administracji Bidena na lewo.
A jednocześnie te sprawy, których się dotykała, kończyły się zwykle katastrofą. Trudno bowiem wyciągnąć jakąkolwiek rzecz, która by jej wyszła, a szczególnie wyszła na korzyść Ameryki. Jej propozycje polityczne cechuje lewacka skrajność. Na przykład głośno popierała fundowanie przez podatnika operacji masakrowania narządów płciowych, czyli tzw. zmiany płci. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że płci nie można zmienić, bo tę determinują chromosomy – jesteśmy w świecie naturalnym albo XX (samice), albo XY (samce). Dyktuje to biologia. Ale dla Harris płeć to sprawa wyboru człowieka. Dziś jestem facetem, jutro facetką, tak jak mi się wydaje. Może pojutrze będę kotem. I dla Harris tak właśnie powinno być. Liczy się tylko indywidualny wybór.
To samo z aborcją. Według niej należy wrócić do reżimu aborcyjnego dozwalającego na aborcję od poczęcia do rozwiązania, tzw. aborcja częściowych narodzin jest naturalnie dopuszczalna. Czeka się, aż część dziecka wynurzy się z kanału rodnego, i wtedy dziecko zabija się lancetem. Harris uznała za abominację decyzję Sądu Najwyższego USA ukrócającego takie praktyki poprzez obalenie decyzji Roe vs. Wade gwarantującej aborcję bez ograniczeń.
Spójrzmy na politykę dotyczącą obrony Ameryki, którą Harris przejęła na siebie wraz z tytułem „carycy granicy” (border tzar). I co? Pod jej batutą granicę amerykańską przełamały miliony, jeśli nie dziesiątki miliony nielegalnych nachodźców, wdzierając się do USA i destabilizując społeczeństwo. Doprowadziło to nie tylko do stale wznoszącej się fali kryminalnej, ale również zrujnowało życie wielu Amerykanów. Dotyczy to również sfery gospodarczej. Rozlegają się skargi, że tani nielegalni robotnicy wszędzie zastępują Amerykanów, zabierają im pracę. To tłumaczy, dlaczego amerykańska warstwa średnia, a szczególnie robotnicy (i czarni, i biali), nie bardzo jest gotowa cieszyć się z emigracyjnych sukcesów Harris.
Harris (tak jak jej szef Biden) również nie bardzo bryluje w sprawach polityki zagranicznej. To ona ponosi wraz z szefem winę za sromotną ucieczkę USA z Afganistanu. I za destabilizację regionu. Trump wytyka swoim rywalom, że jak on odchodził, to zostawił pokój na Bliskim Wschodzie. To samo dotyczy Ukrainy. Tylko brak zdolności przywódczych Harris i Bidena doprowadził do zupełnej katastrofy.
Może to uproszczenie, ale prości ludzie – amerykańscy wyborcy – patrzą, porównują i twierdzą: No, faktycznie, jak był Trump, to Taliban nie odważył się podskoczyć, Putin siedział spokojnie, a Izrael czuł się bezpiecznie i żadnych wojen nie prowadził. Harris nie ma żadnych przekonujących odpowiedzi na to.
Ale – uwaga! – Harris zmieniła zdanie na niemal każdy temat. Co do gospodarki obiecywała socjalizm, interwencjonizm państwowy, wysokie podatki i miażdżenie prywatnej inicjatywy. Ale teraz pozuje na czempionkę warstwy średniej i obiecuje wspierać małych przedsiębiorców.
Dalej co prawda gada o „prawach kobiet” (czyli aborcji), ale nie popisuje się graficznymi opisami aborterskimi. Teraz brzmi jak umiarkowany polityk wypowiadający się na temat transgenderyzmu. Stonowała retorykę walki klas i ras. Ale nie potrafi sobie raczej zjednać ciemnoskórych mężczyzn. Afroamerykanki będą na nią głosować jak jedna żona, ale mężczyźni nie są pod wrażeniem jej obietnic, że im zalegalizuje marihuanę czy stworzy specjalne pożyczki dla ich przedsiębiorstw. Byłoby to przecież niezgodne z konstytucją.
Kamala Harris traci powoli poparcie. Punkt tutaj albo dwa punkty. Donald Trump wyłania się jako faworyt. Nawet wśród katolików. Nawet w tzw. stanach do zawojowania (battlefield states).
Ponieważ jednak wyścig jest tak bardzo nieprzewidywalny, kandydaci suną prawie łeb w łeb, zachodzi obawa, że nastąpi oszukiwanie na masową skalę. W USA takie sprawy się zdarzały. Burmistrz Chicago publicznie raz stwierdził: „Ile Kennedy potrzebuje głosów? 100 000? Dobra, załatwi się”. I załatwiło się. W Chicago zresztą oszukiwano w wyborach 1980 r., gdy Jimmy Carter walczył z Ronaldem Reaganem. Za oszustwa wyborcze FBI aresztowało kilku urzędników stanowych.
Najbardziej łakomym kąskiem są urzędy do spraw ludności. Tam znajdują się listy wyborców. Niestety często są pełne martwych dusz. I te dusze niespodziewanie głosują. Pamiętam, jak lewaczka niespodziewanie wygrała w Kalifornii (chyba w 1992 r.) z wielce zasłużonym antykomunistycznym kongresmanem Bobem Dornanem. Wygrała w jego własnym dystrykcie wyborczym o 500 głosów. Potem mówiono, że 1500 głosów oddały na nią nieboszczyki.
W związku z tym niektóre stany zaczęły czyścić martwe dusze. Na przykład Północna Karolina pozbyła się prawie 1 miliona martwych dusz, Alabama kilkaset tysięcy. Demokraci i lewacy dostają furii, twierdzą, że to rasizm i próby wykluczenia wyborców.
Na razie Harris może się cieszyć, że zwyciężyła w wyborach w więzieniu San Quentin w Kalifornii. Większość osadzonych w nim ludzi zagłosowało na nią, a margines zwycięstwa był bardzo szeroki. Na szczęście głosowanie w więzieniach jest nielegalne.
Tam, gdzie głosowanie jest legalne, coraz wyraźniejsze staje się zwycięstwo Trumpa.
Waszyngton, DC, 21 października br.
CZYTAJ TAKŻE: Trump, Kamala i sprawa polska - Konrad Wernicki poleca nowy numer "Tygodnika Solidarność"