Ukraińcy nauczyli się żyć z wojną?
Kiedy idę po bulwarze Chmielnickiego w Kijowie, widzę szczęśliwych ludzi i prawie wcale nie czuję wojny. Przypominają mi o niej plakaty nawołujące do wstąpienia do ukraińskiej armii i służb bezpieczeństwa. Można to dzisiaj zrobić od ręki – i to nawet, jeżeli się jest obcokrajowcem. Dla kilkudziesięciotysięcznej armii ochotników z całego świata stworzono legiony cudzoziemskie, w których można znaleźć nie tylko Europejczyków czy Amerykanów, ale również Azjatów i – stanowią specjalny, choć maleńki oddział – Rosjan. Wszystkich skrupulatnie sprawdza ukraiński kontrwywiad, który z pomocą innych zachodnich służb jest w stanie prześwietlić dossier każdego kandydata i odrzucić go, jeżeli ciąży na nim choć cień podejrzenia, że może być rosyjskim szpiegiem.
Zachód prawie bez wojny
O wojnie przypominają pomniki obłożone workami z piaskiem, które jeszcze do niedawna chroniły budynki rządowe. Dzisiaj pomniki te, a właściwie monumenty z worków z piaskiem, przejmująco wołają do wszystkich przyjezdnych do Kijowa z prośbą o pomoc. O pomoc w walce o wolność! Niektóre wprost, tak jak quasi-ołtarz wzniesiony przy Ławrze Peczerskiej, pięknym kompleksie z bogatą cerkwią w środku, którą Kijów odebrał Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej po dekadach dzierżawy. Ławra Peczerska była wylęgarnią rosyjskiej propagandy w sercu Kijowa, więc Ukraińcy z radością przywitali nowych dysponentów zabytku, czyli księży Autokefalicznej Cerkwi Ukraińskiej. Przed świątynią stoją dzisiaj wraki czołgów i wozów opancerzonych, które dzielnie broniły Mariupola – najbardziej znanego symbolu ukraińskiej niezłomności i wiary w wolność.
Dzisiejsza Ukraina w niczym nie przypomina tej sprzed roku, kiedy Moskwa zaczęła brutalnie eksterminować naród, któremu – pomimo trudnej historii – bliżej było i jest do Polski niż do Rosji. Z setek tysięcy dzieci porwanych i wywiezionych do Rosji niedawno wróciło do domu 17 z nich. W międzynarodowym nakazie aresztowania wystawionym na Władimira Putina, prezydenta Rosji, dziś zbrodniarza wojennego, przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze, mówi się o porwaniu kilkunastu tysięcy, ale tylko dlatego, że te porwania są bezspornie udowodnione dokumentami nie tylko ukraińskimi, lecz również rosyjskimi. Skala uprowadzeń jest oczywista dla Ukraińców i całego świata, jednak nawet samej kijowskiej administracji zależy na tym, żeby postępowanie karne, pierwsze tak poważne od zakończenia wojny na Bałkanach i aresztowania Radovana Karadżicia, eksprezydenta Serbii, było niepodważalne, nawet przez najlepsze międzynarodowe kancelarie prawne specjalizujące się w wyciąganiu z opresji zbrodniarzy wojennych, by nie mogły nic zrobić w obronie Putlera – do dzisiaj na Ukrainie właśnie tak (jeżeli pominąć wszystkie wyjątkowo wulgarne określenia) mówi się na Władimira Putina, w dość oczywisty sposób zestawiając go z Hitlerem.
Prawdę mówiąc, decyzja Trybunału w Hadze mocno zabolała pana na Kremlu, niwecząc jego marzenie o zdobyciu przebojem podręczników historii. Dzień wystawienia nakazu aresztowania był jednocześnie dniem, w którym Putin sam określił opis, jakim będą go przedstawiać historycy – jest zbrodniarzem wojennym unikającym sądu i tak go zapamięta świat. Podobnie jak jego dowódców, którzy dość krwawo wyrażają swoją wściekłość na ruch zachodniego trybunału, wciąż wysyłając nad ukraińskie miasta samobójcze drony czy rakiety – choć tych ostatnich mają coraz mniej, co przyznają sami sołdaci w rosyjskojęzycznych serwisach społecznościowych i komunikatorach.
Szkolenie w schronach
– Jestem ostatnim pokoleniem Amerykanów, którzy pamiętają, że w restauracji, nie mówiąc już o barze czy pubie, można było zapalić przy stoliku – słyszę za plecami, kiedy próbuję zapalić przed wejściem do restauracji. Dzisiaj jeszcze jest ciepło, ale już zaczyna padać, więc każdy papieros jest dużym wyzwaniem rzucanym wygodzie i przyjemności.
Ian, który podaje mi ogień, jest amerykański od stóp do głów. Nawet jeżeli nie przedstawiłby się, i tak wiedziałbym, że to facet zza oceanu. Jeden z coraz mniej licznych dziennikarzy lub coraz liczniejszych wolontariuszy i wszelkiej maści wojskowych, którzy od kilku miesięcy ciągną do Kijowa. Amerykańscy mundurowi trafiają tu w ramach kolejnych wielomiliardowych transz pomocy wojskowej, nad którymi po raz pierwszy tak często głosują amerykańscy senatorzy, zacierając tradycyjne różnice pomiędzy Demokratami i Republikanami.
Mniej więcej dwumetrowy i dobrze zbudowany Ian nie przypomina żołnierza. Raczej policjanta z amerykańskiego filmu, którego akcja toczy się między Florydą a Alabamą. Choć biały, jak rasowy Europejczyk, jego opalenizna zdradza, że nierzadko bywał nad oceanem.
– Jeszcze doczekamy – odpowiadam, przyglądając mu się uważnie. – Wyglądasz, jak amerykański policjant, ale pewnie jesteś wolontariuszem. Teraz dla was Kijów jest rajem, w niczym nie przypomina miasta sprzed roku, kiedy powietrze rozrywały syreny alarmów przeciwlotniczych, a na ulicach nie było nikogo poza dziennikarzami i wojskowymi patrolami sprawdzającymi nieliczne auta jadące po Chreszczatyku. Dzisiaj to nie sztuka zadokować się w hotelu i pospacerować, nawet jak pada.
Ian uśmiecha się, kiedy do niego mówię, po chwili wyjaśniając, że nie jestem pierwszy „z tutejszych”, który trafił w to, że jest policjantem i rzeczywiście z południa Stanów.
– Mam kilka dni urlopu – przyznaje, ale później wyjaśnia, że to urlop z pobytu w jednym z poddobieckich miasteczek, gdzie przyjechał szkolić wojsko. Śmieje się: – Nigdy nie zmyję z siebie tego policyjnego wyglądu. Chociaż formalnie już nie jestem gliną.
Niedługo po tym, jak wybuchła wojna na Ukrainie, Ian pożegnał się z policją i założył prywatną firmę szkoleniową, w której uczył kandydatów na policjantów, ale również samych funkcjonariuszy trudnej sztuki walki w niewielkich pomieszczeniach. Z czasem okazało się, że tego właśnie potrzebują ukraińscy żołnierze, którzy coraz częściej muszą prowadzić walki w odbijanych miastach i miasteczkach. Tam właśnie najczęściej można dziś spotkać Iana – i rzeczywiście za parę dni spotkam go w Kramatorsku, mieście, które stało się nie tylko na Ukrainie symbolem miasta ostrzeliwanego przez Rosjan bez przerwy. W 2014 roku, kiedy Rosja przy milczeniu świata odebrała Ukrainie Krym, podobnie przejęto znaczne tereny Ługańszczyzny i Donbasu. Na wiele miesięcy Kramatorsk znalazł się w rękach tzw. separatystów. Rok później, w kwietniu, Ukraińcy odebrali swoje, a dzisiaj cierpi z powodu ciągłych ataków.
Ian w schronach i piwnicach szkolnych uczy Ukraińców, jak walczyć w gęstej, miejskiej zabudowie. Jak widzieć ruchy przeciwnika i jak najszybciej go unieszkodliwić. – W końcu, kto ma lepiej wiedzieć, jak walczyć w takich warunkach, jeżeli nie amerykańscy policjanci – wzdycha.
Szkolenia na Ukrainie prowadzi od tak dawna, że zdążył nauczyć się podstaw języka. – A może po prostu dziewczyny ci się podobały i dlatego się nauczyłeś podstaw? – pytam po ukraińsku.
– Dziewczyny są ładne, to fakt, ale tu, w Kijowie. Tam, gdzie się toczą walki, są raczej sami faceci – odpowiada po ukraińsku. – Nie, po prostu odkryłem, że Ukraińcy bardzo doceniają, jeżeli włożysz pracę w nauczenie się ich języka, choćby na tyle, żeby się przedstawić i cokolwiek opowiedzieć.
Z Ianem za kilka dni spotkam się jeszcze raz – w Kramatorsku właśnie, gdzie wojnę czuć po stokroć bardziej przez niemal ciągły ostrzał.
Mętna woda
Tu nie można wynająć hotelu, te dwa, które jeszcze do niedawna dawały nadzieję na nocleg, są zajęte przez amerykańskie organizacje niosące w tej wojnie niemałą pomoc oraz media bardzo zazdrośnie strzegące tego miejsca jako bazy wypadowej bliżej linii frontu.
Kwitnie za to wynajem mieszkań opuszczonych przez mających dosyć wojny Ukraińców, którzy uciekli stąd w pierwszych tygodniach pełnoskalowej inwazji rosyjskich wojsk na ich kraj. Trzeba wiedzieć, kogo zapytać o wynajęcie takiego mieszkania, zapłacić kilka tysięcy hrywien za dobę (choć oczywiście preferowana jest równowartość w dolarach) i można mieszkać w miejscu, w którym jakaś rodzina budowała swoje marzenie o spokojnej i stabilnej przyszłości.
Rynek, co zaskakuje, działa bardzo prężnie, bo zdarzają się tu również lokalni goście, którzy przyjeżdżają na jedną-dwie doby ze swoimi kochankami. W autach obowiązkowo przywożą wielkie, plastikowe butle ze świeżą wodą. To, co płynie w kranach, grozi poważnym zatruciem. Wojsko uprzedza, żeby tej wody nie używać nawet do mycia zębów. Powód jest prosty – kiedy zaczęły się walki o Kramatorsk, Rosjanie nie zabierali ciał swoich poległych żołnierzy. Gniły na polach i ulicach, rozwłóczone przez bezpańskie psy, zaś nierzadkie deszcze i śniegi doprowadziły do zatrucia ujęć wody. Nie pomaga nawet jej gotowanie, a w żadnej organizacji niosącej Ukraińcom pomoc rzeczową nie pomyślano, że mogą się przydać tabletki do uzdatniania wody. Zresztą one i tak najpierw trafiłyby do wojska, więc lepiej jest po prostu przyjechać ze swoją wodą.
W Kramatorsku jest jeszcze jeden problem – to częste wyłączenia prądu. Ktokolwiek ruszył tu bez powerbanku, szybko zostaje bez kontaktu ze światem. To w niemałym, pustym i ciemnym obcym domu ma znaczenie – szczególnie podczas ostrzału artyleryjskiego. Kiedy pocisk trafia kilka kamienic dalej, potrzeba porozmawiania z kimś bliskim jest tak ogromna, że wymyka się opisowi!
Zresztą to zaciemnienie Ukrainy Wschodniej potrafi być bardzo przejmujące. Choć Lwów i Kijów wyglądają dzisiaj zupełnie normalnie, a w ukraińskiej stolicy zdarzyło mi się wrócić do hotelu grubo po północy, zupełnie jakby godzina policyjna była niepotrzebną formalnością, wschód kraju po zachodzie słońca jest zupełnie pogrążony w ciemności. Godzina policyjna jest przestrzegana niemal tak rygorystycznie, jak na początku wojny z 2021 roku, a ci, którzy spieszą się do domów, widoczni są w ciemnych uliczkach dzięki niewielkim latarkom, którymi oświetlają sobie drogę. Wraki samochodów przypominają, że jeszcze kilka miesięcy temu zdarzały się przypadki ostrzeliwania samochodów przez rosyjskie wojsko, dzisiaj przez cały demokratyczny świat uznane za organizację terrorystyczną, więc wydaje się, że wieczorem lepiej jest nadłożyć kilometrów i zrobić spacer, niż próbować oświetlać sobie drogę światłami samochodów.
Bachmut wciąż walczy
Od kilku dni planuję wyjazd do Bachmutu. Ukraińcy znają mnie na tyle dobrze po nierzadkich wszak pobytach, że dość sprawnie dostaję pozwolenia na przejazd bliżej linii frontu od lokalnych dowódców. To właśnie oni, a nie władze centralne w Kijowie, decydują dzisiaj, kto może, a kto nie, wybrać się bliżej linii walk. To przede wszystkim musi być osoba, która pod żadnym pozorem nie zdradzi miejsca położenia ukraińskich oddziałów. Ani nie pokaże twarzy żołnierzy. Dla dziennikarzy telewizyjnych i fotoreporterów to już niemałe wyzwanie, bo trzeba uważać nie tylko na to, jak pokażą uczestników walk, ale także sam krajobraz i rodzaj broni. Sprawa na tyle złożona, że niewielu dziennikarzy decyduje się na taki wyjazd – bo do niego trzeba doliczyć wcale niemałe ryzyko śmierci. Ja jednak nie rezygnuję – umówiłem się tam z ludźmi, których spotkałem podczas swoich wędrówek po pogrążonej w wojnie Ukrainie. Choć wiem, że Bachmut jest poza moim zasięgiem, postaram się z moimi wojskowymi przewodnikami podejść możliwie najbliżej linii frontu. Po to, żeby móc powiedzieć światu o okrucieństwach Rosji i bohaterstwie zwykłych, przeciętnych ludzi. Czy Bachmut padnie? Nie chcę powtarzać obiegowych opinii z ulic Kramatorska czy Charkowa, ale coraz mniej ludzi wierzy w sens jego obrony.
Tekst pochodzi z 14 (1784) numeru „Tygodnika Solidarność”.