Fiasko amerykańskiej misji Zełenskiego. Dramatyczne konsekwencje dla Ukrainy
Oczywiście zachodnie media i politycy nie wzywają (jeszcze) wprost Kijowa, by obniżył swe maksymalistyczne postulaty dotyczące potencjalnego porozumienia kończącego wojnę, czyli odzyskania wszystkich terytoriów formalnie należących do Ukrainy. A więc i Krymu. Dla każdego jest oczywiste, że Rosja nigdy na coś takiego nie pójdzie. Jedyną możliwością powrotu choćby Krymu pod kontrolę Kijowa jest po prostu upadek reżimu w Rosji i głęboka, długa smuta. Ale to póki co jest political fiction. Tymczasem pośrednia presja na Zełenskiego już ma miejsce. Choć z Trumpa robi się niemal kumpla Putina, który by sprzedał Ukraine Rosji, to tak naprawdę niemal wszystkie elity zachodnie (może z wyjątkiem bałtyckich i części polskich) chciałyby negocjacji pokojowych i zamrożenia konfliktu, nawet za cenę pewnych terytorialnych ustępstw Ukrainy.
Czytaj również: Zapytaliśmy prok. Wrzosek o "neosędziów". A potem zapytaliśmy eksperta
"Nowa definicja zwycięstwa"
Teraz wyrażają to poprzez postulat „zdefiniowania na nowo, co oznacza zwycięstwo” w starciu z Rosją. Tak to ładnie ujął np. „The Economist”. Brytyjski dziennik pisze, że toczona od ponad dwóch lat wojna na wyniszczenie jest nie do utrzymania, bo mimo ogromnej liczby rannych i zabitych po stronie Rosji ma ona na tyle dużą przewagę ludnościową, że ukraińskie linie frontu wcześniej czy później się załamią. I to Rosja ma potencjał, by prowadzić wojnę jeszcze przez lata. Dowodem determinacji budżet na przyszły rok, w którym wydatki na „obronność” wzrosnąć mają aż o jedną czwartą w stosunku do obecnego roku. Na wojnę w przyszłym roku Rosja chce wydać 4 na 10 rubli w budżecie! Co najmniej, bo przecież duża część budżetu jest utajniona – można zakładać, że tam też są środki na wojnę. Tymczasem Ukraina funkcjonuje tylko dzięki ekonomicznej kroplówce Zachodu i na kredyt tak naprawdę. Zachód boi się użyć do wsparcia Kijowa zamrożonych aktywów rosyjskich, bo to byłby precedens, którego tak naprawdę nikt na świecie (prócz Ukrainy) nie chce. Do tego z każdym kolejnym rokiem coraz gorzej wygląda sektor energetyczny na Ukrainie, regularnie, co noc atakowany dronami i rakietami. To zapowiada zimną zimę w wielu ukraińskich domach. Nic dziwnego, że w społeczeństwie ukraińskim powoli rośnie odsetek ludzi gotowych oddać część terytorium w zamian za pokój. Ich frustrację pogłębia fakt, że setki tysięcy ich rodaków, mężczyzn w wieku poborowym, uciekło z kraju by nie pójść do wojska. Efekt? Na front idą i giną biedni. Ci bogatsi mieli możliwość wyjechać za granicę. Do tego słabnie morale wojska, bo z powodu braku ludzi żołnierze nie są demobilizowani mimo bardzo długiej służby. Wejście do obwodu kurskiego i okupacja części terytorium Rosji na krótko wywołały euforię. Zgodnie bowiem z oczekiwaniami, Rosjanie rozpoczęli kontrofensywę i nawet jeśli potrwa to długie miesiące, wypchną Ukraińców za granicę. A tymczasem w Donbasie to Rosjanie od miesięcy posuwają się naprzód. Lada chwila paść mogą kolejne ukraińskie miasta.
Misja Zełenskiego
W takiej niewesołej sytuacji Zełenski poleciał do USA. To była wizyta szczególnie ważna, bo w środku amerykańskiej kampanii prezydenckiej i z racji na „plan zwycięstwa”, jaki partnerom w USA przedstawił ukraiński przywódca. No i na obu tych polach tak naprawdę Zełenski poległ, nie pomagając swemu krajowi. Po pierwsze, rozzłościł republikanów i to nie tylko za wymianę złośliwości z Trumpem („tak naprawdę nie wie, jak zatrzymać wojnę, nawet jeśli może myśleć, że wie”) i atak w „New Yorkerze” na Vance’a. Oburzenie GOP wywołała też wizyta Zełenskiego w fabryce amunicji artyleryjskiej w Pensylwanii, gdzie towarzyszyli mu gubernator stanu Josh Shapiro i senator z Pensylwanii Bob Casey. Obaj demokraci, a Pensylwania uważana jest za jeden z kilku kluczowych stanów, które zdecydują o wyniku wyborów w USA. Ostatecznie Zełenski spotkał się jeszcze z grupą proukraińskich republikańskich kongresmenów, a nawet z Trumpem, ale zbojkotowali go liderzy GOP w Kongresie, a republikański elektorat i media utrwaliły się w negatywnym stosunku do prezydenta Ukrainy. Co oczywiście musi mieć przełożenie na wyborczą retoryką nie tylko duetu Trump/Vance, ale też licznych kandydatów Partii Republikańskiej do Kongresu czy na stanowiska gubernatorów.
Oczywiście Zełenski stawiał bardziej na to, co uzyska od rządzących demokratów. Od Kamali Harris usłyszał obietnicę kontynuacji obecnej polityki USA wobec wojny w razie jej wygranej (czy ta polityka jest aż tak wspaniała, a powrót Trumpa tak zły dla Kijowa, jak się przedstawia, to temat do oddzielnej dyskusji), zaś Biden zapowiedział rekordowy pakiet pomocy wojskowej dla Ukrainy opiewający na niemal 8 mld dolarów. Akurat starczy na kontynuację działań zbrojnych do lutego przyszłego roku. Pytanie, co dalej? Zełenski wyraźnie postawił na Harris. Zakładając nawet, że ona wygra, to co to zmieni na froncie? Niewiele. Zełenski nie powinien oczekiwać jakiegoś wzrostu pomocy z USA. A z Europy może ona wręcz zacząć maleć. Skoro już nawet prezydent Petr Pavel mówi, że Ukraina musi zacząć myśleć realnie, czyli pogodzić się z tym, że wojny nie jest w stanie wygrać, a wszystkich ziem odzyskać…
Tej wojny nie da się wygrać
„Plan zwycięstwa” Zełenskiego okazał się zaś zwykłym kapiszonem. Oczywiście zachodni politycy tego nie powiedzą wprost. Wystarczą ich anonimowe komentarze w prasie. Z nich wynika, że ten plan to żadna strategia, ale zbiór próśb o większą ilość i typy broni, jak też oczekiwanie swobodnego nimi dysponowania – choćby do atakowania celów w Rosji. Na to Kijów nie ma co liczyć. Biden i Scholz przestraszyli się gróźb atomowych płynących z Kremla. Okazało się, że Putin siedząc w Moskwie okazał się skuteczniejszy we wpływaniu na stanowisko liderów Zachodu, niż Zełenski pielgrzymujący za ocean. Prezydent Ukrainy może oczywiście jeszcze długo grać twardziela, ale fakty są brutalne: tej wojny nie da się wygrać. Oczywiście w dużej mierze z powodu kunktatorstwa Zachodu, ale też i z winy samych Ukraińców. Zbyt wielu wyjechało z kraju i nie myśli walczyć w obronie ojczyzny.