Rafał Woś: Kto nie opowiada siebie, tego opowiadają inni

Rozradowani „naprawiacze mediów publicznych” nie dostrzegają, że przy okazji ich działań pod nóż idzie bezpieczeństwo informacyjne obywateli i obywatelek dużego kraju w środku Europy.
Rafał Woś Rafał Woś: Kto nie opowiada siebie, tego opowiadają inni
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Oczywiście punktem wyjścia dla każdej rewolucji jest opowieść o poprzedzającym ją upadku. Nie inaczej jest i tym razem. Dla Donalda Tuska i spółki fundamentem ich obecnych działań jest narracja o „zniszczeniu mediów publicznych przez PiS”. O jakie „zniszczenie” jednak tak właściwie chodzi? Przecież raczej nie o upadek finansowo-organizacyjny. Bo tu akurat lata 2015–2023 były czasem, gdy TVP oraz Polskie Radio (z PAP-em trochę gorzej) stanęły na dużo bardziej solidnych fundamentach niż wcześniej. Pod wieloma względami te minione osiem lat to był nawet czas gwałtownego rozwoju, zwłaszcza publicznej telewizji, która otwierała w tym czasie nowe kanały, rozbudowała własną produkcję czy – last but not least – przestała być tak legendarnie śmieciowym pracodawcą, jak w latach poprzednich.

Zjeść zupę widelcem, tańcząc Macarenę

Było to wszystko efektem zapewnienia telewizji i radiu finansowania bezpośrednio z budżetu państwa. Strumień pieniędzy od rządu zakończył trwający przez wiele lat żenujący spektakl żebractwa uprawianego przez polskie media publiczne. Kulminacją tamtego procesu – o czym dziś już niewielu chce pamiętać – były czasy poprzedniego rządu Donalda Tuska, gdy koalicja PO–PSL nie miała zamiaru ani usprawnić ściągania abonamentu RTV, ani wprowadzić w jego miejsce żadnego innego podatku. Siłą rzeczy publiczne TV i radio musiały bić się więc o udziały w rynku ze stacjami komercyjnymi (w celu pozyskania pieniędzy od reklamodawców). Problem tylko w tym, że od tych samych radia i TV oczekiwano, iż będą – i to dokładnie w tym samym czasie – realizować misję nadawcy publicznego. To znaczy: mieli robić media wartościowe oraz ambitne i – broń Boże – nie „tanie czy niskie”. Stawiało to władze mediów publicznych z tamtych czasów w sytuacji kogoś, kto ma zjeść zupę widelcem i jeszcze przy tym odtańczyć Macarenę. Management z Woronicza czy Niepodległości (siedziba Polskiego Radia) godził te sprzeczności (zazwyczaj) w najprostszy ze sposobów, to znaczy kosztem pracowników. W efekcie media publiczne przed rokiem 2015 zamiast być kotwicą dobrego publicznego zatrudnienia, zaniżały standardy i psuły rynek, promując kontrakty uśmieciowione, nieprzejrzyste, i outsourcując sporą część produkcji do firm zewnętrznych. Minęło parę lat i tamte fakty popadły już trochę w zapomnienie. Także dlatego, że nijak nie pasują do wygodnej dla nowej władzy tezy o tym, że to dopiero PiS zniszczyło media publiczne.

Oczywiście heroldzi dzisiejszego uzdrawiania mediów publicznych odpowiedzą na to, że PiS niszczyło bardziej perfidnie. To znaczy – owszem – zapewniło stabilne finansowanie, ale przecież z drugiej strony domagało się wierności linii partyjno-rządowej. Słowem: uczyniło z mediów publicznych – w najlepszym razie – „tubę propagandową”, a w najgorszym „fabryki nienawiści” albo „ściek” – jak mówią niektórzy przedstawiciele nowej władzy. Nie mam zamiaru wystawiać kolegom i koleżankom z TVP czy PR świadectwa „czystych jak łza pluralistów”, we dnie i w nocy zatroskanych tym, by przekaz, dobór gości czy tematów był w 150 procentach obiektywny, bo tak przecież nie było. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że broni się sienkiewiczowsko-bodnarowska teza o totalnym i bezprecedensowym upadku mediów publicznych pod rządami PiS. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, każdy o pamięci politycznej dłuższej niż u jętki jednodniówki musi przyznać, że media publiczne zawsze podlegały naciskom właścicielskim ze strony skarbu państwa. Tak było w SLD-owskiej TVP prezesa Roberta Kwiatkowskiego. Albo później, w czasie kolejnych – nieraz bardzo egzotycznych – koalicji medialnych, gdy gabinety na Woronicza dzielone były jako wprost partyjne łupy. Albo jeszcze później, gdy – w czasach premiera Tuska – TVP stała się trudnym do odróżnienia klonem TVN – najbardziej zainteresowanym patrzeniem na ręce… PiS-owskiej opozycji. Ktoś może oczywiście dowodzić, że w czasach Jacka Kurskiego praktyka ta została podniesiona na nieznane wcześniej wyżyny. Bardzo możliwe. Trudno jednak – zachowując elementarną uczciwość – upierać się, że z mediami publicznymi w Polsce wszystko było OK, po czym przyszło złe PiS i je zgwałciło. Bo to nie jest prawda.

Jak się przechwytuje media?

Nie klei się na dodatek jeszcze jeden element opowieści o „czarnej godzinie” mediów publicznych w Polsce pod rządami kaczystów. Oczywiście można w nieskończoność przywoływać stronnicze „Wiadomości” TVP alb toporne „paski” TVP Info. Godzi się jednak wspomnieć także o dalece bardziej wyważonej publicystyce obecnej w Polskim Radiu 24, o stojących na bardzo wysokim poziomie programach w TVP Kultura czy o TVP World – nowym kanale podejmującym próbę robienia tego, co od dekad robią publiczni nadawcy w Niemczech (Deutsche Welle), Francji (France24) albo Wielkiej Brytanii (BBC World), to znaczy misji opowiadania świata widzowi spoza tych krajów zgodnie z interesem Berlina, Paryża i Londynu. Zaoranie tego wszystkiego teraz, z uzasadnieniem, że przecież „red. Rachoń to, a red. Holecka tamto”, jest zwyczajnym marnotrawstwem zasobów, działaniem dowodzącym głupoty. I to w najlepszym razie.

Ale najważniejsze… dopiero przed nami. Bo w gruncie rzeczy media publiczne to przecież nie tylko rodzaj tuby, poprzez którą rząd może wpływać na postawy wyborców. Takie stawianie sprawy kompletnie nie bierze pod uwagę faktu, że posiadanie własnych mediów ma przede wszystkim wymiar strategiczny i geopolityczny. Chodzi o tzw. bezpieczeństwo informacyjne, które jest ważnym elementem suwerenności. Tak zewnętrznej – wobec innych krajów, jak i wewnętrznej – przejawiającej się w prymacie demokracji nad dyktatem mniejszości wpływowych i dysponujących przewagą finansową albo symboliczną.

Ekonomiści nazywają to „przechwyceniem mediów”. Chodzi o stan, w którym media – instytucje kluczowe dla rozwoju współczesnej demokratycznej debaty – popadają w stan „nadmiernego pobłażania lub empatii” wobec niektórych grup interesu. Wobec innych zaś bywają nieprzejednane i nie ustają w wysiłkach zniszczenia instytucji, środowisk czy sposobów myślenia, które (z różnych powodów) nie podobają się ich ideowym przyjaciołom albo patronom. Co ciekawe, takie analizowanie roli mediów w społeczeństwie nie jest bynajmniej domeną tylko konserwatywnej prawicy. Nawet noblista i ulubieniec amerykańskiego liberalnego establishmentu Joseph Stiglitz pisał w roku 2017 (razem z żoną Anyą Schiffrin) o różnych typach „przechwycenia mediów”, z którymi mamy do czynienia w dzisiejszym świecie.

Występuje u Stiglitza przechwycenie proste – poprzez strukturę właścicielską. Jest też przechwycenie, które dokonuje się na drodze „finansowych zachęt” do takiego, a nie innego zachowania. Tym skuteczniejsze, że przecież media prywatne (niezależnie od ideowego profilu) są wszak w dzisiejszym kapitalizmie zazwyczaj podmiotami gospodarczymi nastawionymi na zysk, i to on (a nie żadne dobro publiczne) wyznacza im ramy funkcjonowania. Jest wreszcie u Stiglitza tzw. przechwycenie poznawcze. Ono odbywa się na poziomie dużo głębszym niż konkretne zachęty czy zakazy. Chodzi tutaj o to, że media są wynikiem osobistych sympatii i antypatii tworzących je ludzi. W tym sensie tzw. linia redakcyjna jest zawsze odzwierciedleniem tego, kim są zarządcy danego tytułu i jakie są ich interesy.

Mamy problem. I to duży

Mając w pamięci te wszystkie – bardzo przecież realne – typy uwikłania mediów, wyobraźmy sobie teraz, że jakaś potężna grupa interesu (potężny koncern albo zasobne mocarstwo) zamarzy sobie o przechwyceniu rynku medialnego w kraju, na który chce zdobyć wpływ albo ten wpływ ugruntować. Czy może to zrobić? Owszem, może. I robi. To sytuacja znana z historii wielu krajów próbujących wyzwolić się spod kolonialnej lub półkolonialnej kurateli potężnych sąsiadów. Z Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Azji. Ale czy aby tak bardzo obca naszym polskim doświadczeniom z rynkiem medialnym po roku 1989? Nie wydaje mi się.

Uniknąć wpadnięcia w pułapkę przechwycenia mediów i utraty owej suwerenności informacyjnej można tylko w jeden sposób. Właśnie poprzez media publiczne. Nie wystarczy jednak tylko mieć dwa kanały publicznej TV albo trzy radiowe. Te media publiczne muszą jeszcze coś znaczyć. Być na tyle silne, by stanowić przeciwwagę dla mediów komercyjnych. Dla nas, obywateli, to jest absolutnie kluczowe. A to dlatego, że wobec stacji prywatnych w zasadzie nie możemy się nawet za bardzo domagać rzetelności czy względu na jakieś dobro publiczne – bo przecież zaraz usłyszymy, że są to właśnie media prywatne i nikomu nic do tego, co piszą albo pokazują. Z mediami publicznymi jest inaczej. Poprzez strukturę właścicielską (skarb państwa) znajdują się one pod stałą demokratyczną kontrolą realizowaną na drodze wyborów. Ot tak, jak w Polsce roku 2023.

W tym sensie warto jednak zauważyć, że w minionych tygodniach zdarzyło się w Polsce coś bardzo niepokojącego. Oto na początku miesiąca kanał TVP Info miał ok. 5 proc. udział w rynku. Mniej więcej taki sam, jak stanowiąca jego największą konkurencję prywatna stacja newsowa TVN24. Po kilku tygodniach „kuracji ozdrowieńczej” ministra Bartłomieja Sienkiewicza TVP Info ma… 0,1 proc. udziału w rynku. Innymi słowy, publiczny nadawca – i to w wyniku działań swojego właściciela, czyli rządu – oddał niemal całą wypracowywaną latami część medialnego tortu. To znaczy zrzekł się widzów, wpływu i pieniędzy od reklamodawców. Jeżeli podobny będzie los kolejnych anten, to mamy problem. I to duży.

I doprawdy marna to pociecha, że na trupie mediów publicznych w Polsce pożywili się teraz inni gracze. Liberalny TVN czy prawicowa TV Republika. To bez znaczenia. To wszystko są bowiem stacje prywatne, które dziś są własnością tych, a jutro mogą przypaść tamtym. Finał jest taki, że teraz, nawet jeśli marka TVP Info (czy innych) przetrwa, to w dającej się przewidzieć przyszłości będzie pewnie tylko cieniem siebie sprzed kilku tygodni. Narzędziem kompletnie niezdolnym do spełniania roli gwaranta bezpieczeństwa informacyjnego kraju. Jako kraj tracimy tym samym możliwość opowiadania o nas samych. A kto nie opowiada samego siebie, za tego zaczynają mówić inni. Tak to działa. Tak się traci podmiotowość i suwerenność.

Tekst pochodzi z 2 (1824) numeru „Tygodnika Solidarność”.


 

POLECANE
Niemieckie medium, w którym publikowano instrukcję stosowania wobec PiS metod policyjnych na liście niemieckich służb gorące
Niemieckie medium, w którym publikowano "instrukcję" stosowania wobec PiS "metod policyjnych" na liście niemieckich służb

Bawarski Urząd Ochrony Konstytucji opublikował analizę rosyjskiej kampanii dezinformacyjnej nazywanej w dokumencie "DOPPELGÄNGER". Co ciekawe przewija się w niej nazwa medium, które publikowało artykuły Klausa Bachmanna, który wzywał do stosowania "metod policyjnych" wobec PiS i Andrzeja Dudy.

Czarna seria. Nie żyje następny żołnierz z ostatniej chwili
Czarna seria. Nie żyje następny żołnierz

Armię dotyka seria tragicznych wydarzeń. Tym razem o śmierci żołnierza poinformowała 18. Dywizja Zmechanizowana.

Adam Bodnar podziękował za przewrócenie państwa konstytucyjnego gorące
Adam Bodnar podziękował za "przewrócenie państwa konstytucyjnego"

Donald Tusk i Adam Bodnar odbyli wielogodzinne spotkanie z przedstawicielami ściśle wyselekcjonowanych i najbardziej upolitycznionych środowisk sędziowskich.

Niemieccy pracodawcy gorzej opłacają obcokrajowców tylko u nas
Niemieccy pracodawcy gorzej opłacają obcokrajowców

Niemiecki rząd przyznaje w publikacji Bundestagu, ze w Niemczech średnie miesięczne wynagrodzenie dla pracujących na pełen etat wynosi 3 945 euro dla Niemców i 3 034 euro dla obcokrajowców. Mediana wynagrodzeń obcokrajowców była zatem o 911 euro lub 23 procent niższa niż w przypadku Niemców.

Dramat nad jeziorem Ukiel w Olsztynie z ostatniej chwili
Dramat nad jeziorem Ukiel w Olsztynie

W sobotę na niestrzeżonej plaży nad jeziorem Ukiel w Olsztynie doszło do tragicznego wypadku. 36-letni mężczyzna stracił życie, próbując uratować swojego siedmioletniego syna, który wpadł do wody podczas zabawy na pontonie.

Nie żyje znany piłkarz z ostatniej chwili
Nie żyje znany piłkarz

Media obiegła informacja o śmierci byłego piłkarza reprezentacji Szkocji. Ron Yeats miał 86 lat.

Technicy działają. Potężna awaria na niemieckiej kolei z ostatniej chwili
"Technicy działają". Potężna awaria na niemieckiej kolei

W sobotę, 7 września doszło do poważnej awarii systemu łączności Deutsche Bahn, która sparaliżowała ruch kolejowy w środkowych Niemczech.

Nowa prognoza IMGW. Oto co nas czeka w najbliższych dniach z ostatniej chwili
Nowa prognoza IMGW. Oto co nas czeka w najbliższych dniach

Jak poinformował IMGW, Europa wschodnia, północna oraz częściowo centralna znajdują się w zasięgu słabnącego wyżu znad zachodniej Rosji, pozostała część kontynentu pod wpływem rozległego niżu z ośrodkiem nad Wielką Brytanią. Zachodnia i centralna Polska będzie w zasięgu zatoki niżu z ośrodkiem nad Wielką Brytanią, a wschodnie obszary kraju pozostaną na skraju wyżu z centrum nad zachodnią Rosją. Na przeważający obszar kraju z południa będzie napływać powietrze pochodzenia zwrotnikowego, jedynie wschód pozostanie w powietrzu polarnym, kontynentalnym.

Anna Lewandowska podzieliła się radosną wiadomością. W sieci lawina gratulacji z ostatniej chwili
Anna Lewandowska podzieliła się radosną wiadomością. W sieci lawina gratulacji

Anna Lewandowska podzieliła się w mediach społecznościowych radosną wiadomością.

Kiedy się Pan dowiedział? Niemcy budują swoje CPK. Jest interpelacja do Tuska z ostatniej chwili
"Kiedy się Pan dowiedział?" Niemcy budują swoje CPK. Jest interpelacja do Tuska

Lufthansa w niedawnym komunikacie prasowym informowała, że firma ma planach poczynić wielką wartą 600 milionów euro inwestycję. Chodzi o gruntowną modernizację hubu cargo na lotnisku we Frankfurcie. Wszystko miałoby odbyć się do 2030 roku. W związku z tymi ambitnymi planami poseł PiS Sebastian Łukaszewicz zwrócił się do Premiera Donalda Tuska z interpelacją w której zawarł 4 ważne pytania.

REKLAMA

Rafał Woś: Kto nie opowiada siebie, tego opowiadają inni

Rozradowani „naprawiacze mediów publicznych” nie dostrzegają, że przy okazji ich działań pod nóż idzie bezpieczeństwo informacyjne obywateli i obywatelek dużego kraju w środku Europy.
Rafał Woś Rafał Woś: Kto nie opowiada siebie, tego opowiadają inni
Rafał Woś / fot. M. Żegliński

Oczywiście punktem wyjścia dla każdej rewolucji jest opowieść o poprzedzającym ją upadku. Nie inaczej jest i tym razem. Dla Donalda Tuska i spółki fundamentem ich obecnych działań jest narracja o „zniszczeniu mediów publicznych przez PiS”. O jakie „zniszczenie” jednak tak właściwie chodzi? Przecież raczej nie o upadek finansowo-organizacyjny. Bo tu akurat lata 2015–2023 były czasem, gdy TVP oraz Polskie Radio (z PAP-em trochę gorzej) stanęły na dużo bardziej solidnych fundamentach niż wcześniej. Pod wieloma względami te minione osiem lat to był nawet czas gwałtownego rozwoju, zwłaszcza publicznej telewizji, która otwierała w tym czasie nowe kanały, rozbudowała własną produkcję czy – last but not least – przestała być tak legendarnie śmieciowym pracodawcą, jak w latach poprzednich.

Zjeść zupę widelcem, tańcząc Macarenę

Było to wszystko efektem zapewnienia telewizji i radiu finansowania bezpośrednio z budżetu państwa. Strumień pieniędzy od rządu zakończył trwający przez wiele lat żenujący spektakl żebractwa uprawianego przez polskie media publiczne. Kulminacją tamtego procesu – o czym dziś już niewielu chce pamiętać – były czasy poprzedniego rządu Donalda Tuska, gdy koalicja PO–PSL nie miała zamiaru ani usprawnić ściągania abonamentu RTV, ani wprowadzić w jego miejsce żadnego innego podatku. Siłą rzeczy publiczne TV i radio musiały bić się więc o udziały w rynku ze stacjami komercyjnymi (w celu pozyskania pieniędzy od reklamodawców). Problem tylko w tym, że od tych samych radia i TV oczekiwano, iż będą – i to dokładnie w tym samym czasie – realizować misję nadawcy publicznego. To znaczy: mieli robić media wartościowe oraz ambitne i – broń Boże – nie „tanie czy niskie”. Stawiało to władze mediów publicznych z tamtych czasów w sytuacji kogoś, kto ma zjeść zupę widelcem i jeszcze przy tym odtańczyć Macarenę. Management z Woronicza czy Niepodległości (siedziba Polskiego Radia) godził te sprzeczności (zazwyczaj) w najprostszy ze sposobów, to znaczy kosztem pracowników. W efekcie media publiczne przed rokiem 2015 zamiast być kotwicą dobrego publicznego zatrudnienia, zaniżały standardy i psuły rynek, promując kontrakty uśmieciowione, nieprzejrzyste, i outsourcując sporą część produkcji do firm zewnętrznych. Minęło parę lat i tamte fakty popadły już trochę w zapomnienie. Także dlatego, że nijak nie pasują do wygodnej dla nowej władzy tezy o tym, że to dopiero PiS zniszczyło media publiczne.

Oczywiście heroldzi dzisiejszego uzdrawiania mediów publicznych odpowiedzą na to, że PiS niszczyło bardziej perfidnie. To znaczy – owszem – zapewniło stabilne finansowanie, ale przecież z drugiej strony domagało się wierności linii partyjno-rządowej. Słowem: uczyniło z mediów publicznych – w najlepszym razie – „tubę propagandową”, a w najgorszym „fabryki nienawiści” albo „ściek” – jak mówią niektórzy przedstawiciele nowej władzy. Nie mam zamiaru wystawiać kolegom i koleżankom z TVP czy PR świadectwa „czystych jak łza pluralistów”, we dnie i w nocy zatroskanych tym, by przekaz, dobór gości czy tematów był w 150 procentach obiektywny, bo tak przecież nie było. Nie oznacza to jednak bynajmniej, że broni się sienkiewiczowsko-bodnarowska teza o totalnym i bezprecedensowym upadku mediów publicznych pod rządami PiS. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, każdy o pamięci politycznej dłuższej niż u jętki jednodniówki musi przyznać, że media publiczne zawsze podlegały naciskom właścicielskim ze strony skarbu państwa. Tak było w SLD-owskiej TVP prezesa Roberta Kwiatkowskiego. Albo później, w czasie kolejnych – nieraz bardzo egzotycznych – koalicji medialnych, gdy gabinety na Woronicza dzielone były jako wprost partyjne łupy. Albo jeszcze później, gdy – w czasach premiera Tuska – TVP stała się trudnym do odróżnienia klonem TVN – najbardziej zainteresowanym patrzeniem na ręce… PiS-owskiej opozycji. Ktoś może oczywiście dowodzić, że w czasach Jacka Kurskiego praktyka ta została podniesiona na nieznane wcześniej wyżyny. Bardzo możliwe. Trudno jednak – zachowując elementarną uczciwość – upierać się, że z mediami publicznymi w Polsce wszystko było OK, po czym przyszło złe PiS i je zgwałciło. Bo to nie jest prawda.

Jak się przechwytuje media?

Nie klei się na dodatek jeszcze jeden element opowieści o „czarnej godzinie” mediów publicznych w Polsce pod rządami kaczystów. Oczywiście można w nieskończoność przywoływać stronnicze „Wiadomości” TVP alb toporne „paski” TVP Info. Godzi się jednak wspomnieć także o dalece bardziej wyważonej publicystyce obecnej w Polskim Radiu 24, o stojących na bardzo wysokim poziomie programach w TVP Kultura czy o TVP World – nowym kanale podejmującym próbę robienia tego, co od dekad robią publiczni nadawcy w Niemczech (Deutsche Welle), Francji (France24) albo Wielkiej Brytanii (BBC World), to znaczy misji opowiadania świata widzowi spoza tych krajów zgodnie z interesem Berlina, Paryża i Londynu. Zaoranie tego wszystkiego teraz, z uzasadnieniem, że przecież „red. Rachoń to, a red. Holecka tamto”, jest zwyczajnym marnotrawstwem zasobów, działaniem dowodzącym głupoty. I to w najlepszym razie.

Ale najważniejsze… dopiero przed nami. Bo w gruncie rzeczy media publiczne to przecież nie tylko rodzaj tuby, poprzez którą rząd może wpływać na postawy wyborców. Takie stawianie sprawy kompletnie nie bierze pod uwagę faktu, że posiadanie własnych mediów ma przede wszystkim wymiar strategiczny i geopolityczny. Chodzi o tzw. bezpieczeństwo informacyjne, które jest ważnym elementem suwerenności. Tak zewnętrznej – wobec innych krajów, jak i wewnętrznej – przejawiającej się w prymacie demokracji nad dyktatem mniejszości wpływowych i dysponujących przewagą finansową albo symboliczną.

Ekonomiści nazywają to „przechwyceniem mediów”. Chodzi o stan, w którym media – instytucje kluczowe dla rozwoju współczesnej demokratycznej debaty – popadają w stan „nadmiernego pobłażania lub empatii” wobec niektórych grup interesu. Wobec innych zaś bywają nieprzejednane i nie ustają w wysiłkach zniszczenia instytucji, środowisk czy sposobów myślenia, które (z różnych powodów) nie podobają się ich ideowym przyjaciołom albo patronom. Co ciekawe, takie analizowanie roli mediów w społeczeństwie nie jest bynajmniej domeną tylko konserwatywnej prawicy. Nawet noblista i ulubieniec amerykańskiego liberalnego establishmentu Joseph Stiglitz pisał w roku 2017 (razem z żoną Anyą Schiffrin) o różnych typach „przechwycenia mediów”, z którymi mamy do czynienia w dzisiejszym świecie.

Występuje u Stiglitza przechwycenie proste – poprzez strukturę właścicielską. Jest też przechwycenie, które dokonuje się na drodze „finansowych zachęt” do takiego, a nie innego zachowania. Tym skuteczniejsze, że przecież media prywatne (niezależnie od ideowego profilu) są wszak w dzisiejszym kapitalizmie zazwyczaj podmiotami gospodarczymi nastawionymi na zysk, i to on (a nie żadne dobro publiczne) wyznacza im ramy funkcjonowania. Jest wreszcie u Stiglitza tzw. przechwycenie poznawcze. Ono odbywa się na poziomie dużo głębszym niż konkretne zachęty czy zakazy. Chodzi tutaj o to, że media są wynikiem osobistych sympatii i antypatii tworzących je ludzi. W tym sensie tzw. linia redakcyjna jest zawsze odzwierciedleniem tego, kim są zarządcy danego tytułu i jakie są ich interesy.

Mamy problem. I to duży

Mając w pamięci te wszystkie – bardzo przecież realne – typy uwikłania mediów, wyobraźmy sobie teraz, że jakaś potężna grupa interesu (potężny koncern albo zasobne mocarstwo) zamarzy sobie o przechwyceniu rynku medialnego w kraju, na który chce zdobyć wpływ albo ten wpływ ugruntować. Czy może to zrobić? Owszem, może. I robi. To sytuacja znana z historii wielu krajów próbujących wyzwolić się spod kolonialnej lub półkolonialnej kurateli potężnych sąsiadów. Z Afryki, Ameryki Łacińskiej czy Azji. Ale czy aby tak bardzo obca naszym polskim doświadczeniom z rynkiem medialnym po roku 1989? Nie wydaje mi się.

Uniknąć wpadnięcia w pułapkę przechwycenia mediów i utraty owej suwerenności informacyjnej można tylko w jeden sposób. Właśnie poprzez media publiczne. Nie wystarczy jednak tylko mieć dwa kanały publicznej TV albo trzy radiowe. Te media publiczne muszą jeszcze coś znaczyć. Być na tyle silne, by stanowić przeciwwagę dla mediów komercyjnych. Dla nas, obywateli, to jest absolutnie kluczowe. A to dlatego, że wobec stacji prywatnych w zasadzie nie możemy się nawet za bardzo domagać rzetelności czy względu na jakieś dobro publiczne – bo przecież zaraz usłyszymy, że są to właśnie media prywatne i nikomu nic do tego, co piszą albo pokazują. Z mediami publicznymi jest inaczej. Poprzez strukturę właścicielską (skarb państwa) znajdują się one pod stałą demokratyczną kontrolą realizowaną na drodze wyborów. Ot tak, jak w Polsce roku 2023.

W tym sensie warto jednak zauważyć, że w minionych tygodniach zdarzyło się w Polsce coś bardzo niepokojącego. Oto na początku miesiąca kanał TVP Info miał ok. 5 proc. udział w rynku. Mniej więcej taki sam, jak stanowiąca jego największą konkurencję prywatna stacja newsowa TVN24. Po kilku tygodniach „kuracji ozdrowieńczej” ministra Bartłomieja Sienkiewicza TVP Info ma… 0,1 proc. udziału w rynku. Innymi słowy, publiczny nadawca – i to w wyniku działań swojego właściciela, czyli rządu – oddał niemal całą wypracowywaną latami część medialnego tortu. To znaczy zrzekł się widzów, wpływu i pieniędzy od reklamodawców. Jeżeli podobny będzie los kolejnych anten, to mamy problem. I to duży.

I doprawdy marna to pociecha, że na trupie mediów publicznych w Polsce pożywili się teraz inni gracze. Liberalny TVN czy prawicowa TV Republika. To bez znaczenia. To wszystko są bowiem stacje prywatne, które dziś są własnością tych, a jutro mogą przypaść tamtym. Finał jest taki, że teraz, nawet jeśli marka TVP Info (czy innych) przetrwa, to w dającej się przewidzieć przyszłości będzie pewnie tylko cieniem siebie sprzed kilku tygodni. Narzędziem kompletnie niezdolnym do spełniania roli gwaranta bezpieczeństwa informacyjnego kraju. Jako kraj tracimy tym samym możliwość opowiadania o nas samych. A kto nie opowiada samego siebie, za tego zaczynają mówić inni. Tak to działa. Tak się traci podmiotowość i suwerenność.

Tekst pochodzi z 2 (1824) numeru „Tygodnika Solidarność”.



 

Polecane
Emerytury
Stażowe