[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Mały sabotaż

Mały sabotaż może być formą dawania świadectwa i komunikowania swych preferencji. Jest również sposobem na ośmielanie zlęknionych. Na przykład lubię mówić: „Weselszego nowego roku!”. A dlaczego „weselszego”? Bo zawsze może być weselej, a wtedy jest zwykle i lepiej, i fajniej. A przynajmniej mam taką nadzieję, czego czytelnikom „Tygodnika Solidarność” serdecznie życzę.
 [Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Mały sabotaż
/ Foto T. Gutry

Chciałbym też zachęcić do optymizmu. Nie do mrzonkowego podejścia do życia, ale do realistycznego spojrzenia na rzeczywistość. Jest tak, jak jest, a nie tak, jakbyśmy chcieli, aby było. Dla wielu ta rzeczywistość jest demobilizująca. Jeśli jest tak, a nie inaczej, albo lepiej – jeśli jest tak źle czy byle jak, to ja na to nie mam wpływu i nie powinienem w związku z tym robić nic, żeby to zmienić i aby było tak, jak powinno być. Nic bardziej błędnego. Często słyszy się (nie tylko w Polsce, ale też i tutaj w USA) utyskiwanie: „Jest strasznie, nic nie można zrobić”. No, to rusz odwłokiem, bracie i siostro, zachęcam. Nawet minimalne wysiłki przecież się liczą. Nawet symboliczny upór czy przejaw inicjatywy pomagają. Sygnalizują nam i innym, że nie jesteśmy bezradni. Wzmacniają nas psychologicznie i nastawiają pozytywniej. A pozytywne myślenie może być kluczem do sukcesu. Defetyzm paraliżuje, optymistyczne nastawienie do życia napędza ducha.

Jeden z moich kolegów, osoba wielce zasłużona, wysoko postawiona niegdyś w administracji Ronalda Reagana, ma zwyczaj przekładania książek w księgarni. Usuwa z eksponowanych miejsc lewackie pozycje i zastępuje je prawicowymi, albo przynajmniej nielewackimi. Cieszy się niezmiennie z tego małego sabotażu, zanosi się wewnętrznym chichotem chochlika. Jak powiadam, jest to osoba szacowna i niezwykle zasłużona. Właściwie nie musi uciekać się do takich sztubackich posunięć, ale on uważa, że musi. Bo wtedy lepiej się czuje sam ze sobą. Nie pozwala się lewactwu panoszyć. Ponad dwadzieścia lat temu, gdy pracowałem na Uniwersytecie w Wirginii, jeden z moich studentów, konserwatywny katolik pochodzenia irlandzkiego, poszedł do księgarni nieopodal kampusu. Poprosił o książkę katolickiego konserwatysty Warrena H. Carrolla pt. „The Last Crusade” (1996 rok) o wojnie domowej w Hiszpanii. Sprzedawcy nie wiedzieli, co to jest. Chcieli mu wsadzić jakiś chłam trockisty Paula Prestona. Student naciskał i wymógł na nich, aby „Ostatnią Krucjatę” sprowadzili. Potem przyszedł mi się pochwalić. Mówił, że bardzo się denerwował, no bo przecież był w gnieździe lewactwa i postąpił kontrkulturowo. „Kontr-kontrkulturowo”, poprawiłem go. Ta rozmowa w księgarni była dla studenta przełomowa. Przestał się bać. Zaczął walczyć otwarcie o swoje racje.

Niektórzy z czytelników „Tygodnika Solidarność” zapewne pamiętają taką potrzebę zrobienia czegoś przeciwko dyktaturze jeszcze za czasów komuny. No właśnie. Dobrym sposobem jest dawanie świadectwa. W latach siedemdziesiątych w liceum w Warszawie pani profesor wyliczała partie polityczne w PRL: „PZPR, ZSL i SD”. Ja na to: „A ROPCiO?” – czyli Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Pani: „Za drzwi!”. No to szedłem sobie do pobliskiej piekarni po bułeczkę. Miałem przerwę wcześniej. Teraz też nie wybito mi z głowy, że czegoś nie można mówić, bo jest to zabronione. Musi człowiek siedzieć cicho, bo go zmieszają z błotem tradycyjnie: jako faszystę czy antysemitę, albo postmodernistycznie: jako homofoba i niszczyciela przyrody. A właśnie człowiek nie musi. „Musi to na Rusi, a w Polsce nie” – jak mnie nauczono w przedszkolu (upaństwowionym) u sióstr na rogu Krasińskiego i Stołecznej (dziś św. ks. Jerzego Popiełuszki).

Zawsze jest coś, o co warto powalczyć. Gdy przybyłem do USA ponad 40 lat temu, to było tak, jak trzeba. Naturalnie objawiały się symptomy patologii nienawiści, antywolności, ale były one ograniczone wówczas do miast, a szczególnie do niektórych wydziałów uniwersyteckich. Około 1984 r. doświadczyłem antychrystianizmu po raz pierwszy. Pracowałem w Grodins, to taki elegancki sklep odzieżowy. To dłuższa historia. Pracę pomogła mi znaleźć moja przyjaciółka Gini Wilson, pianistka jazzowa. Grała ze Stanem Getzem. Nasza wspólna znajoma, a Gini bliska koleżanka Lee Herbst Gruhn (1927–2010) – śpiewaliśmy wspólnie kolędy bożonarodzeniowe – kumplowała się z właścicielem sieci sklepów Grodins Arnoldem Michaelsem (1910–1999). Przyjął mnie do głównego sklepu w San Francisco. Cieszyłem się bardzo z nowej pracy, ale zastrzegłem, że szkoła jest dla mnie najważniejsza, więc musiałem dopasować godziny pracy do rozkładu wykładów. Dobra. Zgoda. I tak dzięki pomocy żydowskich znajomych mogłem sobie studiować i pracować. Zarówno Lee, jak i p. Michaels są już niestety błogosławionej pamięci (b.p.), czyli zmarli. Właściwie nikt z obcych (nie rodziny) nie był dla mnie tak życzliwy, jak normalni amerykańscy Żydzi. Jednocześnie nikt mi tak nie dokuczał jak żydokomuna. To wielka różnica, o której zresztą wielokrotnie pisałem.

W każdym razie moje pierwsze święta bożonarodzeniowe w Grodins to była wielka zawierucha. Okres szaleństw i zakupów. Naturalnie jeszcze w 1982 r. pracowałem w sklepie z alkoholami w święta, ale było to w San Mateo. Teraz to był wielkomiejski sklep z ciuchami. Młyn non stop. W pewnym momencie obsłużyłem klienta z synem. Znalazłem to, co chcieli, zapakowałem – chcieli „gift wrap”, czyli w ozdobnym papierze. Dobrze. Zrobione, zapłacili. Dziękują, ja też im dziękuję. I mówię: „Merry Christmas”, czyli Wesołych świąt Bożego Narodzenia.
Na to syn agresywnie: „To co? Jezus się rodzi?”. „Jasne, że się rodzi” – odparłem, nie rozumiejąc przyczyn wściekłego tonu. I zaczęło się. Okazało się, że był to wojujący ateista. Ojciec usiłował uspokoić chłopaka. Ode mnie pałeczkę przejął kolega. Wiadomo, klient ma zawsze rację. Może z nim, ale nie ze mną. Ja poszedłem sobie na przerwę. Ponieważ jestem katolikiem, obchodzę święta. W związku z tym zawsze i wszędzie życzę wszystkim Wesołych świąt Bożego Narodzenia – Merry Christmas.

Teraz nastały w USA takie czasy, że w wielu większych miastach sklepy i inne przedsiębiorstwa wręcz nakazują pracownikom zupełne unikanie tematu, aby nikogo nie urazić. Naturalnie natężenie tego jest różne w różnych miejscach. Na przykład przed ostatnimi świętami po drodze na Florydę zatrzymaliśmy się pod Savannah w stanie Georgia w hotelu należącym do sieci Hilton. Obiekt był zupełnie świątecznie nieudekorowany. Nic. Zero. Ja naturalnie życzyłem wszystkim Merry Christmas, co spowodowało wielką radość u wszystkich z obsługi, z którymi miałem do czynienia: od recepcjonistek do sprzątaczek. Nasz pierwszy postój w Hiltonie na Singer Island przy West Palm Beach był podobny pod względem bożonarodzeniowego entuzjazmu obsługi. I odwrotnie niż w Savannah nie był to entuzjazm reagujący jedynie na moje Merry Christmas. Sami składali życzenia. Ponadto hotel był jak najbardziej udekorowany, a dzieciaki dostawały prezenty. Czyli – już można.

Potem w Miami Beach i gdzie indziej mówiłem to samo. Zdając sobie sprawę z tego, że w Imperium USA jest mnóstwo rozmaitych ludzi, to robię jedną koncesję i mówię: „Merry Christmas or whatever floats your boat”. Są przecież innowiercy, z którymi jednak – jako chrześcijanin – muszę dzielić się dobrą nowiną. W jednym sklepie na moje „Merry Christmas” kasjer z uśmiechem odpowiedział mi: „Happy Hanukkah!”, czyli Wesołej Chanuki. Wówczas przypadało też i to święto. Ja mu na to: „Aha! To moje ulubione święto żydowskie. Żydowscy twardziele zeszli z gór, aby dać nauczkę żydowskim liberałom, którzy kolaborowali z hellenistycznymi okupantami. Tak im dowalili, że trzeba było przez dziewięć dni czyścić świątynie starotestamentowe z krwi zdrajców. Stąd na pamiątkę pali się dziesięć świeczek”. Kasjer bardzo się ucieszył i śmiał długo. Prawda jest zawsze ciekawsza od czegokolwiek, co można wymyślić. I dotyczy to też prawdy o Jezusie Chrystusie, którego nie powinniśmy się wypierać. Stąd Merry Christmas! Również w ramach małego sabotażu.
Miami Beach, FL, 2 stycznia 2023 r.

 

 


 

 

 


 

POLECANE
Ale numer! Niemiecka policja trzęsie portkami ws. granicy polsko-niemieckiej Wiadomości
"Ale numer! Niemiecka policja trzęsie portkami ws. granicy polsko-niemieckiej"

Wraca sprawa „wspólnego polsko-niemieckiego patrolu”, który został zatrzymany na przejściu granicznym w Gubinie. Jak informował dziennikarz Janusz Życzkowski, po zatrzymaniu okazało się, że nie ma w nim polskiego funkcjonariusza. Niemiecka policja wysłała odpowiedź na związane z incydentem pytanie komentatorki Aleksandry Fedorskiej. Jak zauważyła dziennikarka, niemieckie służby wkleiły w niej m.in. zdanie z komunikatu polskiej policji. "Ale numer! Niemiecka policja (...) portkami trzęsie w sprawie granicy de-pl" - napisała dziennikarka na platformie X.

Jak perfidnym trzeba być. Straż pożarna wydała komunikat pilne
"Jak perfidnym trzeba być". Straż pożarna wydała komunikat

Straż pożarna za pomocą mediów społecznościowych wydała komunikat. Jeden ze strażaków, który uczestniczył w akcji, został okradziony. Straż zapowiedziała, że "dorwie sprawcę".

Bunt sędziów w Gdańsku? z ostatniej chwili
Bunt sędziów w Gdańsku?

Sędzia Sądu Najwyższego prof. Kamil Zaradkiewicz przekazał informację, wg. której kolegium Sądu Okręgowego w Gdańsku sprzeciwiło się decyzji Waldemara Żurka o odwołaniu prezesów sądów.

Realne zagrożenie zdrowia. Ważny komunikat GIS pilne
"Realne zagrożenie zdrowia". Ważny komunikat GIS

Główny Inspektorat Sanitarny wydał ostrzeżenie dotyczące wykrycia bakterii salmonelli w partii jaj z chowu na wolnym wybiegu. Ich spożycie zwłaszcza bez odpowiedniej obróbki termicznej, wiąże się z ryzykiem zatrucia pokarmowego.

Czy on to powiedział naprawdę?. Burza w sieci po programie TVN gorące
"Czy on to powiedział naprawdę?". Burza w sieci po programie TVN

Po jednym z ostatnich odcinków popularnej telewizji śniadaniowej stacji TVN – "Dzień dobry TVN" – w sieci zawrzało.

Brytyjczycy zaczęli odsyłać imigrantów z łodzi Francuzom. Co w zamian? z ostatniej chwili
Brytyjczycy zaczęli odsyłać imigrantów z łodzi Francuzom. Co w zamian?

Wszedł w życie brytyjsko-francuski program, na mocy którego część osób nielegalnie przekraczających kanał La Manche zostanie deportowana z Wielkiej Brytanii do Francji – podała we wtorek stacja BBC. Brytyjski rząd oczekuje, że około 50 osób będzie odsyłanych każdego tygodnia. Opozycja twierdzi, że podobne działania nie mają znaczenia. Od stycznia do końca lipca z Francji do Zjednoczonego Królestwa dotarło łodziami ponad 25 tys. osób

Na granicy niespokojnie. Straż Graniczna wydała komunikat pilne
Na granicy niespokojnie. Straż Graniczna wydała komunikat

Straż Graniczna publikuje raporty dotyczące wydarzeń na polskiej granicy, która znajduje się pod naciskiem ataku hybrydowego zarówno ze strony Białorusi, jak i Niemiec.

Nagła zmiana w Lasach Państwowych. Jest nowy dyrektor generalny z ostatniej chwili
Nagła zmiana w Lasach Państwowych. Jest nowy dyrektor generalny

Minister klimatu Paulina Hennig-Kloska odwołała Witolda Kossa ze stanowiska dyrektora generalnego Lasów Państwowych. Koss sprawował tę funkcję przez 1,5 roku. Na jego miejsce powołała Adama Wasiaka. 

Nie żyje Krzesisława Dubielówna z ostatniej chwili
Nie żyje Krzesisława Dubielówna

Media obiegła smutna wiadomość. W wieku 91 lat zmarła wybitna polska aktorka Krzesisława Dubielówna.

Propozycja zoo: Nie chcecie już swoich zwierząt? Dajcie je naszym drapieżnikom Wiadomości
Propozycja zoo: Nie chcecie już swoich zwierząt? Dajcie je naszym drapieżnikom

Ogród zoologiczny w duńskim Aalborgu zaapelowało do mieszkańców o przekazywanie zdrowych, ale niechcianych zwierząt domowych, takich jak króliki, świnki morskie czy kury. Zoo zajmie się nimi na swój sposób.

REKLAMA

[Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Mały sabotaż

Mały sabotaż może być formą dawania świadectwa i komunikowania swych preferencji. Jest również sposobem na ośmielanie zlęknionych. Na przykład lubię mówić: „Weselszego nowego roku!”. A dlaczego „weselszego”? Bo zawsze może być weselej, a wtedy jest zwykle i lepiej, i fajniej. A przynajmniej mam taką nadzieję, czego czytelnikom „Tygodnika Solidarność” serdecznie życzę.
 [Tylko u nas] Prof. Marek Jan Chodakiewicz: Mały sabotaż
/ Foto T. Gutry

Chciałbym też zachęcić do optymizmu. Nie do mrzonkowego podejścia do życia, ale do realistycznego spojrzenia na rzeczywistość. Jest tak, jak jest, a nie tak, jakbyśmy chcieli, aby było. Dla wielu ta rzeczywistość jest demobilizująca. Jeśli jest tak, a nie inaczej, albo lepiej – jeśli jest tak źle czy byle jak, to ja na to nie mam wpływu i nie powinienem w związku z tym robić nic, żeby to zmienić i aby było tak, jak powinno być. Nic bardziej błędnego. Często słyszy się (nie tylko w Polsce, ale też i tutaj w USA) utyskiwanie: „Jest strasznie, nic nie można zrobić”. No, to rusz odwłokiem, bracie i siostro, zachęcam. Nawet minimalne wysiłki przecież się liczą. Nawet symboliczny upór czy przejaw inicjatywy pomagają. Sygnalizują nam i innym, że nie jesteśmy bezradni. Wzmacniają nas psychologicznie i nastawiają pozytywniej. A pozytywne myślenie może być kluczem do sukcesu. Defetyzm paraliżuje, optymistyczne nastawienie do życia napędza ducha.

Jeden z moich kolegów, osoba wielce zasłużona, wysoko postawiona niegdyś w administracji Ronalda Reagana, ma zwyczaj przekładania książek w księgarni. Usuwa z eksponowanych miejsc lewackie pozycje i zastępuje je prawicowymi, albo przynajmniej nielewackimi. Cieszy się niezmiennie z tego małego sabotażu, zanosi się wewnętrznym chichotem chochlika. Jak powiadam, jest to osoba szacowna i niezwykle zasłużona. Właściwie nie musi uciekać się do takich sztubackich posunięć, ale on uważa, że musi. Bo wtedy lepiej się czuje sam ze sobą. Nie pozwala się lewactwu panoszyć. Ponad dwadzieścia lat temu, gdy pracowałem na Uniwersytecie w Wirginii, jeden z moich studentów, konserwatywny katolik pochodzenia irlandzkiego, poszedł do księgarni nieopodal kampusu. Poprosił o książkę katolickiego konserwatysty Warrena H. Carrolla pt. „The Last Crusade” (1996 rok) o wojnie domowej w Hiszpanii. Sprzedawcy nie wiedzieli, co to jest. Chcieli mu wsadzić jakiś chłam trockisty Paula Prestona. Student naciskał i wymógł na nich, aby „Ostatnią Krucjatę” sprowadzili. Potem przyszedł mi się pochwalić. Mówił, że bardzo się denerwował, no bo przecież był w gnieździe lewactwa i postąpił kontrkulturowo. „Kontr-kontrkulturowo”, poprawiłem go. Ta rozmowa w księgarni była dla studenta przełomowa. Przestał się bać. Zaczął walczyć otwarcie o swoje racje.

Niektórzy z czytelników „Tygodnika Solidarność” zapewne pamiętają taką potrzebę zrobienia czegoś przeciwko dyktaturze jeszcze za czasów komuny. No właśnie. Dobrym sposobem jest dawanie świadectwa. W latach siedemdziesiątych w liceum w Warszawie pani profesor wyliczała partie polityczne w PRL: „PZPR, ZSL i SD”. Ja na to: „A ROPCiO?” – czyli Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Pani: „Za drzwi!”. No to szedłem sobie do pobliskiej piekarni po bułeczkę. Miałem przerwę wcześniej. Teraz też nie wybito mi z głowy, że czegoś nie można mówić, bo jest to zabronione. Musi człowiek siedzieć cicho, bo go zmieszają z błotem tradycyjnie: jako faszystę czy antysemitę, albo postmodernistycznie: jako homofoba i niszczyciela przyrody. A właśnie człowiek nie musi. „Musi to na Rusi, a w Polsce nie” – jak mnie nauczono w przedszkolu (upaństwowionym) u sióstr na rogu Krasińskiego i Stołecznej (dziś św. ks. Jerzego Popiełuszki).

Zawsze jest coś, o co warto powalczyć. Gdy przybyłem do USA ponad 40 lat temu, to było tak, jak trzeba. Naturalnie objawiały się symptomy patologii nienawiści, antywolności, ale były one ograniczone wówczas do miast, a szczególnie do niektórych wydziałów uniwersyteckich. Około 1984 r. doświadczyłem antychrystianizmu po raz pierwszy. Pracowałem w Grodins, to taki elegancki sklep odzieżowy. To dłuższa historia. Pracę pomogła mi znaleźć moja przyjaciółka Gini Wilson, pianistka jazzowa. Grała ze Stanem Getzem. Nasza wspólna znajoma, a Gini bliska koleżanka Lee Herbst Gruhn (1927–2010) – śpiewaliśmy wspólnie kolędy bożonarodzeniowe – kumplowała się z właścicielem sieci sklepów Grodins Arnoldem Michaelsem (1910–1999). Przyjął mnie do głównego sklepu w San Francisco. Cieszyłem się bardzo z nowej pracy, ale zastrzegłem, że szkoła jest dla mnie najważniejsza, więc musiałem dopasować godziny pracy do rozkładu wykładów. Dobra. Zgoda. I tak dzięki pomocy żydowskich znajomych mogłem sobie studiować i pracować. Zarówno Lee, jak i p. Michaels są już niestety błogosławionej pamięci (b.p.), czyli zmarli. Właściwie nikt z obcych (nie rodziny) nie był dla mnie tak życzliwy, jak normalni amerykańscy Żydzi. Jednocześnie nikt mi tak nie dokuczał jak żydokomuna. To wielka różnica, o której zresztą wielokrotnie pisałem.

W każdym razie moje pierwsze święta bożonarodzeniowe w Grodins to była wielka zawierucha. Okres szaleństw i zakupów. Naturalnie jeszcze w 1982 r. pracowałem w sklepie z alkoholami w święta, ale było to w San Mateo. Teraz to był wielkomiejski sklep z ciuchami. Młyn non stop. W pewnym momencie obsłużyłem klienta z synem. Znalazłem to, co chcieli, zapakowałem – chcieli „gift wrap”, czyli w ozdobnym papierze. Dobrze. Zrobione, zapłacili. Dziękują, ja też im dziękuję. I mówię: „Merry Christmas”, czyli Wesołych świąt Bożego Narodzenia.
Na to syn agresywnie: „To co? Jezus się rodzi?”. „Jasne, że się rodzi” – odparłem, nie rozumiejąc przyczyn wściekłego tonu. I zaczęło się. Okazało się, że był to wojujący ateista. Ojciec usiłował uspokoić chłopaka. Ode mnie pałeczkę przejął kolega. Wiadomo, klient ma zawsze rację. Może z nim, ale nie ze mną. Ja poszedłem sobie na przerwę. Ponieważ jestem katolikiem, obchodzę święta. W związku z tym zawsze i wszędzie życzę wszystkim Wesołych świąt Bożego Narodzenia – Merry Christmas.

Teraz nastały w USA takie czasy, że w wielu większych miastach sklepy i inne przedsiębiorstwa wręcz nakazują pracownikom zupełne unikanie tematu, aby nikogo nie urazić. Naturalnie natężenie tego jest różne w różnych miejscach. Na przykład przed ostatnimi świętami po drodze na Florydę zatrzymaliśmy się pod Savannah w stanie Georgia w hotelu należącym do sieci Hilton. Obiekt był zupełnie świątecznie nieudekorowany. Nic. Zero. Ja naturalnie życzyłem wszystkim Merry Christmas, co spowodowało wielką radość u wszystkich z obsługi, z którymi miałem do czynienia: od recepcjonistek do sprzątaczek. Nasz pierwszy postój w Hiltonie na Singer Island przy West Palm Beach był podobny pod względem bożonarodzeniowego entuzjazmu obsługi. I odwrotnie niż w Savannah nie był to entuzjazm reagujący jedynie na moje Merry Christmas. Sami składali życzenia. Ponadto hotel był jak najbardziej udekorowany, a dzieciaki dostawały prezenty. Czyli – już można.

Potem w Miami Beach i gdzie indziej mówiłem to samo. Zdając sobie sprawę z tego, że w Imperium USA jest mnóstwo rozmaitych ludzi, to robię jedną koncesję i mówię: „Merry Christmas or whatever floats your boat”. Są przecież innowiercy, z którymi jednak – jako chrześcijanin – muszę dzielić się dobrą nowiną. W jednym sklepie na moje „Merry Christmas” kasjer z uśmiechem odpowiedział mi: „Happy Hanukkah!”, czyli Wesołej Chanuki. Wówczas przypadało też i to święto. Ja mu na to: „Aha! To moje ulubione święto żydowskie. Żydowscy twardziele zeszli z gór, aby dać nauczkę żydowskim liberałom, którzy kolaborowali z hellenistycznymi okupantami. Tak im dowalili, że trzeba było przez dziewięć dni czyścić świątynie starotestamentowe z krwi zdrajców. Stąd na pamiątkę pali się dziesięć świeczek”. Kasjer bardzo się ucieszył i śmiał długo. Prawda jest zawsze ciekawsza od czegokolwiek, co można wymyślić. I dotyczy to też prawdy o Jezusie Chrystusie, którego nie powinniśmy się wypierać. Stąd Merry Christmas! Również w ramach małego sabotażu.
Miami Beach, FL, 2 stycznia 2023 r.

 

 


 

 

 



 

Polecane
Emerytury
Stażowe