Jan Krzysztof Ardanowski: Wieś czeka na konkrety
– Rozpoczął się nowy rok. Z jakimi nadziejami i obawami wkraczają w niego polscy rolnicy?
– Miniony rok nie był dla rolników zły pod kątem przyrodniczym. Pogoda była raczej łaskawa. Polska jest na tyle dużym krajem, że w jakimś zakresie występowały u nas różne lokalne anomalie meteorologiczne, gdzieniegdzie były to np. susza czy gradobicie, ale w skali całego państwa nie były to zjawiska rzutujące jakoś bardzo wyraźnie na naszą produkcję rolną. Przyroda zrekompensowała niewystarczające nawożenie azotowe na wiosnę, kiedy to wielu rolników nie kupiło nawozów ze względu na ich wysoką cenę. Pomoc rządu w dopłatach do nawozów, jedyna w Europie, nie była w stanie istotnie zwiększyć zakupów nawozów. Jeden rok gorszego nawożenia gleba powinna wytrzymać, ale jeśli spadek nawożenia będzie występował także w kolejnych latach, w sposób nieuchronny przełoży się to na spadek plonów. Problemy zgłaszane przez rolników, które sprawiły, że pod koniec ubiegłego roku więcej było w tym środowisku obaw niż powodów do radości, nie wynikają jednak ze zjawisk przyrodniczych.
– Jakie są źródła niepokojów rolników?
– Przede wszystkim ogromny wzrost kosztów w rolnictwie spowodowany głównie wzrostem cen rosyjskiego gazu i innych źródeł energii. Rzutuje to na wzrost cen nawozów, ale pośrednio także na wiele innych sfer – w górę idą ceny pasz, koszty ogrzewania gospodarstw, obsługi maszyn rolniczych, ciągników, suszarń itd. W rolnictwie rolę odgrywa także wzrost cen węgla, oleju napędowego i inne. Chwilowy wzrost cen płodów rolnych obserwowany w pierwszej połowie roku nie rekompensuje wzrostu kosztów środków produkcji, zresztą okres pożniwny pokazał, że obserwujemy tendencję odwrotną, tj. ceny płacone rolnikom wyraźnie spadają. Innymi powodami do niepokoju są czynniki zależne od rządzących, zarówno na poziomie unijnym, jak i krajowym.
– Chodzi o decyzje związane z rolnictwem w kontekście wojny na Ukrainie?
– Ta wojna pokazała, jak płytkie jest zaopatrzenie świata w żywność, jak mocno można nim zachwiać i doprowadzić do głodu kolejne miliony ludzi na świecie. Jeżeli kraje mające zdolność produkcji żywności – a Polska do takich należy – nie będą jej zwiększały, w sposób nieuchronny będą one skazywać miliony ludzi z północnej Afryki i krajów Bliskiego Wschodu na emigrację do Europy. Te ruchy mogą zachwiać strukturą społeczną Starego Kontynentu i zniszczyć jej dotychczasowy kształt. Szacuje się, że obecnie ok. 50 mln ludzi z Afryki jest gotowych natychmiast przenieść się do Europy. Byłaby to katastrofa. Wszystko zatem, co ogranicza produkcję żywności, powoduje u rolników lęk. Rolnicy, owszem, produkują żywność po to, aby na tym zarabiać i utrzymać swoje rodziny, ale czują oni również swoją szczególną rolę w społeczeństwie i związaną z nią pewną misję moralną i etyczną żywienia ludzi na świecie. Jeżeli zatem widzimy symptomy mówiące o tym, że produkcja żywności w Polsce może się zmniejszać, że gospodarstwa mogą upadać, trudno, żeby nie martwiło to rolników. Bezrefleksyjne otwarcie naszego rynku na zboża z Ukrainy było tutaj pierwszym niepokojącym działaniem. Sygnalizowałem to już w okresie przedżniwnym i wskazywałem, jakie skutki może to wywołać, w szczególności w obszarze zbóż paszowych – zajmującym ok. 85 proc. całego rynku. Zboże konsumpcyjne, z którego wytwarzany jest chleb czy makaron, znajdzie nabywców, natomiast rynek zbóż paszowych jest bardzo delikatny i łatwo go zniszczyć. Kiedy informowałem o tym ministra rolnictwa, wypowiadając się publicznie na ten temat, słyszałem głosy, że przesadzam, że sprawa jest błaha, a zboże ukraińskie nie będzie zagrożeniem dla polskiego. Ba, słyszałem nawet, że buntuję rolników. Tyle że organizacje rolnicze wypowiadały się w podobny sposób, jak ja – na te same zagrożenia wskazywały izby rolnicze, rolnicze związki zawodowe, w tym Solidarność rolnicza itd. Wszystkie te organizacje wskazywały na zalew polskiego rynku tanimi zbożami z Ukrainy. Przy okazji wprowadzono nową kategorię zbóż, tzw. zboża techniczne.
– Co to za termin?
– Zboża w obrocie międzynarodowym dzielą się na trzy grupy – siewne, konsumpcyjne i paszowe. Podlegają one określonym procedurom kontrolnym w zakresie bezpieczeństwa, kwestii pozostałości pestycydów, chorób grzybowych, bakterii, mykotoksyn itp. Wprowadzona kategoria „zboża technicznego” nie podlega natomiast żadnej kontroli na granicy. Zboża te wpływały do Polski, a u nas nagle stawały się zbożem konsumpcyjnym albo paszowym.
– Pojawiają się argumenty, że Polska eksportuje zboża z Ukrainy, a zatem jest jedynie krajem tranzytowym.
– Tak by było, gdybyśmy nie eksportowali za granicę naszego zboża. A tymczasem, żeby nasz rynek był stabilny, musimy co roku wyeksportować między 7 a 10 mln ton polskiego zboża. A zatem jeśli sprowadziliśmy dodatkowo ogromne ilości zboża z Ukrainy – a uczyniły to przede wszystkim wielkie firmy paszowe i wielkie koncerny międzynarodowe, nie licząc się z rolnikami i lekceważąc polską rację stanu – kto kupi zboże od polskich rolników?
– Czy istnieje jakaś refleksja na ten temat po stronie decydentów?
– Komisarz Janusz Wojciechowski przez wiele miesięcy powtarzał tezę o tym, że ukraińskie zboże nie stanowi zagrożenia dla zboża polskiego, jednak w ubiegłym tygodniu stwierdził, że jednak zboże z Ukrainy w istotny sposób zaburzyło rynek w trzech krajach – w Polsce, na Węgrzech i w Rumunii. Dlaczego wcześniej bagatelizowano głosy ludzi, którzy przed tym ostrzegali? Każdy, kto kwestionował nielogiczną pomoc dla Ukrainy, był uważany za kogoś, kto psuje nasze relacje z naszym sąsiadem albo wręcz działa na rzecz Putina. Jestem ogromnym orędownikiem pomocy Ukrainie, zaangażowanym w nią na poziomie osobistym i zawodowym. Ogromnie leży mi to na sercu, biorę udział w wielu międzynarodowych spotkaniach i dyskusjach na ten temat. Nie znaczy to jednak, że nie mogę wyrażać swojego zdania odnośnie sensowności danych form pomocy. Ukrainie trzeba pomagać, to nasza powinność. Ale trzeba robić to tak, aby nie zniszczyć przy tym własnej gospodarki. Unia Europejska zniosła jakiekolwiek cła w imporcie z Ukrainy, zniosła także precyzyjnie wcześniej określone kontyngenty dostępu, co mocno obciążyło kraje graniczące z Ukrainą, głównie Polskę. Rolnicy są tym zszokowani i uważają, że albo jest to wynik działalności lobbystycznej wielkich firm, albo przejaw bezradności czy nieudolności tych, którzy powinni dbać o polski rynek.
– Jakie rozwiązania proponowali?
– Wprowadzenie ścisłych kontroli na granicy, a jeśli ukraińskie zboże miałoby trafiać do Polski w ramach tranzytu, trzeba by wprowadzić na nie kaucję zwracaną w momencie opuszczenia terenu naszego kraju.
– Na jakie jeszcze kwestie wskazywali rolnicy w 2022 roku?
– W ostatniej chwili decyzją prezesa Jarosława Kaczyńskiego została zatrzymana ustawa, która wyszła z rządu po wszystkich uzgodnieniach międzyresortowych i miała dwa czytania w Sejmie. Ustawa ta miała bardzo ograniczyć stosowanie biopaliw w Polsce. Uderzyłaby ona w sposób wyjątkowo brutalny w produkcję rzepaku w naszym kraju, ograniczając ją o ok. 1/3. Rolnicy są tym oburzeni i pytają, kto dopuścił do procedowania takiej ustawy i gdzie był minister rolnictwa, kiedy trwały nad nią prace w rządzie. Kolejną niepokojącą sprawą jest fakt, że od wielu lat polska produkcja pasz jest uzależniona od importu śruty sojowej modyfikowanej genetycznie (GMO) sprowadzanej z obu Ameryk. Od wielu lat mówi się także o tym, że trzeba rozpocząć proces zastępowania tej importowanej soi źródłami białka z Polski, czyli np. uprawą tzw. roślin bobowatych, czy też wykorzystaniem śruty rzepakowej, której mamy pod dostatkiem, a która jest importowana z Polski do żywienia zwierząt w różnych krajach. Znaczną część białka można wytwarzać u nas, ale przeciwnikiem tego jest lobby wielkich mieszalni pasz, które są powiązane kapitałowo z międzynarodowymi koncernami i nie są zainteresowane ograniczaniem importu. To wszystko działa na szkodę polskiego rolnictwa, ponieważ na importowaną soję wydaliśmy w zeszłym roku 6 mld 200 mln zł, a znaczna część tego białka mogłaby pochodzić z Polski, co oznaczałoby także, iż wydane na nią pieniądze pozostałyby u polskich rolników. W ubiegłym roku była okazja, aby przeciąć ten chocholi taniec i rozpocząć procedurę stopniowego wprowadzania białka krajowego. Przygotowałem w tym celu specjalną ustawę, która przewidywała zobligowanie firm produkujących paszę do stopniowego zastępowania białka importowanego białkiem krajowym – tak, aby w ciągu 5-7 lat dojść do zastąpienia 50 proc. importowanej soi. Były to założenia bardzo bezpieczne i ostrożne, korzystne dla polskiego rolnictwa, ale też w żaden sposób nie destabilizujące rynku produkcji pasz w Polsce. Ten temat, pomimo wcześniejszych zapowiedzi ministra rolnictwa Henryka Kowalczyka, nie został jednak podjęty. To wielki zawód, a jednocześnie przykład, że ważniejszy jest interes różnych silnych środowisk biznesowych, w znacznym stopniu zagranicznych, a nie polskich producentów rolnych.
– Dlaczego?
– Sądzę, że jest to wynik wpływu lobbystycznego wielkich firm zużywających pasze i produkujących mięso, które mają wpływ na polityków wszystkich partii. Jestem tym zawiedziony i zawiedzeni są także polscy rolnicy. Nie została wykorzystana szansa zwiększenia naszego bezpieczeństwa żywnościowego, a postawiono na import, który jest coraz droższy i może być coraz bardziej zawodny. Ta sama ilość soi, którą importujemy od wielu lat, czyli ok. 2,3 mln ton, dwa lata temu kosztowała 4,5 mld zł, a w zeszłym roku 6,2 mld zł. W kolejnym roku będzie kosztowała zapewne jeszcze więcej. To kolejny przykład naszej bezradności, a może ustępowania silnym lobby, które żerują na rolnictwie, wykorzystując rozproszenie i słabości tego sektora.
– To polityka krajowa, ale zagrożenia występują także w polityce Unii Europejskiej wobec rolników.
– Unijny Zielony Ład jest uderzeniem w rolnictwo europejskie. Przewiduje on ograniczanie produkcji rolnej w Europie pod bałamutnymi „argumentami” o rzekomym oddziaływaniu rolnictwa na emisję gazów cieplarnianych itd. Lewicowe, neomarksistowskie organizacje ekologiczne suflują tezę o tym, że rolnictwo jest szkodliwe dla przyrody. Rok 2023 to początek stosowania nowej polityki rolnej UE przewidzianej na kolejne lata i polscy rolnicy bardzo się tego obawiają. Część z nich jest gotowa nawet zrezygnować z pomocy unijnej, żeby uciec w ten sposób od urzędniczego dyktatu – tym bardziej, że znaczenie unijnych dopłat dla gospodarstw sukcesywnie maleje.
– Jesteśmy w roku wyborczym. Czym mogą przekonać do siebie rolników obecnie rządzący?
– Prawo i Sprawiedliwość, jak sądzę, rozumie, że nie wygra wyborów bez poparcia ludzi mieszkających na wsi. Struktura elektoratu w kolejnych latach się zmienia i w wielu krajach europejskich głosy rolników coraz mniej znaczą – bo jest ich po prostu coraz mniej – jednak w Polsce jest to nadal licząca się grupa, która w ostatnich wyborach mocno wsparła PiS – w wyborach parlamentarnych na partię tę głosowało 71 proc. rolników, a w wyborach prezydenckich aż 81 proc. poparło Andrzeja Dudę. Bez tych głosów ani prezes Jarosław Kaczyński nie miałby władzy w Sejmie, ani obecny prezydent nie sprawowałby swojego urzędu. Rolnicy czują się jednak coraz bardziej zawiedzeni polityką partii rządzącej. Dla mnie osobiście, człowieka związanego od urodzenia z polską wsią i jej oddanego, a jednocześnie od 21 lat członka PiS, który polskiej prawicy poświęcił swoją działalność już od czasów szkoły średniej, to szczególnie przykre. W myśleniu o polskiej wsi u wielu liderów partii politycznych dominują oceny stereotypowe, często infantylne, oparte na historycznych uproszczeniach i żenującym braku wiedzy o wsi współczesnej. Pobrzmiewają ciągle, może i mające wyjaśnienie w złożonej i ciężkiej doli polskich chłopów, schematyczne i poniżające ludzi mieszkających na wsi wyobrażenia postszlacheckie i „inteligencji z dużych miast”. Dwa lata temu przepaść pomiędzy PiS-em, a rolnikami wykopała słynna „piątka dla zwierząt” – nielogiczna, głupia i szkodliwa, lekceważąca wrażliwość i poglądy rolników. Nikt za nią jednak nie przeprosił i nie zapewnił, że nigdy już nie będzie powrotu do tego rodzaju pomysłów. Pojawiały się nawet wypowiedzi zapowiadające przepchnięcie „piątki dla zwierząt” przy nadarzającej się okazji, choćby z lewicą. To powoduje ogromny brak zaufania ze strony mieszkańców wsi. Rolnicy oczekują od PiS-u jednoznacznego rozliczenia się z „piątką dla zwierząt” i konkretnych działań mających na celu zwiększenie produkcji rolniczej i wzmocnienie pozycji rynkowej rolników. Tu potrzeba konkretów, a nie obietnic i słów w rodzaju „pracujemy, planujemy, przygotowujemy, zrobimy”. W moim przekonaniu istnieje jeszcze możliwość częściowego odzyskania zaufania rolników. Swoją nadzieję buduję na tym, że nie poparli oni innych partii politycznych. Na wsi in gremio nie ma czego szukać Platforma Obywatelska, Lewica czy PSL. Agrounia i jej agresywne metody działania również nie zostały przez rolników zaakceptowane. Można jeszcze o głosy wsi zawalczyć, ale już na pewno nie mamieniem jej sentymentalnymi frazesami o jej kluczowej roli w polskiej historii. Oczywiście, ona jest ważna, ale polskiej wsi nie wystarczy zapewnienie: „Jak my wszyscy was kochamy”. Potrzeba konkretów. Wieś oczekuje, żeby rozmawiać z nią w oparciu o prawdę i poszanowanie godności rolników.
Tekst pochodzi z 2 (1772) numeru „Tygodnika Solidarność”.