Rafał Woś: Co dobre dla Niemiec, nie musi być dobre dla Polski
Prawie trzy dekady temu (rok 1994) pracujący jeszcze wtedy jako korespondent niemieckich mediów w Polsce Klaus Bachmann napisał dla lewicowego berlińskiego dziennika „TAZ” tekst o „kiczu pojednania”. Krytykował w nim zamiatanie pod dywan wszystkich trudnych i spornych polsko-niemieckich tematów w imię górnolotnych haseł. Wspomniany „kicz” stanowić miał coraz grubszą barierą uniemożliwiającą autentyczną rozmowę. Bachmann narzekał jednocześnie, że każda krytyka tego stanu rzeczy jest ostro zwalczana i natychmiast przez kapłanów i strażników owego kiczu nazwana szkodnictwem, cynizmem albo wichrzycielstwem.
Czerstwy Helmut i chuderlawy Tadeusz
Wystąpienie Bachmanna – jakkolwiek intelektualnie przenikliwe – nie trafiło wtedy na podatny grunt. Ani po jednej, ani po drugiej stronie Odry. Niemieckim elitom ery późnego Helmuta Kohla kształt polsko-niemieckiego pojednania po roku 1989 bardzo się podobał. Nie mógł się zresztą nie podobać, skoro… sami go wymyślili. Ta konstrukcja zasadzała się na powtarzaniu, że po upadku żelaznej kurtyny przed Polską i Niemcami otwiera się „historyczna” szansa na „przezwyciężenie fatum 1000-letniej wrogości”. Oto po raz pierwszy Berlin i Warszawa miały znaleźć się w sytuacji „wspólnoty interesu”. Co dobre dla Niemiec, dobre też dla Polski. I vice versa.
Genezy owej „polsko-niemieckiej wspólnoty interesu” szukać trzeba gdzieś w okolicach zjednoczenia Niemiec. Dla rządzącej wtedy od siedmiu lat ekipy Helmuta Kohla i Hansa-Dietricha Genschera scalenie podzielonego po drugiej wojnie kraju stanowiło ukoronowanie ich politycznych karier i szansę na zapisanie się w historii. Rząd w Bonn zainwestował wtedy wszystkie siły i środki, by usuwać wszelkie – nawet najdrobniejsze – przeszkody, które mogły na drodze do tego nadrzędnego celu stanąć. Potencjalny opór albo wrogość wychodzącej z komunizmu Polski nie były może największymi ze zmartwień (bardziej zjednoczenia Niemiec bali się Paryż i Londyn), ale mogły nabruździć. Dlatego Kohl osobiście dbał o to, by relacje z Warszawą udrożnić. Miał w tym swój plan. Chciał pokazywać wrogom zjednoczenia: „Patrzcie, jesteśmy już zupełnie innymi Niemcami. I nawet nieufni Polacy to dostrzegają”. Strona polska była tym nagłym przypływem niemieckiej miłości z początku nawet zaskoczona. Anegdotycznym wręcz symbolem stała się słynna Msza w Krzyżowej 12 listopada 1989 roku – ledwie kilka dni po upadku muru berlińskiego – gdy na „przekażcie sobie znak pokoju” rosły i zwalisty Kohl chwycił chuderlawego Tadeusza Mazowieckiego w ramiona, ku nieskrywanemu zresztą przerażeniu tego ostatniego. Nie było to – jak przyznawali później członkowie sztabu polskiego premiera – posunięcie planowane. Symbol stał się jednak symbolem i poszedł w świat.
I tak to z polsko-niemieckimi relacjami od tamtej pory było. Silne i coraz bardziej pewne siebie Niemcy porwały umęczoną transformacyjnym znojem i zahukaną Polskę w taneczne obroty. Melodia „polsko-niemieckiej wspólnoty interesu” grana była przez kolejne lata non stop. W praktyce koronnym dowodem na jej słuszność miał być fakt, że dwa największe ówczesne pragnienia polskiej racji stanu – wejście polski do NATO i do UE – leżały również w niemieckim interesie. Dla Niemców była to sytuacja bardzo wygodna. Z jednej strony – pozwalała im czuć się dobrze w roli dobrego wujka. Oto właśnie oni, potomkowie dawnych oprawców, symbolicznie zmazywali winy z przeszłości, wcielając się w rolę adwokata polskich starań na politycznych salonach Waszyngtonu czy Brukseli. Z drugiej – polskie członkostwo we wspólnotach euroatlantyckich było im faktycznie na rękę. Rozszerzenie NATO na wschód odsuwało granicę Paktu o kilkaset kilometrów od niemieckich granic, tworząc bufor oddzielający Niemcy od mocno wtedy niepewnego geopolitycznie obszaru postsowieckiego.
Wschodnioeuropejska bonanza
Z Polską w Unii Europejskiej było jeszcze lepiej. W blokach startowych stała już większość niemieckiej gospodarki, oblizując się łakomie na samą myśl o prospektach tej niesamowitej biznesowej ekspansji. Z szansy skorzystali wszyscy święci niemieckiej gospodarki wszystkich branż: samochodowej (VW, BMW), telekomunikacyjnej (T-Mobile), ubezpieczeniowo-finansowej (Allianz, Deutsche Bank), farmaceutycznej (Bayer), handlowej (Metro) czy maszynowej (Bosch), a także spora część kroczącego za nimi cichutko tzw. Mittelstandu (czyli firm mniejszych, ale działających nierzadko w swoich wąskich działkach w skali międzynarodowej). To niemiecki kapitał stał się w efekcie najważniejszym uczestnikiem – a także zwycięzcą – polskiej prywatyzacji (do dziś działa na polskim rynku ok. 10 tysięcy podmiotów gospodarczych z niemieckim kapitałem). Motywacje były różne. Jednych przyciągał tani, dyspozycyjny i dobrze wykształcony pracownik, który pomagał budować międzynarodową konkurencyjność niemieckich firm. Inni mierzyli raczej w zalanie polskiego rynku własnymi produktami po wykupieniu, wygaszeniu albo wyeliminowaniu polskiej konkurencji. Stronie niemieckiej bardzo też pomógł sam model naszej integracji z UE. Mówi się o tym rzadziej, ale trzeba przecież pamiętać, że polski rynek najpierw (lata 90.) musiał otworzyć się na napływ zagranicznego kapitału i towarów, a dopiero później w przeciwnym kierunku popłynęły przeróżne „europejskie fundusze” dla polskich rolników czy na modernizację infrastruktury. Właśnie to czasowe przesunięcie dało niemieckiemu kapitałowi kilka lat prawdziwej „bonanzy” na polskim rynku.
Po stronie polskiej przekonanie o polsko-niemieckiej wspólnocie interesu zostało kupione przez ówczesny polityczny establishment w całości. Na tę akceptację składał się pewnie miks wielu czynników. I tych jasnych, jak idealizacja mitycznego Zachodu, niczym swoistego raju na ziemi, albo szczera wiara, że może w zjednoczonej Europie polsko-niemiecki fatalizm faktycznie da się przełamać. Mieszały się one z czynnikami ciemniejszymi: brakiem doświadczenia politycznego i administracyjnego pierwszych postsolidarnościowych rządów, ale i niezdrowej fascynacji Niemcami, którzy skoro są bogatsi, to na pewno muszą mieć zawsze rację. A momentami nawet rodzajem politycznego przekupstwa. Do dziś udział niemieckich pieniędzy w początkach polskiej sceny politycznej nie został w pełni zbadany (trop pojawił się kiedyś w wywiadzie rzece ze współzałożycielem KLD Pawłem Piskorskim). Faktem była i jest nadal aktywność w Polsce wielu instytucji odpowiedzialnych za polerowanie niemieckiej soft power: od fundacji politycznych czy kulturalnych po istnienie sieci stypendiów dla polskich elit pragnących poznać Niemcy.
Nowe czasy, nowe relacje?
Wszystko to zbudowało mocne podglebie, na którym wiara w polsko-niemiecką wspólnotę interesu kwitła sobie w najlepsze. Przesłonięta przed atakami nieżyczliwych wspomnianym już kiczem pojednania. Przynosiło to błogi spokój i względny komfort, ale nie mogło przecież trwać wiecznie. Pęknięcie wiary we wspólnotę interesów musiało nastąpić z dwóch powodów. Pierwszym była finalizacja dwóch wspomnianych elementów polskiej racji stanu (wejście do NATO i UE), na których tak bardzo zależało także Niemcom. Drugi element tej układanki to fakt, że polska integracja ze strukturami euroatlantyckimi w połączeniu z posiadanymi zasobami faktycznie poskutkowała odpaleniem zjawiska „konwergencji”, tzn. procesu polegającego na stopniowych zrównywaniu potencjałów gospodarczych w ramach wspólnoty. Garść przykładów: Gdy wchodziliśmy do Unii, relacja polskiego i niemieckiego PKB to było 1 do 5. Dziś to 1 do 3. W roku 2004 polski PKB per capita wynosił 50 proc. unijnej średniej. Dziś sięga 80 proc. Tylko w latach 2016–2022 produktywność polskiej gospodarki (tzw. TFP) zwiększyła się o 10 proc., a niemiecka zaledwie o 1 proc. I tak dalej. Przykłady można mnożyć. Wszystkie pokażą nam to samo: tutaj zaszła zmiana! A między dwoma sąsiadami ze środka Europy doszło do istotnego przesunięcia relacji potencjałów. Jeden z nich urósł i dojrzał. Drugi osłabł i sflaczał. I widoki na przyszłość są dość podobne. Polski model rozwoju daleki jest od wyczerpania. Niemiecki przeżywa trudne chwile, o czym pełniej pisze Teresa Wójcik w tym samym numerze „TS”.
Kluczowe pytanie brzmi w tej sytuacji tak: czy ta zmiana powinna przełożyć się na inne i nowe ułożenie relacji politycznych między Polską i Niemcami? Czy też mamy nadal utrzymywać, że nie zmieniło się nic? I tak jak Kohl naszkicował, a Mazowiecki przyklasnął „polsko-niemieckiej wspólnocie interesu”, tak my dziś – trzy dekady później – mamy się jej trzymać jak niezmiennej gwiazdy polarnej?
Oczywiście strona niemiecka odpowiada, że… po co zmieniać? Na ich miejscu odpowiadalibyśmy pewnie tak samo. Im konstrukt „co dobre dla Niemiec, dobre też dla Polski” bardzo pasuje. I według takiego założenia niemiecka polityka wobec polski jest od lat prowadzona. Tak było za Helmuta Kohla, za Gerharda Schrödera i za Angeli Merkel. Tak też jest za kanclerza Olafa Scholza i za szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen. Widać to doskonale na przykładzie zarówno rewizji traktów europejskich, jak i polityki klimatyczno-energetycznej – to znaczy dwóch najważniejszych inicjatyw politycznych w Europie minionych dwóch dekad. I tak się składa, że obie nosiły bardzo wyraźny znaczek „Made in Germany”. Zmiana modelu funkcjonowania Europy w kierunku jej federalizacji była projektem realizowanym przez Angelę Merkel w pierwszej fazie jej długich rządów w Berlinie (lata 2005–2009). Potem „wieczna kanclerzyca” zajęła się domykaniem transformacji energetycznej polegającej na odchodzeniu od paliw kopalnych i zastąpieniu ich docelowo zieloną energią, a na etapie pośrednim na oparciu całej ten konstrukcji o gaz z Rosji.
„Polska sympatyczna” kontra „Polska nienawistna”
Warto zwrócić uwagę, że w obu tych przypadkach wśród najbardziej zagorzałych krytyków niemieckich planów była (tak, tak!) Polska. Za pierwszym razem (lata 2005–2007) chodziło o – zapomniane już trochę – spory o tzw. eurokonstytucję czy potem traktat lizboński, czyli mówiąc w skrócie, o to, czy Unia ma iść w kierunku superpaństwa czy też pozostać federacją z dużym stopniem autonomii jej mniejszych członków. Po 2015 r. sprzeciw Polski dotyczył głównie zielonej transformacji opartej na Rosji. Oczywiście powierzchowni albo stronniczy komentatorzy mogą bez końca szukać przyczyn chłodzenia polsko-niemieckich relacji w tych właśnie momentach „antyniemieckimi fobiami Warszawy”, ale przecież sprawa jest dużo poważniejsza. Tu iskrzy przecież właśnie wokół odpowiedzi na pytanie, czy nadal „co dobre dla Niemiec, zawsze musi być dobre dla Polski”? Czy też można dziś na to pytanie odpowiadać, że po prostu NIE. Bo Polska i Niemcy są sobie coraz bardziej równe i ich wspólnota interesu może być co najwyżej chwilowa, ale na pewno nie permanentna i obligatoryjna.
W tym sensie nie jest przypadkiem, że między Berlinem a Warszawą iskrzy zawsze wtedy, gdy w Polsce do władzy dochodzi PiS, a sytuacja wraca do miłego ciepełka, gdy rządzi Platforma. To nie w zdolnościach dyplomatycznych i ich braku leży przecież problem, tylko w tym, że w Polsce minionych 20 lat PiS i PO udzielały krańcowo różnych odpowiedzi na interesujące nas pytanie o „polsko-niemiecką wspólnotę interesu”. W 2011 r. w swoim „wielkim przemówieniu” ówczesny minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski powiedział w Berlinie: „tak, co dobre dla Niemiec, dobre i dla Polski”. Nawoływał wtedy rząd Angeli Merkel do większego brania na siebie ciężaru kierowania Europą. „Prowadźcie, a my pójdziemy za wami” – zdawał się mówić szef polskiej dyplomacji. Trudno się dziwić, że taka odpowiedź bardzo się w Berlinie podobała, oraz że panuje tam tęsknota za powrotem podobnego myślenia. I odwrotnie. Kiedy tylko PiS doszło do władzy i zaczęło odpowiadać: „nie, co dobre dla Niemiec, nie musi być dobre dla Polski”, zaczęły się kłopoty, dąse i anse. Nagle Polska z „proeuropejskiej”, „sympatycznej” i „demokratycznej” zaczęła się przeistaczać w optyce niemieckich mediów w Polskę „zamkniętą”, „niepraworządną” i „nienawistną”.
Ale – znów – obciążanie polityków pełnią odpowiedzialności za te procesy byłoby uproszczeniem. Do pewnego stopnia również my sami jesteśmy winni temu, że Niemcy traktują Polskę w sposób przedmiotowy. W ten sposób wracamy do wspomnianego „kiczu pojednania”, któremu zbyt długo pozwoliliśmy w Polsce kwitnąć. Powstał z tego efekt zbyt nisko zawieszonej poprzeczki. Sprawy niemieckie były w Polsce zbyt długu oddane na wyłączność środowiskom, które miały w głowach wdrukowane dopasowywanie się do niemieckich wyobrażeń i oczekiwań. Nie stawiali oni swoim niemieckim partnerom żadnych wymagań. Rozleniwili ich, mówiąc to, co ci Niemcy chcieli usłyszeć. Odmienne punkty widzenia i specyficzne polskie uwarunkowania były stale zamiatane pod dywan, bo po co jątrzyć i zniechęcać? Liczyło się pojednanie i uśmiechy.
Już dawno i dużo mocniej trzeba było powiedzieć: Nie, co dobre dla Niemiec, nie musi być z zasady dobre dla Polski. A budowanie na przeciwnym założeniu to zwyczajne bujdy.
Tekst pochodzi z 41 (1811) numeru „Tygodnika Solidarność”.