Wspomnienie o Alojzym Szablewskim. "Nie mogłem zdezerterować!"
Pierwszy okres jego życia obfitował w nagłe zwroty akcji. Rodzina Szablewskich była bardzo zapobiegawcza. Tczew znajdował się na pograniczu polsko-niemieckim i w obliczu zbliżającej się wojny nie był bezpiecznym miejscem. Dlatego rodzice Alojzego zbudowali dom w Legionowie, blisko stolicy, i tam przenieśli się po wybuchu konfliktu. Nie uchroniło to ich oczywiście przed wojenną zawieruchą, ale w ten sposób Alojzy Szablewski wziął udział w powstaniu warszawskim jako młody żołnierz Armii Krajowej.
Wcześniej jego ojciec w przedziwny sposób uniknął rozstrzelania przez Niemców w Lesie Szpęgawskim, co spotkało kilka tysięcy mieszkańców Kociewia. Przypadkowo pokazał pilnującemu ich żandarmowi zdjęcie swojego szwagra, który okazał się znajomym owego strażnika. Ten przymknął oko na jego ucieczkę z transportu. Głęboko wierzący Alojzy Szablewski widział w tym cudownym ocaleniu ojca Bożą interwencję. – Wiara była dla niego najważniejsza w każdym obszarze życia. To z niej wynikały jego uczciwość, pracowitość, szlachetność – wspomina siostrzeniec Kazimierz Pietkiewicz.
Szablewski lubił wojskową dyscyplinę. Po wojnie z wyróżnieniem ukończył szkołę artylerii w Toruniu, ale jego głęboka religijność była nie do pogodzenia z „ludowym” wojskiem polskim. Sprzeciwiał się szybko postępującej ateizacji komunistycznej armii, zdejmowaniu krzyży w jednostkach. W 1950 r. został wyrzucony z wojska z pieczęcią „fanatyka religijnego” i „wroga Polski ludowej” wbitą na świadectwo maturalne z tczewskiego LO.
Po otrzymaniu tego wilczego biletu nie poddał się. Aby dostać się na studia i zdobyć porządną pracę, po raz drugi zdał maturę, tym razem eksternistycznie.
Pół życia w stoczni
W 1952 r. Alojzy Szablewski przyjechał do Gdańska, gdzie został już do końca życia. Rozpoczął pracę w Stoczni Gdańskiej i studia na Wydziale Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej. Aż do przejścia na emeryturę w 1990 r. pracował jako projektant w biurze projektowo-konstrukcyjnym gdańskiej stoczni, miał na koncie m.in. kilkanaście dyplomów za prototypowe projekty statków.
Uczestniczył w kolejnych protestach w Stoczni Gdańskiej w latach 1970, 1976 i 1980. Po powstaniu Solidarności wszedł w skład prezydium komisji zakładowej w związkowej kolebce.
Jeden z najważniejszych sprawdzianów w jego życiu przyszedł tuż po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 roku. Gdy żona przekazała mu w nocy z 12 na 13 grudnia informację o wprowadzeniu stanu wyjątkowego, natychmiast przedostał się do Stoczni Gdańskiej i stanął na czele zakładowego komitetu strajkowego. Jak wspominał, używając typowej dla siebie terminologii wojskowej, nie mógł „zdezerterować”: „Żona wybuchnęła płaczem. Chciała, żebym się ratował, nie rozumiała mojej decyzji. Przekonałem ją, że jako przewodniczący stoczniowej Solidarności nie mogę się ukrywać. To byłaby dezercja. W stoczni były związkowe dokumenty, sztandar, inne materiały, ktoś musiał to zabezpieczyć”.
Szablewski starał się odpowiedzialnie kierować protestem. Część stoczniowców, szykując się do aktywnej obrony stoczni, ostrzyła dwumetrowe żelazne pręty. Przewodniczący komitetu strajkowego ostudził ich rozgrzane głowy, obawiając się rozlewu krwi. Przekonał stoczniowców, że sama ich obecność jest wystarczającą formą protestu. Wobec odcięcia telefonów wykorzystał systemy łączności na statkach znajdujących się w stoczni, żeby poinformować Polskę o strajku. Aby utrudnić ZOMO opanowanie zakładu, nakazał zespawanie i zatarasowanie bram starym sprzętem. Strajk po trzech dniach został brutalnie stłumiony przez ZOMO, ale stoczniowe bramy musiały staranować wojskowe czołgi.
Cały artykuł w najnowszym numerze "TS" (19/2017) dostępnym w wersji cyfrowej tutaj
#REKLAMA_POZIOMA#