dr Adam Cyra: Auschwitz. Więźniowie policyjni w bloku nr 11 cz. 2
Tylko nieliczni po „sądzie doraźnym” byli kierowani na dalszy pobyt w obozie, gdzie rejestrowano ich jako więźniów politycznych lub wychowawczych (Erziehungshäftlinge – w skrócie EH) i dopiero wtedy taki więzień przechodził całą procedurę, związaną z ujęciem w ogólnej ewidencji więźniów i osadzeniem go w obozie. Odbierano mu cywilne ubranie, oznaczano numerem obozowym, przechodził kąpiel, otrzymywał pasiak obozowy oraz kierowano go do odpowiedniego bloku mieszkalnego i do komanda pracy. Od tej pory dany więzień podlegał już władzom KL Auschwitz i obowiązującemu regulaminowi obozowemu.
W nielicznych przypadkach więźniów PH bez „sądu” przenoszono do KL Auschwitz lub innych obozów, a także w całkiem sporadycznych wypadkach byli oni zwalniani i odzyskiwali wolność.
Wśród więźniów PH w bloku nr 11 działali więźniowie-konfidenci, przebywający razem z nimi w salach, będący na usługach gestapo obozowego. Na polecenie obozowego ruchu oporu akta ich dotyczące z registratury Politische Abteilung przynosiły pracujące tam więźniarki-Żydówki. Dane z nich uzyskane przekazywano pisarzowi w bloku nr 11, Janowi Pileckiemu. Informacje te docierały do Stanisława Kłodzińskiego (nr 20019) i innych działaczy konspiracji obozowej.
W szczególnych wypadkach zdarzało się, że więźniów policyjnych zamykano w celach znajdujących się w podziemiach bloku nr 11. Odnośnie jednego z takich faktów można znaleźć potwierdzenie w relacji byłej więźniarki Walerii Janosz-Niesyto (nr 78929), której rodzinę aresztowało gestapo z Pszczyny za pomoc ukrywającym się po ucieczce jeńcom sowieckim: Mój mąż Józef Niesyto i brat Franciszek Otręba przebywali w bunkrze nr 23 i na drzwiach wypisali swoje nazwiska. Wzdłuż drzwi kopiowym ołówkiem wypisane jest nazwisko męża „Niesyto”, zaś poziomo wyryte paznokciem widnieje nazwisko brata „Franciszek Otręba”. (…) W jednym z grypsów mąż poinformował mnie, że jest trzykrotnie skazany na śmierć przez Sondergericht i wyrok będzie wykonany do siedmiu dni (…). W dniu 5 czerwca 1944 r. męża wywieziono wraz z czterema więźniami do miejscowości Oldrzychowice, pow. Frydek Mistek i tam ich powiesili. Był to odwet za udaną akcję grupy partyzanckiej działającej w tym obwodzie. (…) Szubienicę, na której zostali powieszeni, sami musieli postawić.
W dniu 2 września 1943 r. odbyło się ostatnie posiedzenie „sądu doraźnego”, któremu przewodniczył Rudolf Mildner. Na karę śmierci skazano wówczas 93 osoby. W grupie tej było kilku więźniów, którzy nie ukończyli jeszcze 18 roku życia, najmłodszymi spośród nich byli: Leokadia Samarzyk (9 lat), Irena Karcz (14 lat), Janina Lazurowska (14 lat), Wanda Jarosz (15 lat), Ryszard Jakubczyk (15 lat) i Antoni Kokosz (16 lat). Dzieci otrzymywały wyroki śmierci i tracone były głównie za to, że donosiły żywność ukrywającym się Żydom lub członkom konspiracji.
Pierwsze „posiedzenie” Standgerichtu, któremu przewodniczył już dr Johannes Thümmler odbyło się 22 października 1943 r. Zapadło wówczas 111 wyroków śmierci. Jednym ze skazańców był Tadeusz Gzyl, mający 15 lat.
Dr Johannes Thümmler mieszkał m.in. w niemieckim hotelu „Eichendorf” (przed wojną „Polonia”) w Katowicach. Z więźniami, którzy przebywali w piwnicach gmachu siedziby katowickiego gestapo obchodził się brutalnie i czasami osobiście ich mordował. Były więzień Antoni Szwajnoch (nr 26682) w swojej relacji podaje, że w powyższym gmachu często go spotykał: Był to wysoki, postawny mężczyzna ze szramą na policzku. Jedno z takich „spotkań” omal nie skończyło się dla mnie tragicznie. Był to akurat dzień 17 stycznia 1945 r. (…) Otóż tego właśnie dnia, idąc schodami z piwnicy nie dostrzegłem w porę Thümmlera i nie zdjąłem przed nim czapki. Uderzył mnie więc z całej siły, wybijając mi parę zębów. (…) Pamiętam, że jednego aresztanta zastrzelił w piwnicy osobiście sam Thümmler.
Posiedzenia Standgerichtu odbywały się co kilka tygodni a oskarżonych, z małymi wyjątkami, obydwaj wspomniani szefowie katowickiego gestapo skazywali na śmierć. „Sądzono” Polaków głównie z rejencji katowickiej, zarzucając im nielegalną, wrogą III Rzeszy działalność polityczną. Z ogółu około 3 tysięcy straconych z wyroków „sądu policyjnego” w bloku nr 11, sam Johannes Thümmler skazał na śmierć co najmniej ponad 800 osób.
Były więzień Jakub Gordon zeznał podczas procesu Rudolfa Hőssa: Pewnego razu blokowy naszego bloku polecił wszystkim pielęgniarzom, by udali się na podwórze bloku nr 11. Było to właśnie w piątek, po skończonym urzędowaniu „Standgerichtu”. Po przyjściu na podwórze zauważyłem w kącie pod ścianą stos trupów. Trupy te polecono nam ładować na auta. Było ich około dwustu, w tym pięć kobiet. Musieliśmy trupy ciągnąć za nogi do stojącego obok auta. Przy aucie stało dwóch więźniów, którzy musieli na nie trupy wrzucać. Zdarzało się, że nie wszyscy na skutek strzałów ponieśli śmierć na miejscu. Niektórzy jęczeli jeszcze, wówczas do tych podchodził któryś z esesmanów i strzałem w oko zabijał ich.
Głównym celem działalności gestapo w Katowicach, które liczyło kilkuset pracowników, był terror w stosunki do ludności polskiej, mieszkającej w rejencji katowickiej. Codziennie samochody przywoziły do katowickiej siedziby gestapo dziesiątki więźniów na przesłuchania, które prowadzone były w sposób brutalny, połączone z biciem i torturowaniem.
Zdarzało się, że więźniami PH byli Ślązacy, którzy zdezerterowali z Wehrmachtu. Jednym z nich był Wojciech Gajowczyk (w obozie Adalbert Gajowczyk, pochodzący z Rusinowic koło Lublińca. Stało się to w czerwcu 1943 r., kiedy z kolejnego urlopu nie powrócił już do swojej jednostki i ukrywał się. Pól roku później przypadkowo go aresztowano i z końcem kwietnia 1944 r. przewieziono z więzienia w Lublińcu do bloku nr 11 na terenie KL Auschwitz: Zamknięto mnie w jednej z cel znajdujących się w podziemiach tego bloku. Cały czas byłem izolowany, tzn. siedziałem sam. Miałem na sobie cywilne ubranie, nie byłem wyprowadzany na spacer. Od przywiezienia minęło około dwóch tygodni, gdy zostałem pewnego dnia postawiony przed Polizei-Standgericht, którego posiedzenie odbywało się w jednej z sal na parterze bloku nr 11. Kiedy zostałem wprowadzony do sali posiedzeń, zadano mi w języku niemieckim kilka pytań. Starano się ustalić, dlaczego zdezerterowałem. Broniłem się, że nadal odczuwam skutki rany, że bałem się ponownego wysłania na front. (…) Na koniec padło pytanie, jakie jest moje ostatnie życzenie. Oświadczyłem, że pragnę jako żołnierz Wehrmachtu, abym był sądzony przez sąd wojskowy. Usłyszałem w odpowiedzi, że tak się stanie. Moje posiedzenie trwało bardzo krótko. Po jego zakończeniu znów zostałem doprowadzony do mojej celi (…). W czerwcu 1944 r. przeniesiono mnie z KL Auschwitz do więzienia w Torgau.
Za kontakty z Wojciechem Gajowczykiem aresztowano siedem osób z jego rodziny - matkę Marię Gajowczyk, ojca Jana Gajowczyka oraz trzy jego siostry: Różę Gajowczyk (po mężu Dryjańska), Anielę Gajowczyk i zamężna siostrę Annę Tomys (z d. Gajowczyk). Wszyscy więzieni byli w bloku nr 11. Matce Marii Gajowczyk w dniu 31 października 1944 r. podczas posiedzenia Standgerichtu miano odczytać wyrok śmierci. Skazanych zamknięto w bunkrach bloku nr 11. W nocy więźniarki przebywające nad nimi na parterze tego bloku rozmawiały z oczekującymi wykonania wyroku. W dniu następnym, 1 listopada, Maria Gajowczyk, mająca wówczas 55 lat wraz z pozostałymi ofiarami tego „sądu” została rozstrzelana w krematorium nr 2 na terenie KL Auschwitz II-Birkenau. Ojciec zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, natomiast wspomniane trzy siostry pobyt w obozach przeżyły.
Wyroku śmierci podczas Standgerichtu 31 października 1944 r. uniknęła Pelagia Lehnert (nr 88822), która wcześniej modliła się do Matki Boskiej Nieustającej pomocy, aby zachowała ja przy życiu. Zapamiętała ona, że „sądzono” wówczas 13 kobiet i 90 mężczyzn: Jak już wszystkich osądzili, wyszedł esesowiec i wyczytał trzy nazwiska: Lehnert, Machera i Nowara (tych nazwisk do końca życia nie zapomnę) i kazał wracać powrotem do celi.
Na śmierć wtedy został skazany młody mieszkaniec Bobrownik koło Będzina. Był nim Paweł Rabsztyn, mający powiązania z konspiracją i za to aresztowany w dniu 24 września 1944 r. Razem z nim uwięziono jego siostrę Helenę, która nie należała do żadnej organizacji: Brat zginął w KL Auschwitz, przebywając w bloku nr 11. (…) Podobno do domu nadesłano powiadomienie, że zginął w dniu 1 listopada 1944 r.
Z Wehrmachtu zdezerterował także Jan Czarnul, pochodzący z Rudziczki koło Pszczyny. W kwietniu 1944 r. został aresztowany w domu rodzinnym, gdzie ukrywał się i najprawdopodobniej z wyroku niemieckiego sądu wojskowego został później stracony poza KL Auschwitz. Pozostali członkowie rodziny wraz z nim aresztowani: matka Anna Czarnula, brat Alojz Czarnula, drugi brat Antoni Czarnula i siostra Maria Czarnula (po mężu Grodoń) zostali przywiezieni i osadzeni w bloku nr 11 jako więźniowie PH. Jeszcze jeden brat z tej rodziny, Karol Czarnula, będący również żołnierzem Wehrmachtu, przyczynił się później do tego, że pozostali członkowie rodziny za jego wstawiennictwem zostali zwolnieni z bloku nr 11 w grudniu 1944 r.
Warto przypomnieć, że bezpośrednio przed rozpoczęciem posiedzenia „sądu doraźnego” otwierano sale na parterze w bloku nr 11, w których przebywali więźniowie policyjni i wyczytywano nazwiska. Wywołani wychodzili z sal i ustawiali się w korytarzu w dwóch lub więcej szeregach. Następnie wzywani pojedynczo wchodzili na salę rozpraw. Każdemu z oskarżonych poświęcano od jednej do dwóch minut. Zapadały przeważnie w przytłaczającej większości wyroki śmierci. Czasami tylko kilka osób nie skazywano na śmierć. „Ułaskawieni” nie odzyskiwali wolności, lecz kierowani byli do obozu, gdzie byli rejestrowani i otrzymywali numery więźniów KL Auschwitz. Pozostałych po zakończeniu „sądu doraźnego” rozstrzeliwano pod Ścianą Straceń, a po jej rozebraniu pod koniec lutego 1944 r. przeprowadzano egzekucję w krematoriach KL Auschwitz II-Birkenau lub na terenie tego obozu w bunkrze nr 2 w tzw. „białym domku”. Rozstrzeliwano więźniów lub ich zabijano w komorach gazowych. Niektórzy więźniowie policyjni wznosili przed śmiercią także okrzyki: „Jeszcze Polska nie zginęła” lub „Polska walczy”, podobnie jak i inni rozstrzeliwani więźniowie KL Auschwitz.
Rudolf Höss, na temat zachowania się więźniów policyjnych przed ich straceniem w swoich wspomnieniach napisał: Szli na śmierć odważnie i spokojnie w przekonaniu, że składają życie w ofierze ojczyźnie”.
Tylko w nielicznych wypadkach, jak było już wspomniane, „sąd doraźny” skazywał na karę osadzenia w obozie koncentracyjnym, co jednak nie było równoznaczne z przeżyciem obozu, lecz niewątpliwie zwiększało szansę takiego więźnia na doczekanie wolności. Postępowaniem „sądu doraźnego” obejmowano także przebywających w obozie więźniów, zarejestrowanych i oznaczonych numerem, co do których wszczęte lub kontynuowane śledztwo wykazało nieujawnioną wcześniej działalność konspiracyjną. Zdarzało się także, że osoby, których sprawę rozpatrywać miał „sąd doraźny” przywożono do bloku nr 11 w przeddzień lub w dniu mającego się odbyć Standgerichtu. Często przed posiedzeniem „sądu doraźnego” w salach, gdzie na parterze w bloku nr 11 przebywali więźniowie policyjni, na jednej pryczy spało kilku więźniów. Wyjątkowo zdarzało się, że więźniowie PH byli przenoszeni z bloku nr 11 z powrotem do więzienia w miejscowości, z której skierowano ich do KL Auschwitz. Po ponownym rozpatrzeniu ich sprawy byli zwalniani z więzienia lub skazywani na dalszy pobyt w innych hitlerowskich więzieniach.
W kolejnych miesiącach 1943 r. dla więźniów policyjnych przeznaczono prawie cały parter. Wyjątek stanowiła dyżurka esesmana, mieszcząca się w pierwszej izbie po prawej stronie korytarza od głównego wyjścia i licząc w dalszej kolejności po tej samej stronie trzecia izba, zajmowana przez więźniów z obsługi bloku. Z kolei w pierwszej sali po lewej stronie od wejścia odbywały się co kilka tygodni posiedzenia „sądu” doraźnego, a na stałe mieszkał tam i pracował, o czym było już wspominane, pisarz bloku. Sala ta była zwana Blockschreibstube. W dwóch ostatnich salach po obu stronach korytarza za kratą więzieni byli mężczyźni PH, natomiast w dwóch drugich salach, licząc od głównego wejściach, po obydwu stronach korytarza przebywały kobiety PH. Należy jeszcze dodać, że po lewej stronie od głównego wejścia, w trzeciej izbie, znajdowało się ambulatorium i gabinet sanitariusza blokowego.
Policyjny „sąd doraźny” skazywał więźniów przeważnie na rozstrzelanie, a egzekucję przeprowadzano po jego zakończeniu pod Ścianą Straceń na dziedzińcu bloku nr 11. W wypadku większej liczby skazanych rozstrzeliwano ich także, do pierwszych miesięcy 1943 r., na terenie obozu macierzystego w Oświęcimiu w kostnicy krematorium nr I.
W dniu 29 listopada 1943 r., odbyła się ostatnia egzekucja więźniów policyjnych pod Ścianą Straceń. Od tego czasu tylko pojedynczych więźniów Blockführer bloku nr 11 nadal rozstrzeliwał w umywalni na parterze tego bloku.
Przy rozbiórce Ściany Straceń zatrudnionych dziesięciu więźniów policyjnych. Jednym z nich był Emil Bienioszek (nr 162074): Datę rozebrania Ściany Śmierci pamiętam dokładnie. Był to 29 lutego 1944 r. Rozbieraliśmy ją w dziesięciu (…). Stało się to w godzinach przedpołudniowych. (…) pracę tę wykonaliśmy gołymi rękami uradowani tym, że nie będą już wykonywane wyroki śmierci.
W dniu tym około godziny 13-stej rozpoczął się kolejny Standgericht. Były więzień Jan Brożek zapamiętał: Mówiono, że powodem rozebrania Ściany Straceń miała być wiadomość o przybyciu do obozu jakiejś delegacji. W dniu 29 lutego 1944 r. odbyło się także posiedzenie Standgerichtu. Skazano wówczas na karę śmierci więźniów pochodzących z Chrzanowa, których znałem. Byli to:
- Józef Gorczyca, listonosz, był więźniem KL Dachau, skąd został zwolniony, lecz później ponownie go aresztowano,
- Józef Sroka z Babic koło Chrzanowa, aresztowany za to, że przyniósł swojej siostrze kawałek cielęciny. (…),
- Stanisław Ziembiński z Chrzanowa-Berezka, aresztowano także jego matkę, która zginęła w KL Auschwitz oraz ojca, który został z obozu zwolniony, lecz wkrótce zmarł. Ponadto w tym dniu zginęli: Zbigniew Jochta i Miśkiewicz, imienia nie pamiętam.
Po rozebraniu Ściany Straceń 29 lutego lutego 1944 r. skazanych na śmierć przewożono do KL Auschwitz II – Birkenau, gdzie byli traceni w komorach gazowych lub rozstrzeliwani w krematoriach. Każdego ze skazańców więźniowie z Sonderkommanda przed egzekucją trzymali za uszy, aby nie uchylili się od strzału. Kiedy w listopadzie 1944 r. zaprzestano zabijania ludzi cyklonem B, więźniów skazanych przez „sąd doraźny” rozstrzeliwano w krematorium nr 4. Niektórzy więźniowie policyjni ginęli także podczas publicznych odwetowych egzekucji, które odbywały się w różnych miejscach na terenie rejencji katowickiej. Ich celem było sterroryzowanie i utrzymanie w posłuszeństwie zamieszkałych w jej granicach Polaków.
Znane są wypadki, że niektórzy więźniowie PH byli wywożeni po „sądzie doraźnym” z bloku nr 11 i wieszani publicznie w różnych miejscowościach, głównie na Podbeskidziu. Egzekucje te wykonywał Jakub Kozelczuk, będący kalefaktorem bunkra, który był przywożony przez funkcjonariuszy Politische Abteilung w celu przeprowadzenia egzekucji.
Uwięzieni w bloku nr 11 mieli nadmiar czasu, który miał na nich destrukcyjny wpływ, ponieważ powodował nadmierne rozmyślanie, o tym co ich czeka. W tej tragicznej sytuacji znaleźli się wśród uwięzionych w tym bloku ludzie, którzy nie poddawali się załamaniu i podnosili innych na duchu. Rozpoczęto organizować wieczorami spotkania, opowiadano anegdoty i prowadzono rozmowy na tematy kulturalne. Były śpiewy i nawet ekwilibrystyka, co tak opisała w swoich wspomnieniach Róża Dryjańska: Jedna z panien stanęła na głowie, inna zaprezentowała mostek, jeszcze inna sznur. Potem jeszcze były humoreski. Było naprawdę wesoło. Ja pod wrażeniem słów – stąd jest tylko jedno wyjście przez komin, patrzyłam zdumiona na roześmiane twarze współtowarzyszek niedoli. Później sama przeszłam do porządku dziennego nad stanem beznadziejnej sytuacji i brałam bardzo czynny udział w organizowaniu życia kulturalnego.
Większość uwięzionych w bloku nr 11 była głęboko religijna. Wiele osób modliło się po cichu rano i wieczorem. Modlitwa podtrzymywała na duchu i dawała nadzieję na przeżycie. Często śpiewano pieśni religijne, co dodawało otuchy, najczęściej była nią pieśń „Serdeczna Matko opiekunko ludzi”. Swoje makabryczne położenie więźniowie tłumaczyli sobie w ten sposób, że Bóg dał ludziom wolną wolę, a tylko esesmani niedobrze tą wolną wolę wykorzystują.
Miały miejsce również praktyki religijne, ponieważ więzieni w tym bloku księża przy pomocy obsługi bloku potajemnie otrzymywali komunikanty i przedmioty potrzebne do odprawiania Mszy świętej. Więźniowie-księża spowiadali innych i udzielali Komunii świętej. Były więzień Julian Pezdka oświadczył: Przypominam sobie, że w okresie Świąt Bożego Narodzenia w 1944 r. w salach bloku nr 11, gdzie przebywaliśmy, odbywały się Msze św. odprawiane przez dwóch księży, więźniów PH. Jednym z nich był ksiądz Władysław Grohs, nazwiska drugiego nie pamiętam.
Ksiądz Władysław Grohs odprawił nabożeństwa w święta Bożego Narodzenia, w Nowy Rok 1945 i w Trzech Króli w sali, w której przebywał w bloku nr 11. Przy okazji przeprowadził także spowiedź współwięźniów wraz z karmelitą, ojcem Bogusławem Woźnickim, który przed egzekucją spowiadał także Bernarda Święrczynę (nr 1393), powieszonego w obozie 30 grudnia 1944 r. Niemogącym osobiście się skontaktować ze spowiadającymi z innych sal, po wzbudzeniu w sobie żalu za grzechy, ks. Władysław Grohs udzielił z pewnej odległości zbiorowego rozgrzeszenia. Hostię świętą przekazał nam ksiądz Grohs zawiniętą w bibułce - relacjonowała była więźniarka Maria Chlebuś – którą podał nam więzień, pełniący w bloku nr 11 funkcję fryzjera. Podobnego rozgrzeszenia zbiorowego więźniom policyjnym „in articulo mortis” udzielili więzieni również bloku nr 11 i później straceni: ks. Józef Kania 29 lutego 1944 r. i ks. Józef Adamecki 26 maja tegoż roku.
Niezapomnianym dniem dla więźniów PH była wigilia Bożego Narodzenia w 1944 r. Esesmani zgodzili się, aby w ten wigilijny wieczór wyszły na korytarz wszystkie więźniarki i więźniowie, którzy przebywali także na parterze tego bloku w salach za kratą. Na środku korytarza ustawiono choinkę. Na schodach prowadzących z parteru do podziemi, gdzie znajdował się areszt obozowy stali więźniowie, którym pozwolono także wyjść z jego cel. Kilka więźniarek ubrało się w nocne koszule, mające imitować anielskie szaty. Śpiewano wspólnie kolędy, najpierw po niemiecku, a później po polsku. Później rozpoczęły się deklamacje, do których teksty ułożyła dr Jadwiga Makowska, polonistka z gimnazjum w Sosnowcu, którą w kilkanaście dni później, skazano podczas ostatniego posiedzenia „sadu doraźnego” na śmierć w dniu 5 stycznia 1945 r.
Treść tej deklamacji zapamiętała była więźniarka Róża Dryjańska: Nie wiem, czy wiecie, że istnieje Auschwitz na świecie, nie jest on tak straszny, jak go malują, bo w nim ludzie jak w raju się czują, że się niczym nie martwimy, bo nie wiemy, czy nas wyprowadzą własne nogi, czy też kominem wezwą nas Bogi. A jak się dowiedziałam, to szybko do Auschwitz przyjechałam (…). Następnie ktoś zaczął czytać wcześniej napisany wiersz o treści bardzo patriotycznej, w którym były karykaturalne określenia hitlerowskiego systemu. Wśród więźniów znajdował się lekarz Ukrainiec, Wasyl Stroncićkyj, który znał dobrze język polski i zameldował o treści tej deklamacji esesmanowi Bruno Schlagemu. Natychmiast rozpędzono wszystkich do cel, a następnie ustalono nazwisko więźnia, czytającego wiersz i jego dwóch współautorów. Wszyscy trzej zostali bestialsko pobici.
Dr Jadwiga Makowska uczyła więźniarki także języka francuskiego, co tak zapamiętała b. więźniarka Róża Dryjańska: Uprzednio wspomniana dr Makowska powtarzała nam, że mamy się uczyć. Pamiętam także, że dr Makowska przebywająca w naszej sali uczyła nas języka francuskiego, robiła nam także wykłady z historii starożytnej. Przypominam sobie, że w kaflowym piecu, stojącym w naszej sali, znalazłyśmy podręcznik do nauki języka francuskiego, z którego korzystała dr Makowska.
Wiek więźniarek był bardzo różny. Najmłodsza – zapamiętała była więźniarka Róża Dryjańska – miała sześć lat. Była Żydówką – śliczna. (…) Miała długie czarne warkocze, brązowe oczy (…). Jej rodzice zginęli w czasie likwidacji Żydów w Lubelskim. (…) Ona również zginęła.
W dniu 5 stycznia 1945 r. odbył się ostatni Standgericht pod przewodnictwem Johannesa Thümmlera, który tak zapamiętała była więźniarka Zofia Gabryś-Domasik: Posiedzenie trwało do wieczora. (…) naliczyłyśmy, że wywołano 78 mężczyzn i 38 kobiet. Atmosfera stała się coraz bardziej napięta i nerwowa. Słychać było cichy płacz i szloch skazanych.
Wśród więźniarek PH w bloku nr 11 były również kobiety ciężarne. Jedna z nich nazywała się Bogdańska. Była więźniarka Wanda Bieniosz zapamiętała, jak w dniu 5 stycznia 1945 r. zobaczyła ją z niemowlęciem na ręku. Była to dziewczynka o imieniu Helenka. Na spacerze na dziedzińcu bloku nr 11 każda z więźniarek, chociaż na chwilę chciała ją wziąć na ręce. Bogdańska otrzymywała dla dziecka dodatek więzienny w postaci kaszy manny. Kiedy w dniu 17 stycznia 1945 r. więźniarki były ewakuowane z bloku nr 11 i skierowano je do bramy wyjściowej obozu, Bogdańska spotkała znajomego więźnia, który pomógł jej odłączyć się od kolumny ewakuacyjnej i ukryć wraz dzieckiem w jednej z piwnic na terenie obozu, gdzie doczekała wyzwolenia w dniu 27 stycznia 1945 r.
W dniu 17 stycznia 1945 r. miał się jeszcze odbyć kolejny Polizeistandgericht, podczas którego zamierzano „osądzić” 58 osób, w tym kobiety i mężczyźni, którym polecono ustawić się w korytarzu na parterze w bloku nr 11. W sali, gdzie urzędował „sąd doraźny” byli już zebrani jego członkowie. Nagle do bloku nr 11 wszedł esesman Willi Florschütz, nazywany przez więźniów policyjnych „Aniołem śmierci”, który jako funkcjonariusz obozowego gestapo był łącznikiem pomiędzy Politische Abteilung i Polizeistandgerichtem:Dostrzegłem – zapamiętał były więzień Emil Bienioszek - że esesman ten wszedł do sali, gdzie urzędował „sąd doraźny”, a po chwili z sali tej zaczęli wychodzić oficerowie nakładający płaszcze i czapki, kierując się do drzwi wyjściowych. My nadal staliśmy na korytarzu. Po dalszych kilkunastu minutach podszedł w naszą stronę esesman Schlage i powiedział: „Każdy idzie pod swoja salę i ma tam czekać”. (…) Po tym wszystkim zostaliśmy wyprowadzeni z bloku nr 11. Na zewnątrz, przed wejściem do bloku nr 11 płonęło ognisko, w którym paliły się dokumenty tego bloku. Całą naszą grupę z bloku nr 11 poprowadzono w kierunku bramy wyjściowe.
Na trasie ewakuacyjnej esesmani dopuścili się zbrodni na więźniach policyjnych, czego świadkiem był więzień Józef Ciepły (nr 169400), pochodzący z Mysłowic: Więźniowie policyjni byli specjalnie pilnowani przez wzmocnioną rotę esesmanów. Szli na przedzie kolumny. Wśród nich była jedna albo dwie kobiety. Było ich razem 4-5 piątek. W Jastrzębiu umieszczono ich w stodole od strony parku. Rano, niektórzy z nich wkopali się głęboko w słomę. Stwierdzam to, bo ja również tam spałem. Chcieli widocznie ukryć się z zamiarem ucieczki. Rano zauważyłem, że niektórych esesmani zaprowadzili za stodołę – myślę, że ich tam zastrzelili.
Na drugi lub trzeci dzień po wyzwoleniu KL Auschwitz na teren byłego obozu udał się Stanisław Tomaszek, chcąc odwiedzić blok nr 11, w którym przez pewien czas był więziony. Przy bramie z napisem „Arbeit macht frei” stali żołnierze sowieccy, którzy umożliwili mu wejście na teren wyzwolonego obozu: W bloku nr 11 zastaliśmy sceny mrożące krew w żyłach. W pierwszym pomieszczeniu po prawej stronie od wejścia, gdzie kiedyś urzędował esesman, zastaliśmy parę zwłok z widocznymi ranami kłutymi, które zadano bagnetami lub ostrymi narzędziami. Podłoga w tym pomieszczeniu aż lepiła się od krwi. W którymś z dalszych pomieszczeń (…) zobaczyliśmy jeszcze gorszy widok. Na podłodze leżały zwłoki kobiety z rozciętym brzuchem. Kobieta musiała być ciężarna, bo martwy płód znajdował się obok. Było to coś przerażającego, że do dnia dzisiejszego nie mogę zapomnieć tego widoku. Przerażał sadyzm oprawców SS, którzy potrafili się w ten sposób pastwić nad swoimi ofiarami.
W innym pomieszczeniu widziałem także zwłoki jakiegoś starca. Łącznie w bloku nr 11 zastaliśmy parę trupów. Wszystkie zwłoki znajdowały się w salach na parterze, w podziemiach cele były puste – przynajmniej te, które oglądaliśmy.
Zdzisław Bosek, który pochodził z Brzeszcz, pracował po wyzwoleniu KL Auschwitz jako ochotnik-sanitariusz w szpitalu obozowy Polskiego Czerwonego Krzyża w Oświęcimiu: W dniu naszego przybycia na teren wyzwolonego obozu (2-3 lutego 1945 r.) odwiedziliśmy blok nr 11. W bloku tym zastaliśmy wiele zwłok więźniów (…). W kilka dni potem do bloku nr 11 przenieśliśmy zwłoki więźniów, które zebraliśmy z ulicy wiodącej od bramy przy dawnej willi komendanta obozu do krematorium nr 1. Blok nr 11 został wykorzystany jako kostnica szpitalna.
Prawie cała dokumentacja „sądu doraźnego” w bloku nr 11 została spalona w Oleśnicy w kwietniu 1945 r., gdzie utworzono tzw. Ausweichstelle katowickiego gestapo. Wywieziono ją tam podczas ewakuacji pod koniec stycznia 1945 r. i zniszczono później na polecenie Johannesa Thümmlera. Prace związane ze spaleniem tych akt nadzorowali oficerowie gestapo katowickiego – Hesse i Güntzschel – odpowiedzialni za kolumnę ewakuacyjną.
Po wyzwoleniu obozu w salach bloku nr 11 odnaleziono kilka grypsów, ukrytych w różnych miejscach tego bloku, np. w szparach podłogowych pomiędzy deskami. Najczęściej skazańcy pisali je na krótko przed wykonaniem wyroku śmierci i stanowiły one listy pożegnalne do rodzin. Oto treść jednego z nich: Zasądzony w dniu 31.X.1944, czekamy wyroku jest nas 70 ludzi, giniemy razem z miesiącem październikiem, a przed tak wielkim świętem wszystkich świętych będziemy już się cieszyli w niebie, zatem jeszcze raz za wszystko Wam Bóg zapłać i przesyłam mojej rodzinie moje Ojcowskie błogosławieństwo, niech ma was Matka najświętsza w swojej opiece. Całuję Was i ostatni raz ściskam. Magiera.
Inny z więźniów policyjnych, wspominany już ojciec Bogusław Woźnicki, który obóz przeżył, napisał gryps, który ukrył na parterze w bloku nr 11 w styczniu 1945 r. Adresował go do swojej siostry Józefy Pacut, zamieszkałej w Wadowicach. Gryps ten został odnaleziony po wyzwoleniu obozu przez księdza Lucjana Stradę: Przechodząc przez jedną z sal na parterze bloku nr 11 (po prawej stronie, znajdującej się jednak w części przed schodami wiodącymi do podziemi) dostrzegłem na podłodze w szparze między deskami jakiś maleńki świstek bibuły. Schyliłem się, podniosłem i stwierdziłem, że był to tzw. Gryps pisany przez jakiegoś więźnia, który przebywał w bloku nr 11. W grypsie podano nazwisko i adres w Wadowicach. Byłem przekonany, że wysyłający celowo ukrył gryps w szparze podłogi licząc, że ktoś go odnajdzie.
Często jedynym śladem po ludziach więzionych w bloku nr 11 i straconych w różnych okolicznościach są także napisy na ścianach, drzwiach, parapetach okiennych i belkach stropowych.
W pomieszczeniach tego bloku na parterze są zachowane napisy, świadczące o głębokiej wierze więźniów policyjnych. Jeden z nich ołówkiem na belce stropowej sufitu napisał: Żyłem Panie, bo chciałeś – ginę, bo kazałeś – zbaw, bo możesz – O Wielki Boże. Łuczak Józef, Post Schwazgrund, Kr. Wieluń”.
Wspomniane inskrypcje, będące ostatnim pożegnaniem ze światem, świadczą również o niezwykłej odwadze oraz wielkim harcie i umiłowaniu Ojczyzny. Niejednokrotnie zawierają również prośby skazańców, aby o ich losie powiadomić rodzinę. Obok napisów w wielu celach znajdują się rysunki, inicjały i numery obozowe ich autorów. Narzędziami do ich wykonania były kawałek ostrego przedmiotu, wsuwka do włosów, ołówek, kredka, a nawet paznokieć. Jest tych napisów kilkaset, ostatnie noszą datę 6 stycznia 1945 r., wykonane więc zostały na trzy tygodnie przed wyzwoleniem KL Auschwitz. W kilkudziesięciu wypadkach można dać dokładną odpowiedź, kto był ich autorem, niestety w większości przypadków jest to niemożliwe.
Na drzwiach celi nr 21 w „Bloku Śmierci” za pomocą rysunków ppor. Stefan Jasieński, skoczek spadochronowy-cichociemny, posługujący się pseudonimem „Urban”, symbolicznie „napisał pamiętnik” swojego bogatego w różnorodne doświadczenia życia. Jego niezwykła ilustrowana autobiografia zawiera m.in.: herb rodu Jasieńskich „Dołęga”, lancę ułańską z proporcem, szablę, motocykl, angielski czołg Cromwell, nad nim Znak Spadochronowy przedstawiający spadającego do ataku orła, a także samolot bombowy Halifax i skoczka opadającego na spadochronie. Ponadto wykonał rysunki w tynku ścian celi nr 21, w tym dwa rysunki o tematyce religijnej. Pierwszy z tych rysunków przedstawia postać Chrystusa Ukrzyżowanego, natomiast drugi, wizerunek Chrystusa Miłosiernego. „Urban” wykonał także w celi nr 21 kalendarz, który zawiera wyryte w tynku liczby, oznaczające kolejne poniedziałki od 13 listopada 1944 roku do 1 stycznia 1945 roku. Sześć pozostałych dni tygodnia stanowią, częściowo jeszcze widoczne w tynku, kropki w liniach poziomych. Ppor. Stefan Jasieński poniósł śmierć w obozie oświęcimskim w nie wyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach na początku stycznia 1945 r.
Adam Cyra
Oświęcim, dnia 5 kwietnia 2018 r.