Konrad Wernicki: Jak walczyć z inflacją? Jest na to sposób
Ja wiem, temat oklepany o którym napisano już wiele, ale wydaje mi się, że nie wszystko. Inflacja odmieniana jest przez wszystkie przypadki, a nawet jest wykorzystywana przez speców od marketingu i reklamy. Ot choćby w reklamie banku, który ratując przed inflacją proponuje lokatę na poziomie 8% (sic!) podczas gdy ta wynosi 14,7%. Albo w reklamie hipermarketów, które robią super przeceny i obniżają ceny produktów o wartość inflacji (czyli te zniewalające 14,7%). No łał! Normalnie to chwalą się obniżkami o co najmniej 50%, albo dodatkowym produktem ZA DARMO, ale teraz słowo INFLACJA tak rozpala wyobraźnię, że przecena o wartość inflacji wydaje się gigantyczna. Bo przecież sama inflacja jest gigantyczna w naszych wyobrażeniach.
Fakt, płacimy więcej praktycznie za wszystko. Najbardziej odczuwamy to na codziennych zakupach. Chleb, masło, makaron, wędliny, nabiał… wszystkie podstawowe produkty są droższe, bynajmniej nie o 14,7%. Może to by się zgadzało, porównując ceny do zeszłego roku, kiedy już zaczynało wszystko drożeć. Sęk w tym, że my, konsumenci, cały czas porównujemy aktualne ceny z czasami “sprzed wojny”, albo jeszcze lepiej, “sprzed pandemii”, kiedy żyło się normalnie. I w takiej percepcji życie podrożało nie o 14%, a o jakieś 30%. No ale my to już wszyscy wiemy.
Nie jest lekko, płacimy więcej… no ale właśnie, wciąż płacimy. Oszczędzamy, zaciskamy pasa, ale wciąż te pieniądze wydajemy. Więc pieniądze mamy. Skąd? Z naszej pracy. Czy pracujemy więcej, ciężej niż w 2019 r.? Nie wydaje mi się. Oczywiście wielu z nas podjęło się dodatkowej pracy, robótek na boku żeby dorobić, ale gros naszych zarobków pochodzą wciąż z tej samej pracy, którą wykonywaliśmy wcześniej z takim samym zaangażowaniem. Skąd więc wzięły się te dodatkowe pieniądze na rosnące wydatki?
Inflacja rośnie, to i płace rosną
Jak w marcu podawał GUS, przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw średnio wzrosło o 13,6%. Czyli praktycznie tyle ile wynosi inflacja. O tym w mediach nie jest tak głośno, na ten temat nie grzmią rozemocjonowani publicyści i politycy. A przecież wzrost płac jest logicznym rezultatem rosnącej inflacji.
Oczywiście nie ma co się czarować i zakłamywać rzeczywistość. W porównaniu z normalnymi czasami, gdy porównamy wzrost kosztów życia ze wzrostem nominalnym płac wyjdzie nam, że realne płacy spadły. Nie ma co do tego złudzeń. Jednak faktem jest, że wraz z inflacją, z opóźnieniem, ale jednak, idzie także wzrost płac. Jest to całkiem logiczne.
Gdy przedsiębiorcom rosną koszta produkcji/usług, choćby przez wzrost cen energii i paliw, to ci automatycznie podnoszą ceny owych produktów i usług. W końcu żaden biznesmen nie da sobie zabrać ani grosza z potencjalnych dochodów. Koszty wzrosły o 20%? To i cena finalna rośnie o 20%, tak by przedsiębiorca nie był stratny. W gorszej sytuacji są etatowi pracownicy, którzy nie mogą ot tak sobie podwyższyć pensji o te 20%, a przecież o tyle wzrosły ich koszty życia, bo płacą więcej za produkty i usługi. I co wtedy mają zrobić? Przecież teraz realnie zarabiają mniej, a ich pracodawca wciąż zarabia tyle samo. Tę sytuację trzeba wyrównać.
Po podwyżkę by się szło
Łatwo powiedzieć. Iść sobie do gabinetu kierownika/dyrektora/prezesa i jak gdyby nigdy nic powiedzieć, że chce się podwyżkę? Toż to skandal, bezczelność i roszczeniowość. Trzeba najpierw dać więcej od siebie, wykazać się, a większe pieniądze w końcu same spłyną! To byście przeczytali w liberalnych mediach, ale nie tutaj.
Za wykonywaną pracę powinniśmy dostawać dokładnie taką samą wartość pieniądza, jak przed wybuchem inflacji. Nie, nie musicie pracować więcej, ciężej, by na nie zasłużyć. Macie pracować dokładnie tak samo. Dane GUS pokazują, że właśnie do takiej sytuacji doszło, przynajmniej w sektorze przedsiębiorstw. Pracownicy realnie zaczęli zarabiać mniej, więc pracodawcy musieli dostosować pensje do aktualnej rzeczywistości. Oczywiście podwyższenie pensji pracownikom również podbija “koszty” pracodawcy, więc realnie ciężko wyrównać podwyżki do poziomu inflacji, ale i tak można ją przynajmniej zamortyzować.
Taki wzrost płac jest możliwy dzięki bardzo niskiemu bezrobociu, które od dłuższego czasu jest utrzymywane przez rząd Zjednoczonej Prawicy. Pracodawcy nie mają jak szantażować swoich pracowników “10 chętnymi na jego miejsce”, bo bezrobotni nie stoją w kolejkach pod Urzędami Pracy.
Chyba wszyscy pamiętamy czasy w których to był główny argument pracodawców, by wykorzystywać pracowników i wyciskać ich niczym cytryny. Polakom rosły garby od przepracowania, a i tak się cieszyli, że mają pracę, bo przecież blisko 20% dorosłego społeczeństwa siedziało na bezrobociu walcząc o przetrwanie.
Dziś z otwartą przyłbicą można zgłosić się po podwyżkę. Kwestią otwartą pozostaje jak pracodawca na to zareaguje. Już nie śmiechem i wypowiedzeniem, jak to mogłoby się zdarzyć w latach słusznie minionego neoliberalizmu, ale mógłby kluczyć: a że ciężkie czasy, a że trzeba poczekać jak się sytuacja uspokoi, a że może 5% podwyżki załatwi sprawę…
Mimo pozornego “rynku pracownika” ów pracownik wciąż ma niższą pozycję negocjacyjną w porównaniu z pracodawcą. Można jednak ją znacznie poprawić. Jak?
Żądamy Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych
Związek zawodowy to taki cudowny i prosty wynalazek, który próbowano “zapomnieć” w latach neoliberalizmu, gdy do Polski wprowadzano zasady wolnorynkowe - dobre i wyczekiwane. Otóż zaczęto wmawiać Polakom, że związki zawodowe to przeżytek czasów słusznie minionych. Teraz mamy kapitalizm, wolny rynek, każdy ma jednakowe szanse i każdy pracuje na siebie. Niemal cały salon medialny pchał taką narrację, by przygotować grunt pod interesy zagranicznych koncernów i innych przedsiębiorców lokujących swój kapitał i firmy w Polsce. Polsce, która miała być teraz źródłem taniej siły roboczej, a jednocześnie niezwykle chłonnym, rozwijającym się rynkiem. Zorganizowani pracownicy domagający się swoich praw i uczciwych zarobków byłby sporym hamulcem tej polityki.
Polaków orano przez długie lata, nasz rynek i gospodarka się rozwijały, kosztem słabo opłacanych pracowników. Na szczęście nadeszły odpowiednie czasy koniunktury gospodarczej i odpowiednia polityka prospołeczna, by podnieść głowę. Dzięki transferom socjalnym, podwyższeniu płacy minimalnej i ustanowieniu minimalnej stawki godzinowej, polscy pracownicy w końcu mogli odetchnąć i przestać walczyć o przeżycie.
Owe zmiany znacząco podniosły ich pozycję negocjacyjną wobec pracodawców. Podwyżki przestały być czymś nieosiągalnym. Niskie bezrobocie sprawiało, że skąpy pracodawca musiał się liczyć z tym, że jego pracownik poszuka sobie nowego miejsca pracy.
I nagle okazało się, że przedsiębiorstwa stać na podwyżki, na wyższe pensje, na lepsze warunki pracy. Gospodarka nie upadła, ani przez “rosnące koszty pracodawców związane z podwyżkami”, ani przez płacę minimalną, ani przez transfery socjalne, jak choćby 500+, które miało rozleniwiać ludzi i powodować masowe bezrobocie.
Dobry czas na uzwiązkowienie
W takiej rzeczywistości związki zawodowe mogą wydawać się zbędne, bo ludzie sami są w stanie wykorzystać dobrą koniunkturę. To złudna perspektywa. Właśnie teraz, gdy twardo stoimy na ziemi, trzeba postawić solidne i mocne fundamenty. Trzeba inwestować w swoją przyszłość i stabilizację, a tym na rynku pracy są związki zawodowe. Ci, którzy budowali i angażowali się w struktury związkowe jeszcze przed pandemią, na pewno nie żałowali. Przedsiębiorstwa w których funkcjonują związki zawodowe najlepiej poradziły sobie w czasie kryzysu pandemii, to pracownicy takich zakładów pracy najmniej odczuli jego konsekwencje.
Także teraz, gdy nam wszystkim inflacja drenuje portfele, to właśnie związki zawodowe najskuteczniej negocjują odpowiednie podwyżki wynagrodzeń. Przykładem niech tu będzie NSZZ “Solidarność” w zakładach Volkswagena w Poznaniu.
Do tamtejszego związku należy ponad 6000 pracowników VW. Dzięki negocjacjom związku płace wzrosną tam w sumie o 12,7%, a dodatkowo związek wynegocjował gwarancje zatrudnienia dla 8500 pracowników do 2024 r. To bardzo ważne i pokazuje, jak można zabezpieczyć swój byt w czasach prosperity na przyszłość, gdyby sytuacja gospodarcza uległa pogorszeniu.
Pojedynczy pracownik z hali montażowej nie miałby szans na wytargowanie takich warunków. Za to liderzy związku zawodowego za którym stoją dziesiątki, setki, albo jak w tym przypadku - tysiące pracowników, udają się na negocjacje z zarządem jako realna siła.
Właśnie teraz, w dobie rynku pracownika trzeba rozwijać związki zawodowe, negocjować wyższe płace, domagać się coraz więcej, być nawet bezczelnym i roszczeniowym. Kiedy, jak nie teraz, gdy pracownik ma względnie wysoką pozycję negocjacyjną, przynajmniej porównując do czasów neoliberalizmu?
Te czasy mogą przecież wrócić, do władzy mogą dojść liberałowie, może wybuchnąć jeszcze większy kryzys, może wzrosnąć bezrobocie, a nasza pozycja na rynku pracy drastycznie spadnie, jeżeli do tego czasu nie wstąpimy do związku zawodowego. Im liczniejszego, tym silniejszego w relacjach z pracodawcą.
Nie ma co się ociągać. Warto na poważnie zastanowić się nad członkostwem w związku zawodowym, póki warunki ku temu sprzyjają.
I nie dajcie sobie wmówić, że wzrost płac napędza inflację, tworzy presję płacową. To chcą wam wmówić ci, którzy sami nie puszczą ani grosza