Rafał Woś: Święto Pracy kontra niewolnictwo
Była 10.30 wieczorem. Wielebny Samuel Fielden – robotnik, socjalista, związkowiec i świecki kaznodzieja kościoła metodystycznego – był właśnie w połowie przemówienia. Dowodził, że robotnikom należy się ośmiogodzinny dzień pracy. Od trzech dni trwał strajk generalny wielu zakładów i fabryk w Chicago. Jego najważniejszym postulatem było właśnie skrócenie dniówki z kilkunastu do ośmiu godzin. Oczywiście za tę pełną płacę. Pracodawcy i opinia publiczna nazywali strajk „bezprawiem” i „wichrzycielstwem”. Przeciwnie! – krzyczał Fielding. Mówił, że to raczej prawo, które odmawia ludziom podstawowych ludzkich potrzeb, nie jest żadnym prawem. Fielden zaczynał się rozkręcać, gdy wóz stanowiący prowizoryczny pulpit mówcy otoczyła policja. Jej dowódca John Bonfield ogłosił, że rozwiązuje zgromadzenie. A tłum – według różnych szacunków od 400 do 3000 osób – ma się rozejść. I w tym momencie to się stało. Ktoś (do dziś nie wiadomo, kto) rzucił bombę i rozpętało się piekło. Byli ranni i zabici. Tak po stronie policji, jak i robotników. Potem zaś rozpoczął się – toczony na oczach całego świata – dramat śledztwa, procesów, wyroków śmierci, apelacji, egzekucji i ułaskawień. Historia nazwie te wydarzenia „wydarzeniami z Haymarket”. Był 4 maja 1886 roku.
Od Chicago do św. Józefa
Legenda „dni majowych” bardzo szybko stała się polem rywalizacji symbolicznej. Pierwszy ruch wykonali kapitaliści, którzy zaoferowali… taktyczne ustępstwo. Już w 1887 r. pierwsze amerykańskie stany ustanowiły oficjalne „święto pracy”. Od 1894 r. był to już dzień wolny od pracy usankcjonowany prawem federalnym. Ale właśnie nie 1 maja. Tylko w pierwszy poniedziałek września. Jednak rosnący w siłę ruch robotniczy miał wobec 1 maja swoje własne plany. Od 1890 r. – na pamiątkę rozpoczęcia strajku w Chicago – organizacje socjalistyczne zaczęły urządzać wielkie marsze pod hasłem ośmiogodzinnego dnia pracy. W Królestwie Polskim pierwsza taka masówka odbyła się 1 maja 1891 roku w Warszawie, Łodzi i Żyrardowie. W następnych latach dołączyły Zagłębie Dąbrowskie, Białystok albo Radom. Manifestacje nierzadko kończyły się strajkami oraz ostrymi starciami z policją albo wojskiem. Bywało ostro.
W ciągu kilkudziesięciu następnych lat charakter 1 maja zaczął się jednak zmieniać. Raz dlatego, że marzenie o ustawowej ośmiogodzinnej dniówce w końcu stało się społecznym faktem (w Polsce od 1918 roku). A dwa, że dawny ruch robotniczy stawał się coraz bardziej podzielony między bardziej skorych do akceptacji kompromisów z kapitalizmem czy państwem narodowym socjalistów oraz orientujących się na Związek Radziecki i bardziej radykalne hasła komunistów. W II RP PPS-owcy, Bund i KPP maszerowali więc – co do zasady – osobno. Sytuację komplikował jeszcze fakt, że 1 maja dniem wolnym od pracy ogłosili niemieccy naziści (inaczej niż na przykład faszyści we Włoszech, którzy Święto Pracy przesunęli na kwiecień). Po drugiej wojnie światowej i siłowym ustanowieniu władzy ludowej w wielu krajach Europy 1 maja skręcił jeszcze w inną stronę. Stał się oficjalną paradą poparcia dla nowego establishmentu komunistycznej władzy. Buntowniczy duch dawnej walki o prawa pracownicze z poprzednich dziesięcioleci z czasem przygasł zupełnie. Pod koniec było wręcz odwrotnie. Jak w latach 80. w Polsce, gdzie społeczny ogień kontestacji buzował nie na samych oficjalnych pochodach, ale w kontrze do tych obchodów.
Wszystkiemu temu przez cały czas przypatrywał się jeszcze jeden ważny gracz. Kościół katolicki już od końca XIX wieku wiedział, że musi mocniej i bardziej wyraziście stanąć po stronie świata pracy. To był nie tylko element kalkulacji i strachu przed utratą wiernych. Nie można zapominać, że presja szła też ze środka samego Kościoła. Tam działało coraz więcej duchownych będących dziećmi swoich czasów. Nierzadko o bardzo lewicowych przekonaniach społecznych – kto nie wierzy, niech poczyta choćby wczesne pisma młodego Stefana Wyszyńskiego, które według dzisiejszych standardów można by spokojnie nazwać antykapitalistycznymi. Takie były czasy i nastroje. Historycznym wyrazem tego propracowniczego zwrotu były rzecz jasna już encykliki Leona XIII (pierwsza to „Rerum novarum” z 1891 roku), z których zrodziła się tzw. społeczna nauka Kościoła. Pół wieku później, w roku 1955, papież Pius XII domknął ten proces, ogłaszając 1 maja liturgicznym wspomnieniem św. Józefa Robotnika. W ten sposób Kościół zbudował własny link majowej symboliki walki o słuszne prawa pracownicze dla ludzi.
1 maja w XXI wieku
I tym jest 1 maja dziś. To dość inkluzywne Święto Pracy, do którego dojść można kilkoma niezależnymi od siebie drogami. Klasycznym szlakiem międzynarodowego ruchu robotniczego, ale także ścieżką unikalnej polskiej historii oraz chrześcijańskim mostem św. Józefa.
Ale ta długa i żywa historia 1 maja to nie jest koniec. Odwrotnie. To powinien być początek. Bo każde święto jest przecież pytaniem o przyszłość. I akurat w tym wypadku aktualność Święta Pracy nie podlega przecież większej dyskusji. Weźmy już sam kluczowy cel chicagowskich strajków z roku 1886. Tam nie chodziło ani o podwyżki płac, ani o więcej wpływu na życie zakładu, ani nawet o prawa do strajku i nieskrępowanej działalności związkowej. Tamten postulat ośmiogodzinnego dnia pracy był dużo bardziej pierwotny. Chodziło o odzyskanie fundamentalnego ludzkiego prawa. To było wołanie o prawo do życia. I przeciw faktycznemu niewolnictwu. Formalnie już zniesionemu, ale istniejącemu w najlepsze pod postacią pracy, która zajmuje człowiekowi całe życie i odbiera wszystkie siły oraz najlepsze lata. Chodziło więc o to, by praca została ujęta w jakieś ludzkie ramy. Tak, żeby człowiek mógł pracować i żyć. By praca go nie zabijała. Nie zatapiała. Nie wydrążała do cna. I nie spychała do funkcji trybiku w maszynie wielkiego ekonomicznego procesu akumulacji kapitału. A teraz – tak z ręką na sercu – czy nie jest to postulat aktualny także dzisiaj? 140 lat po wydarzeniach z Haymarket.
Trzy razy osiem – osiem godzin na pracę, osiem godzin na sen, osiem godzin na wypoczynek. Taki przepis na zdrowe życie głosił już na początku XIX wieku fabrykant i reformista społeczny Robert Owen. Ten jego postulat przejęły pod koniec tego samego stulecia ruchy robotnicze. Z sukcesami. W pierwszej ćwiartce wieku XX te osiem godzin pracy (za pełną płacę) stało się punktem odniesienia dla większości krajów świata. Patrząc na tempo tamtych zmian (od 16 do 8 godzin pracy w ciągu dwóch pokoleń), wielki ekonomista John Maynard Keynes zastanawiał się w roku 1930 w eseju „Ekonomiczne perspektywy dla naszych wnuków”, jak to będzie wyglądać w roku 2030. Spodziewał się, że dominować będzie wówczas 15-godzinny tydzień pracy. Praca w poniedziałek i wtorek, a pozostałe 5 dni przeznaczone na inne zajęcia godne człowieka. Na miłość, przyjaźń, religijność, twórczość albo sport.
Kapitalistyczna „neprerywka”
Tymczasem rzeczywistość poszła jednak w zupełnie innym kierunku. „Dlaczego nie widuję już moich przyjaciół” – tekst pod takim tytułem pojawił się kilka lat temu w amerykańskim „The New Yorkerze”. Jego autor rysował tam zaskakującą – z pozoru – paralelę. Twierdził, że współczesny kapitalizm paradoksalnie doszedł do bardzo podobnego miejsca, w którym znajdował się kiedyś… Związek Radziecki. Oto jesienią 1929 roku w stalinowskiej Rosji wprowadzono radykalną reformę zwaną „neprerywką”. Zamiast panującego dotąd systemu (sześć dni pracy i wolna niedziela), skrócono tydzień do pięciu dni. Zrezygnowano jednak z koncepcji weekendu. Praca miała się więc odbywać nieprzerwanie, zaś pracownicy zostali podzieleni na kolory: czerwony, zielony, fioletowy, żółty i brzoskwiniowy. Gdy odpoczywali jedni, wówczas pracowali inni. I tak na zmianę. Eksperyment nie cieszył się jednak popularnością wśród obywateli radzieckich. Nawet partyjne media publikowały szereg skarg płynących od robotników. Pisali, że wprawdzie pracują teraz krócej, ale… cóż z tego. Skoro nie bardzo da się cokolwiek z tym czasem zrobić wspólnie z innymi. Bo jak pasuje zielonym, to nie odpowiada fioletowym i tak dalej. Po dekadzie szarpaniny Stalin odpuścił. Nieprerywkę zarzucono w 1940 r. i nigdy już nie powróciła.
Z pozoru tamten eksperyment wydaje się nam odległy. Gdzie Związek Radziecki, a gdzie my, dumni mieszkańcy zachodnich demokracji? Ale czy jesteśmy aż tak bardzo różni? Czy pod wieloma względami współczesne kapitalistyczne gospodarki nie idą właśnie w kierunku swojej własnej – nigdzie oficjalnie niezaordynowanej, ale realnie istniejącej – nieprerywki?
Oddajcie wolne weekendy!
Według statystyk ok. 50 proc. Polaków pracuje w soboty i prawie 30 proc. w niedziele, choć przecież oficjalnie są to dni wolne. W całej Unii pracujący weekend to normalne zjawisko dla ok. 25 proc. zatrudnionych. A przecież to tylko część szerszego obrazka. Proces zachodzi na kilku poziomach. Wszystkie są zaś typowe dla współczesnej odmiany kapitalizmu i ładu społecznego, w którym żyjemy. Pierwszy poziom to upowszechnienie pracy „elastycznej”. U nas to z jednej strony wykwit tzw. uśmieciowienia po kryzysie roku 2008, ale także postępująca uberyzacja pracy – proces charakterystyczny dla całego rozwiniętego Zachodu. To model, w którym pracownik jest de facto mikroprzedsiębiorstwem i obsługuje cały wianuszek klientów, którzy biorą od niego, co im potrzeba. Zaś nadanie temu wszystkiemu ram (urlopy, wolne weekendy, godziny pracy) leży całkowicie po stronie pracownika. Jak się ogarnie, to proszę bardzo: może mieć nawet dwudniowy tydzień pracy! Tyle że w rzeczywistości kończy się to raczej wpadnięciem w drugą skrajność. Praca rozlewa się w kierunku stałej 24-godzinnej gotowości do realizacji zadania siedem dni w tygodniu. W takt oczekiwań rynku oraz klientów.
Na kolejnym poziomie proces ten jest stale wymuszany przez rozwój technologii. Internet, smartfony i platformy do konferencji zdalnych z pozoru „ułatwiają życie” i skracają dystans, ale jednocześnie tworzą kulturę, w której od pracy nie da się uciec. Jeszcze pięć czy dziesięć lat temu hasło: „Jadę nad jezioro odpocząć” oznaczało: „Nie ma mnie i kropka!”. Dziś znaczy raczej: „Oczywiście, że jestem dostępny!”. Granica między domem a pracą już wcześniej nie była wyrazista, jednak pandemia COVID-19 i telepraca zatarły ją już chyba zupełnie. I raczej nieodwracalnie.
Gabinet osobliwości
Trzecią warstwą tego samego procesu jest opinia publiczna. Z pozoru znajdziemy w dzisiejszych mediach wiele na temat „skrócenia czasu pracy”. Wszystko to jednak przypomina bardziej migawki z gabinetu osobliwości: „W Szwecji realizują projekt 4-dniowego tygodnia pracy, jakież to ciekawe!” Albo: „Rozwój sztucznej inteligencji sprawi, że ludzie nie będą mieli nic do roboty. Co wtedy?”. Lub też: „Generacja Z nie chce pracować tyle, co poprzednicy. Co to będzie?”. Z ustawionej w ten sposób debaty absolutnie nic konstruktywnego nie wynika. Przeciwnie. Jeśli już dochodzi do jakichkolwiek politycznych inicjatyw dotyczących czasu pracy, to polegają one na bezdyskusyjnej realizacji hasła: „trzeba pracować więcej”. Bo to oczywiście jest „jedynie słuszny kierunek”. I tak koncepcja wydłużenia wieku emerytalnego (czyli efektywnego wydłużenia czasu pracy) staje się „koniecznością” i „nieuchronnym procesem ekonomicznym”? Ilekroć ktoś próbuje na tym tle faktycznie skrócić czas pracy – na przykład uchwalając zakaz handlu w niedzielę albo cofnięcie podwyżki wieku emerytalnego – jest portretowany jako ekonomiczny wstecznik. Ktoś, kto nie rozumie praw rządzących współczesnym kapitalizmem.
Tymczasem to jest właśnie kierunek, w którym należy iść. Zakaz handlu w niedziele i obniżenie wieku emerytalnego to powinien być początek, po którym winny iść hasła takie jak: „Oddajcie nam nasze weekendy!”, albo wymuszanie takich stosunków zatrudnienia, które sprawiają, że człowiek nie będzie musiał pozostawać online 24 godziny na dobę i 7 dni w tygodniu. Stale zwarty i gotowy do podjęcia nowej fuszki.
Bez tego obecne – ustawowe – osiem godzin będzie wygodną fikcją. Pozwalającą żyć w błogim przekonaniu, że postulaty XIX-wiecznych ruchów pracowniczych zostały zrealizowane. Podczas gdy w praktyce będzie coraz gorzej. Coraz dalej od tego, by człowiek pracował, żeby żyć. A nie żył po to, żeby tylko pracować. W kieracie niewidzialnego nowoczesnego i samonarzuconego niewolnictwa.
* Autor jest publicystą Salon24.pl.
Tekst pochodzi z 18 (1788) numeru „Tygodnika Solidarność”.