Konrad Wernicki: Kaja Kallas antyrosyjski realizm wyssała z mlekiem matki
Matka Kaji Kallas Marju Lauristin miała zaledwie 1,5 roku, kiedy została wywieziona wraz z całą rodziną na Syberię w czasie radzieckiej okupacji Estonii. Miało to miejsce w 1941 roku, a na mroźnym wschodzie spędziła z najbliższymi 8 lat. W 1950 roku powrócili do Estonii, kiedy to władze sowieckie zaczęły zwalniać więźniów politycznych. Do ojczyzny powrócili w warunkach przymusowej repatriacji, co oznaczało, że musieli osiedlić się w miejscowości, której nie wybrali sami.
Taki był los tysięcy innych rodzin, a w sumie miliony obywateli wschodniej Europy w ten lub jeszcze bardziej bestialski sposób odczuły, czym jest rosyjski mir. Kaja Kallas oziębłość do Rosji ma we krwi i wie, z czym wiąże się ekspansja Kremla. Dziś jej głosem mówi cała Europa i na tym tle nie wyróżnia się tak bardzo, ale jeszcze przed wojną na Ukrainie toczyła samotny bój o zrozumienie przez Europejczyków prawdziwej natury Rosji. Natury barbarzyńskiej, niepasującej do naszego demokratycznego świata.
My, ludzie żyjący na wschód od Odry, dobrze o tym wiemy. Jesteśmy wolni od naiwnego myślenia o Rosji jako o kraju, który może być częścią Wolnej Europy. Inną perspektywę mają Europejczycy z Zachodu. Na ich szczęście sami nie doświadczyli koszmaru rosyjskiej okupacji i do niedawna naiwnie sądzili, że z Rosją da się żyć po sąsiedzku. Ci bardziej świadomi, głównie wśród elit politycznych, cynicznie udawali naiwnych, mając świadomość, że nawet jeśli Rosja znów pokaże swoje prawdziwe oblicze, to oni sami są wystarczająco daleko, by niedźwiedzie łapy Kremla ich dosięgły.
Europa Zachodnia naiwna czy wyrachowana?
Podczas gdy Rosja od kilku lat szykowała się do zbrojnej napaści na wschodnią Europę, europejscy liderzy wciąż widzieli w niej partnera gospodarczego, na którym można budować europejski dobrobyt. Bezpieczni w swoich pięknych europejskich stolicach nigdy nie widzieli w Rosji realnego zagrożenia. Mimo swej okropnej, brutalnej historii Kreml nie jawił im się jako wróg, a co najwyżej nieco nieokrzesany, surowy, ale majętny partner z dużym potencjałem na to, by prowadzić z nim intratne interesy.
Federacja Rosyjska dzięki bogatym złożom surowców energetycznych niezmiennie od lat, mimo wewnętrznej biedy zwykłej ludności, pozostaje regionalnym mocarstwem, które niczym wytrawny dealer narkotyków potrafi uzależniać inne państwa od swoich zasobów, sprzedając je może tanio, ale zyskując sobie monopol na niezwykle chłonnych europejskich rynkach.
Podczas gdy kraje starej Unii Europejskiej korzystały na imporcie taniej energii z Rosji, ta powoli odbudowywała swój potencjał po smucie lat 90., dążąc do odzyskania wpływów na dawnych ziemiach ZSRR. „Mocarstwo regionalne” może nie brzmi dumnie, nie na tyle, na ile chcieliby spadkobiercy „Wielkiego Sowieckiego Sajuza”, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że regionem, jaki dotyka Rosja swoimi granicami, jest połowa Europy i Azji, to finalnie otrzymujemy mocarstwo kontynentalne.
Pierwszą oznaką tych neosowieckich zapędów była napaść na Gruzję. Sprytna, bo dość „miękka” dla międzynarodowej opinii publicznej. Nie jako pełnoskalowa inwazja na mniejsze państwo, a „jedynie” zajęcie terenu, którego ludność jakoby była tak bardzo prorosyjska, że chciałaby odłączyć się od Gruzji i dołączyć do mateczki Rossiji.
Stary rosyjski chwyt. Takich terenów Federacja Rosyjska swoimi służbami „wyhodowała” sobie w Europie kilka. Osetia Południowa w Gruzji, Naddniestrze w Mołdawii, Donbas na Ukrainie, do tego zachowanie sporej reprezentacji ludności rosyjskojęzycznej w dawnych republikach radzieckich. Takim przykładem jest Estonia, gdzie szacunkowo nawet ¼ obywateli to ludność rosyjskojęzyczna. Widząc jak Rosja wykorzystała swoje koneksje w Gruzji jako pretekst do operacji wojskowej, na Europę Wschodnią padł blady strach. Najlepiej to ujął śp. Lech Kaczyński:
– I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę
– mówił ówczesny prezydent RP.
Niestety, te słowa okazały się prorocze, ale przecież nie były wróżbą z fusów. To było naturalne przewidywanie geopolitycznych wydarzeń, budowane na podstawie aktualnie prowadzonej polityki Rosji.
Możliwe, że jego wizyta w Gruzji wraz z innymi liderami państw regionu, które dziś ponownie nazywamy Międzymorzem, zatrzymała szerszą inwazję wojsk rosyjskich na Kaukazie.
Strefa zgniotu
Po tragicznej śmierci pary prezydenckiej w katastrofie smoleńskiej tak mocnego i bezkompromisowego głosu na temat Rosji w Europie już raczej nie słyszano. Mieliśmy za to próby resetu z Rosją, smyrania się po rękach i poklepywania po plecach między europejskimi i rosyjskimi politykami z Putinem na czele. W tym czasie gaz w coraz większym wolumenie płynął z Rosji do Europy, co prawda ogrzewając europejskie domostwa, ale ceną za to było pompowanie miliardów euro w rosyjską armię. Armię, która w 2014 r. została wykorzystana do uderzenia na pogrążoną w chaosie Ukrainę.
Czy to był moment, kiedy europejscy liderzy oprzytomnieli z prorosyjskiej hipnozy? Ależ skąd. Ci kazali Ukrainie się jak najszybciej poddać i zapomnieć o wschodniej Ukrainie i Krymie. – Inaczej jesteście już martwi – mówił wtedy Radosław Sikorski, ówczesny minister spraw zagranicznych Polski.
Od tego momentu Ukraina wiedziała, że została sama w obliczu rosyjskiego zagrożenia i musi na własną rękę zatroszczyć się o swoją niepodległość. Okazało się bowiem, że europejscy liderzy wcale nie byli naiwni czy głupi, robiąc biznesy z Rosją. Oni zwyczajnie spisali państwa Europy Wschodniej na straty. Czymże one są wobec taniego rosyjskiego paliwa? „Europa od Lizbony do Władywostoku” – ot, taką wizję kreował Emmanuel Macron.
Ta wizja musiała spędzać sen z powiek politykom z państw byłych republik sowieckich, szczególnie krajów bałtyckich, bo cóż mogą począć takie geopolityczne drobinki ulokowane pomiędzy samolubną Europą Zachodnią a głodną i krwiożerczą Rosją. Fakt, dziś te państwa są w Unii Europejskiej, są w NATO, ale przecież „NATO doświadcza śmierci mózgowej”, jak mówił Emmanuel Macron. Niemcy – lider UE, są uzależnione od rosyjskiego gazu, a budując Nord Stream 1 i 2, robią wszystko, by dostawy błękitnego paliwa były bezpieczne w razie ewentualnej zawieruchy w Europie Wschodniej. Te wszystkie elementy wskazywały na to, że kraje bałtyckie nie mogły czuć się bezpiecznie, a Estonia granicząca z Rosją, której ok. 25% społeczeństwa jest rosyjskojęzyczna, wydawała się pierwsza do odstrzału po tym, jak Kreml zwasalizuje Ukrainę i Mołdawię. I tu pojawia się Kaja Kallas, która widząc, że zbliża się wojna, przeszła do śmiałej ofensywy dyplomatycznej.
Trafić do europejskich uszu i serc
Czy niewiele znacząca premier maleńkiego państwa zaczęła nagle brylować na europejskich salonach i negocjować z czołowymi politykami? A skąd. Któż się nią wtedy interesował, a co więcej, dawał pole podkopywania zasadności prowadzenia biznesu z Rosją? Kallas wybrała inną drogę. Swoją uwagę skupiła na innych ośrodkach władzy. Na mediach. Zaczęła dosłownie wpraszać się do zachodnich mediów, pisać swoje artykuły i felietony, w których tłumaczyła naturę Rosji, dlaczego jako Europejczycy powinniśmy się jej obawiać i jak ważna jest europejska, realna solidarność.
Była przy tym niezwykle naturalna z uwagi na swoje dziedzictwo. Jej rodzina na własnej skórze odczuła rosyjskie jarzmo. Można powiedzieć, że to mroźny Sybir zaszczepił w jej DNA chłodną kalkulację, jaką politykę trzeba prowadzić wobec Rosji. A realia są takie, że Rosję trzeba za wszelką cenę trzymać z daleka od Europy.
Jeszcze w styczniu 2022 r., czytając jej felieton w brytyjskiej prasie, w którym tłumaczyła, jak ważne jest uniezależnienie się Europy od energii z Rosji, aż przecierałem oczy ze zdumienia. W końcu ktoś poza polskimi politykami głośno podejmował ten temat i przedstawiał te same argumenty: niezależność energetyczna budowana w oderwaniu od rosyjskich paliw, odrzucenie rosyjskiego gazu. Wtedy taka postawa to był ewenement.
Na kilka dni przed wojną w rozmowie dla „Financial Times” stwierdziła, że w Europie jest pewna naiwność wobec Rosji.
Od początku rosyjskiej inwazji na Ukrainę twardo stanęła po stronie ofiar napaści, a sama Estonia skalą oferowanej pomocy zawstydziła (i dalej to robi) całą Europę. Nie ma państwa, które dałoby tyle w relacji do swojego potencjału, co Estonia. W stosunku do własnego PKB pomoc materialna, humanitarna, militarna małego państwa bałtyckiego jest kolosalna. Gdyby inne państwa, liderzy Europy, wspierali Ukrainę na tym samym poziomie co rządy Kaji Kallas, to dziś prawdopodobnie już dawno byłoby po wojnie. Niestety, jak już pisałem wcześniej, nie dla każdego Rosja jest realnym wrogiem, a dla Estonii to wróg śmiertelny.
Kaja Kallas walcząc środkami dyplomatycznymi o wsparcie dla Ukrainy, toczy tak naprawdę bój o los swojego kraju, bo jest świadoma tego, że jeśli padnie Ukraina, to następna w kolejce będzie Estonia. Może nie za rok, dwa, czy nawet 10, ale rozpoczęcie przez Rosję marszu na Zachód niechybnie oznacza, że ten niechybnie dotarłby i do Tallina. Dlatego nie żal jej ostatnich ręcznych wyrzutni rakiet przeciwlotniczych, amunicji i innego wojskowego sprzętu. Bo ten już teraz jest przydatny w obronie Estończyków, tak samo jak polskie czołgi, Kraby i MiG-i, które oddalają od nas widmo rosyjskiego ataku.
Na szczęście NATO okazało się silne, Ukraina okazała się bohaterska i waleczna, dzięki czemu ten marsz rosyjskiej zarazy utknął na ukraińskich stepach i w donbaskim błocie. Nie byłoby jednak tego połowicznego sukcesu bez solidarności państw regionu i euroatlantyku. Gdyby nie solidaryzm państw międzymorza oraz walna pomoc USA, Wielkiej Brytanii, to dziś prawdopodobnie fortyfikowalibyśmy całą wschodnią linię graniczną. I tak to robimy, ale z o wiele większym spokojem, nie siedząc w wykopanych na prędce okopach. Na niewiele zdałyby się nam te czołgi, których teoretycznie nie zdążylibyśmy przekazać Ukrainie, gdyby ta padła w ciągu tygodnia, bo bez solidarnej akcji innych państw Polska też by przegrała taką wojnę, niezależnie, czy miałaby do dyspozycji 600, 800, czy 1000 czołgów.
Ktoś powie, że nie doceniam tu pomocy Francji i Niemiec. Oczywiście, że doceniam, ale pamiętam też, że ci zmienili front dopiero wtedy, gdy wygrana Rosji przestała być oczywista. Na początku wojny francuski sprzęt, owszem, był obecny na Ukrainie, ale używali go Rosjanie w swoich czołgach i samolotach z francuskimi podzespołami. To niemiecka polityka energetyczna bazująca na rosyjskim gazie ośmieliła Putina do ataku na Ukrainę. O tym nie należy zapominać, tak samo jak nie należy zapominać o politykach jak Kaja Kallas, która była prekursorką w skutecznym sekowaniu Rosji na arenie międzynarodowej.
Polsko, zbierz drużynę
Niech to będzie też podpowiedź dla polskiej klasy politycznej, gdzie powinniśmy lokować swoje sympatie i interesy. Często skupiamy się na tym, co o nas myślą politycy we Francji, Hiszpanii, Niemczech, Włoszech. Wynika to wciąż z chęci bycia zauważonym i docenionym przez „Starą Europę”, ale co nam po ich poklepywaniu po plecach, albo przeciwnie, ich grymasach. Nie będziemy mieć wspólnych interesów strategicznych z takimi państwami. Geopolityka jest tutaj nieubłagana. Odrzućmy nasze kompleksy i przestańmy się zalecać do tych większych i sławniejszych w nadziei, że nas wezmą pod ramię. Polska wyrasta na lidera regionu i ma potencjał, by nim być. Kwestie bezpieczeństwa energetycznego, militarnego, infrastruktura transportowa, handlowa, to wszystko powinniśmy budować z partnerami, na których podobnie oddziałuje otaczający nas świat. Kraje bałtyckie, Białoruś, Ukraina, także Czechy, Słowacja, Rumunia i w nieco dalszej kolejności Finlandia oraz Szwecja. To są nasi naturalni partnerzy, z którymi powinniśmy utrzymywać jak najbliższe relacje i to z nimi budować wspólne cele strategiczne.