„Pod ziemię czołgi nie wjadą”. Mija 41. rocznica rozpoczęcia najdłuższego strajku w stanie wojennym – w KWK „Piast”
Strajk w kopalni „Piast” rozpoczął się spontanicznie, jako masowa reakcja górników na bezprawie stanu wojennego. Przywódców kopalnianej Solidarności przy tym nie było. W poniedziałek, 13 grudnia 1981 r. górnicy pierwszej i częściowo drugiej zmiany rozpoczęli strajk po tym, gdy dowiedzieli się o zatrzymaniu zastępcy przewodniczącego Komisji Zakładowej „S” Eugeniusza Szelągowskiego oraz przewodniczącego KZ „S” Przedsiębiorstwa Robót Górniczych z Mysłowic Stanisława Dziwaka (liczna grupa pracowników tego przedsiębiorstwa wykonywała techniczne prace górnicze w kopalni „Piast”).
Spontaniczność i samodyscyplina
Hasło do strajku dał jeden z pracowników przedsiębiorstwa z Mysłowic, elektryk Stanisław Trybuś. Na podszybiu tłum ludzi czekał na windy. Skończyła pracę pierwsza zmiana i ludzie wracali na górę. Pojawiali się górnicy z drugiej zmiany. Trybuś wszedł na ławkę i krótko zaapelował, że nie można tak po prostu zgodzić się, żeby bezprawnie komuniści aresztowali ich kolegów – działaczy NSZZ „Solidarność”. Dostał masowe poparcie. Zarówno pierwsza zmiana, jak i górnicy drugiej zmiany pracujący na poziomie 650 metrów zdecydowali się na strajk.
Decyzja była spontaniczna, ale podjęta w pełni świadomie. Tak narodziła się zdyscyplinowana i dobrze zorganizowana forma obywatelskiego oporu. Strajk w „Piaście” w Bieruniu charakteryzował upór, determinacja i niebywała samodyscyplina strajkujących. Do tego niezłe poczucie humoru, wcale nie wisielczego. Świadczy o tym dorobek strajkowego kabaretu.
Historycy i badacze tamtego okresu zwracają szczególną uwagę na dyscyplinę i poczucie odpowiedzialności za kopalnię. To, że wśród strajkujących znalazły się osoby z dozoru ‒ zwłaszcza nadsztygar Zbigniew Bogacz ‒ okazało się bardzo przydatne. Skrajnie niesprzyjające warunki wymagały dyscypliny i odpowiedzialności za swoje miejsce pracy, a także profesjonalnego zachowania. Każdego dnia górnicy wykonywali prace zabezpieczające ‒ odświeżanie ścian, odwadnianie chodników i wyrobisk. Dzięki temu nie tylko utrzymano bezpieczeństwo przebywających tam osób, ale też nie pozwolono, aby kopalnia poniosła poważne straty materialne. Całością tych prac kierował nadsztygar Zbigniew Bogacz.
Do strajku dołączają liderzy związkowi
Przewodniczący Komisji Zakładowej „Solidarności” w kopalni „Piast” Wiesław Zawadzki, jego zastępca Eugeniusz Szelągowski i członek Komisji Andrzej Machalica jeszcze w niedzielę pojechali do kopalni, by porozmawiać z dyrektorem o wprowadzeniu stanu wojennego i jego konsekwencjach dla załogi górniczej. Za pierwszym razem go nie zastali, więc po pewnym czasie przyjechali po raz drugi. Czekali już na nich milicjanci i esbecy, którzy przewieźli ich do komendy milicji w Tychach. Z całą trójką przeprowadzono „rozmowy ostrzegawcze”. Zawadzki i Machalica podpisali deklaracje o „lojalności wobec prawa” i zobowiązali się, że nie podejmą strajku. Wypuszczono ich. Szelągowski odmówił podpisania lojalki, więc go z miejsca internowano. W poniedziałek (czyli następnego dnia) Zawadzki i Machalica wraz z pozostałymi członkami KZ: Andrzejem Urbańczykiem i Andrzejem Oczko (nie byli w niedzielę w kopalni, więc nie zostali zatrzymani), przybyli na kopalnię i zgodnie z przepisami zdali majątek związkowy przedstawicielom dyrekcji kopalni. Potem zjechali na dół do strajkujących kolegów. Do czwórki działaczy zakładowej „S” dołączył nadsztygar i jednocześnie członek Krajowej Komisji Górnictwa NSZZ „S” inżynier Zbigniew Bogacz. Dyrektor kopalni liczył, że przekonają załogę do przerwania strajku, jednak oni do strajku się przyłączyli i zostali na poziomie 650 metrów. Do przebywających już na dole górników dołączyli pracownicy trzeciej zmiany. Na poziom 650 metrów przedostało się z wyższego poziomu ‒ 500 metrów kolejnych kilkaset osób. Ostatecznie we wtorek 15 grudnia w podziemiach „Piasta” strajkowało już ponad 2 tysiące osób. Strajkujący zgodnie zdecydowali, że nie można zgodzić się na większą liczbę uczestników protestu na dole, nie pozwalały na to warunki. Od początku udział w proteście był zupełnie dobrowolny i ten, kto chciał, mógł wyjechać na powierzchnię. Ostatecznie do końca strajku dotrwało ponad 1300.
Władze: wygasić ten strajk za wszelką cenę!
Dziś, gdy dostępne są dokumenty z czasu stanu wojennego, widać, że władze zastosowały wszelkie dostępne środki, aby wygasić strajk. Wobec strajku pod ziemią nie dało się zastosować działań siłowych, choć były i takie pomysły, poza powtarzanymi wciąż groźbami, prośbami i różnego rodzaju namowami. „Inspirowano” przebywające codziennie przed kopalnianą bramą rodziny górników, aby w listach i rozmowach telefonicznych przekonały swoich mężczyzn do wyjazdu na górę. Władze próbowały w różny sposób wydostać ludzi z dołu. Andrzej Makosz otrzymał paczkę z ubraniami, a w niej list z wiadomością o ciężko chorym ojcu. Jednak charakter pisma nie pasował do nikogo z jego rodziny. Inny górnik dostał wiadomość, że musi opuścić strajk, bo jego 6-letnia córeczka jest ciężko chora. Brano pod uwagę zastosowanie blokady i atak na „Piasta” przez siły milicyjno-wojskowe, zrezygnowano jednak ‒ przecież protest odbywał się pod ziemią, gdzie czołgi nie mogły wjechać. Innym pomysłem było użycie gazów bojowych lub zalanie i zatopienie kopalni. To oznaczało jednak bezpowrotne zniszczenie „Piasta”. Próbowano także wykorzystać autorytet Kościoła. Jego przedstawicieli informowano, że strajk trwa tylko dlatego, że grupka „solidarnościowych ekstremistów” terrorem zmusza resztę górników do pozostawania na dole. Jednak już pierwsi posługujący księża przekonali się, że oficjalne informacje nie mają nic wspólnego z prawdą i udział w strajku jest zupełnie dobrowolny. Nie istnieje żadna „grupka terrorystów”.
Głodna Wigilia i Święta
W pierwszych dniach strajku rodziny i niestrajkujący koledzy zajęli się zaopatrzeniem. Windami na dół przetransportowano koce, kurtki, środki czystości i ogromne ilości jedzenia. Jedzenia było ‒ pomimo kryzysu na rynku żywności – dużo i w ogromnym wyborze, tak że miejsce, gdzie powstał swego rodzaju magazyn żywności, strajkujący nazwali „Baltoną”. Zdawało się, że wykarmić ponad 2 tysiące ludzi organizacyjnie będzie bardzo trudno, że będzie to nieustanny chaos. Nic z tych rzeczy. Strajkujący podzieli się na kilkunastoosobowe grupy na podstawie wykonywanych zawodowych specjalności. Trzy razy dziennie grupowi pobierali dla swoich grup śniadania, obiady i kolacje. Do 20 grudnia na obiad była gorąca zupa z zakładowej kuchni przywożona na poziom 650 w ogromnych termosach. Po 20 na polecenie władz kuchnia została zamknięta. Jednocześnie dyrekcja zakazała rodzinom i kolegom dostarczania żywności. W Wigilię i Święta w kopalni panował głód. We wspomnieniach uczestników strajku przewijają się smutne obrazy Wigilii pod ziemią, przy górniczych lampach. Na prowizorycznych stołach: po kromce chleba na osobę, woda i plasterki jabłek. Górnicy łamali się opłatkami, dostarczonymi przez księży. Bo Kościół ich nie opuścił. W pierwszym tygodniu do strajkujących zjechało kilku księży z komunią św. W Wigilię księża z biskupem Januszem Zimniakiem odwiedzili ich ponownie. Odprawiona została msza św., wszystkim strajkującym udzielono absolucji. Księża obeszli korytarze i wyrobiska, gdzie strajkowała brać górnicza.
Ostatnia szychta...
To w dużej mierze głód sprawił, że ostatecznie 1300 górników i pracowników PRG Mysłowice wyjechało na górę 28 grudnia wieczorem po dwóch tygodniach spędzonych pod ziemią. Choć kilkuset górników było zdecydowanych kontynuować strajk. Wyjeżdżając, śpiewali hymn. Pomodlili się przed ołtarzem św. Barbary, patronki górników. Wszystkim obiecano, że nie poniosą żadnych konsekwencji.
Ale jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się aresztowania i internowania uczestników strajku, które ciągnęły się przez następnych kilka dni. Prawie wszyscy zostali zwolnieni z pracy. Byli wprawdzie ponownie do niej przyjmowani, ale na nowych, o wiele gorszych warunkach. Stracili uprawnienia z Karty Górnika, 13. i 14. płacę. Siedem osób stanęło przed sądem. Oskarżeni zostali: Zbigniew Bogacz, Wiesław Dudziński, Andrzej Machalica, Andrzej Oczko, Stanisław Paluch, Adam Urbańczyk i Wiesław Zawadzki. Prokuratur wojskowy postawił im m.in. zarzut zorganizowania i prowadzenia strajku. Żądał kar od 15 do 10 lat pozbawienia wolności. Ostatecznie proces zakończył się zaskakującym wyrokiem. 12 maja 1982 sąd wojskowy pod przewodnictwem sędziego kpt. Józefa Medyka z braku dowodów uniewinnił oskarżonych oraz umorzył wobec wszystkich postępowanie karne. Wszyscy jeszcze tego samego dnia po zwolnieniu z aresztu zostali internowani. Zbigniewa Bogacza zwolniono dopiero 12 grudnia 1982.
Oskarżonym groziła nawet kara śmierci. Władza mocno się starała, żeby za najdłuższy strajk wydać jak najwyższe wyroki. Jednak sędzia się nie ugiął. Po zakończeniu procesu wysłano go na przymusowy urlop. Przez kilka lat nie miał prawa wydawać wyroków. Zdegradowano go do stanowiska pracownika do rozpatrywania skarg w biurze nadzoru. Jednak w końcu został powołany na stanowisko sędziego Sądu Najwyższego. Zaproszono go do Bierunia w 25. rocznicę ogłoszenia stanu wojennego. Przywitanie, zwłaszcza z Bogaczem, było wyjątkowo serdeczne. Zakładowa Solidarność otrzymała od Józefa Medyka jego łańcuch sędziowski.
Większość przywódców strajku w „Piaście” została zmuszona do emigracji. Najpierw wyjechali do USA Andrzej Oczko i Adam Urbańczyk w 1983. r. Nie mieli wyjścia. Służba Bezpieczeństwa nie dawała im spokoju. Nie mogli znaleźć nigdzie pracy, nie uśmiechało im się zostać tajnymi współpracownikami. W końcu z rodzinami wyjechali z kraju. Potem za ocean udali się Eugeniusz Szelągowski, Andrzej Machalica i Wiesław Zawadzki. Jako ostatni do USA wyemigrował szczególnie nękany, pozbawiony nie tylko pracy, ale nawet spółdzielczego mieszkania (już spłaconego), Zbigniew Bogacz. Osiadł w Sacramento w Kalifornii. Do Polski przyjeżdżał kilka razy po 1989 r., także do KWK „Piast”. Zmarł właśnie w Sacramento w 2009 r.
Tekst pochodzi z 50. (1769) numeru „Tygodnika Solidarność”.