[Tylko u nas] Michał Bruszewski: Biden jak Woodrow Wilson? Geopolityczny test Demokratów
Amerykanami rządził już każdy typ polityka. W Białym Domu zasiadali różni prezydenci, nawet Calvin Coolidge, który zasłynął tym, że nie lubił mówić (ciekawa cecha w polityce). Małomówność prezydenta Coolidge’a była obiektem zakładów amerykańskiej elity. Pewna dama założyła się w towarzystwie, że wydusi z Coolidge’a minimum trzy zdania. „Przegrała pani” – odpowiedział. Cooligde był Republikaninem i może uchodzić za przeciwieństwo ekstrawertycznego Trumpa. Jeżeli spojrzymy na listę ostatnich amerykańskich prezydentów, którzy kandydowali z poruczenia Demokratów i spoglądając w ich résumé szukamy co sądzili o Polsce – odnajdziemy ogromne skrajności. Wielkim szczęściem dla Polaków był fakt, że trzem amerykańskim prezydentom (Kennedy’emu, Jonsonowi i Carterowi) z tej strony sceny politycznej doradzał wybitny geopolityk Zbigniew Brzeziński. Warto odnotować, iż robił to wbrew nastrojom amerykańskiej opinii publicznej i w cieniu innego giganta epoki czyli Henry’ego Kissingera. Jego głównym politycznym oponentem był Cyrus Vance opowiadający się za „resetem” z Moskwą. Sumą wszystkich opracowań Brzezińskiego, którego życiową misją była antysowiecka polityka, jest zbieżny geopolityczny interes Warszawy i Waszyngtonu. Skracając myśl przewodnią Brzezińskiego – Waszyngton chce globalnie ograniczać rosyjskie wpływy bo to zwiększa znaczenie amerykańskiemu supermocarstwo, a – pisane na marginesie - Warszawa chce być wolna od rosyjskiej strefy wpływów. Idealny tandem. Ile byśmy dzisiaj dali by przy uchu Joe Bidena stał drugi Brzeziński, prawda? Dziełem życia polsko-amerykańskiego geopolityka był fakt, że przekonał do swoich racji demokratycznych prezydentów. Nawet jeżeli jego koncepcje nie były w pełni realizowane, sam musiał gryźć się w język, lewicowy elektorat tego nie kupował - to umiejętnie na amerykańskich salonach podkreślał znaczenie antykomunizmu oraz status Europy Środkowej. Jego intuicja na sprawy międzynarodowej była prawie niezawodna, co w tym środowisku jest ewenementem (ilu znacie ekspertów, których przewidywania wystrzeliły kulą w płot?). Jego tezy bardzo często były kontrowersyjne dla mainstreamu. Nie tylko miał rację w tym, iż można pokonać Sowietów ale nawet współcześnie ostrzegał przed interwencją wojskową USA na Bliskim Wschodzie, uważając wprowadzanie demokracji na siłę w tym regionie za polityczne fantasmagorie. Problem w tym, że amerykańskie media dwie inne prezydentury wynoszą pod niebiosa: Franklina D. Roosevelta i Baracka Obamy. Prezydentura Cartera jest marginalizowana i wyśmiewana. „Prezydentura sprzedawcy orzeszków” – pisano o Carterze. Trumana z kolei wręcz zohydzano. „Handlarz krawatami zrzucił bombę atomową” – tak mówiono o Trumanie. Jak widać, wspólnym mianownikiem krytyki jest przedsiębiorczość, którą rodziny obu prezydentów się parały. Notabene Truman zasłynął tym, że zdobył głosy ranczerów niechętnie głosujących na Demokratów po tym jak zaglądając koniowi w zęby (jak w legendarnej maksymie) ocenił wiek wierzchowca na 8 lat. Jak wiadomo takie historie dla salonowych elit są koszmarem. Truman przeżywał podobne wyborcze chwile jak Joe Biden – nawet Chicago Daily Tribune wydrukowało gazetę z nagłówkiem „Dewey pokonał Trumana”. Potem Truman fotografował się dzierżąc okładkę i uśmiechając. Jest nawet pewne podobieństwo między Trumanem i Trumpem (i to nie tylko w nazwisku). Powojenny amerykański prezydent nie był politycznie poprawny, klął jak szewc. Truman był obiektem – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – hejtu. Powstał nawet dowcip o tym, że jeden z podwładnych nazwał Trumana idiotą i administracja postanowiła go zwolnić nie dlatego, że obraził szefa, ale że zdradził tajemnicę państwową. Takich dykteryjek w lewicowych mediach, analogicznie o Trumpie także znajdziemy mnóstwo.
Pokazuję owe skrajności jako dowód na to, że medialne uwielbienie w USA nie idzie często w parze z rozsądną polityką amerykańskich prezydentów - wobec Polski, Europy Środkowej. Roosevelt i Obama. Obie prezydentury mają wręcz dla lewicowej prasy wymiar mitologiczny. Warto przypomnieć, że w tzw. Wielkiej Trójce, czyli trójkącie - premier Winston Churchill, prezydent Roosevelt oraz Józef Stalin, oprócz hektolitrów cynizmu i koniaku wylały się także sprawy… ludzkie. Kwestią problematyczną dla świata Zachodu była sprawa Polski, która pierwsza przyjęła na siebie uderzenie wojskowej machiny III Rzeszy (ratujący tym Anglię) i stała się także ofiarą sowieckiej agresji. Zachód chciał Polskę sprzedać, ale nie mógł uczynić tego otwarcie bo choćby minimalnie liczono się z opinią publiczną. Churchill nie był pracownikiem organizacji charytatywnej, prowadził własną polityczną grę i z całej trójki on miał najsłabsze karty w ręku, ale gdyby znalazł po stronie Roosevelta partnera do postawienia się Józefowi Stalinowi konferencja teherańska (1943) mogła wyglądać inaczej. Przypomnijmy, że Roosevelt pomijając Churchilla ustalał bezpośrednio z Józefem Stalinem odcięcie powojennej Polski z Kresów i oddanie jej w sowieckie ręce. Nie chciał tego publicznie potwierdzać by nie tracić poparcia amerykańskiej Polonii, aczkolwiek jego bezkrytyczny stosunek do Sowietów i traktowanie ich jako sojusznika, którego należy obgłaskiwać – to powszechnie znane fakty. Truman był przeciwieństwem Roosevelta. Wynikało to także z kwestii osobistych. Truman będąc wiceprezydentem w gabinecie Roosevelta znalazł się tam tylko i wyłącznie by zakończył się rozłam w Partii Demokratycznej. Truman był marginalizowany i pozbawiony jakiejkolwiek władzy. Izolowany. Gdy w kwietniu 1945 roku Roosevelt zmarł a Truman został zaprzysiężony na prezydenta widać ogromną zmianę w relacji Białego Domu z Sowietami. To w zasadzie początek Zimnej Wojny i koniec alianckiego sojuszu. Truman wobec kwestii powojennych losów Polski nie był jednoznaczny, ale gdyby to on zasiadał w Teheranie zamiast Roosevelta, Stalinowi nie przyszłoby tak łatwo wciągnięcie Polski do swojej strefy wpływów. Staremu Churchillowi przecież chodził po głowie plan uderzenia „drugiego frontu” przez Bałkany a nie Francję – oczywiście w interesie brytyjskich dóbr na Morzu Śródziemnym i zabezpieczenia Grecji, ale gdyby plan ten został zrealizowany wojska zachodnich aliantów miałyby bliżej do Polski.
Opisuję zatem obu prezydentów z Partii Demokratycznej: Roosevelta i Trumana – a charakteryzuje ich tak odmienna polityka oraz skrajnie różna ocena przez historyków i dziennikarzy. Szczęście w nieszczęściu dla Polaków było takie, iż gdy drugi po Roosevelcie prezydent tak ukochany przez media, a który postawił na reset z Moskwą – Barack Obama uczynił ten afront już wobec Polski niepodległej, gdzie nie stacjonowali rosyjscy żołnierze. Co prawda wybrał 17 września na dzień anulowania tarczy antybalistycznej nawiązując tym samym do głupoty geopolitycznej Roosevelta. Mimo to Obama jest także pieszczochem medialnym. Trump – na którego wylewa się cały czas kubeł pomyj – budował dobre relacje z Polską. Warszawa powinna oczekiwać od Joe Biden, że nie pójdzie drogą Obamy, że nie pójdzie drogą Roosevelta. Wszyscy trąbią o tym, że kadencja Bidena to tylko cztery lata. Być może krytykowany Jimmy Carter może być jakimś wzorem dla Bidena. Gdy Carter odwiedzał Warszawę w 1977 roku tłumacz tak przekręcił jego wypowiedź, że amerykański prezydent miał w niej stwierdzić, iż „pożąda Polaków”. Carter stawiał na relacje pokojowe połączone z koncepcją Brzezińskiego powstrzymywania sowieckiej hegemonii. Oczywiście w dobie wojny handlowej z Chinami cały dorobek Brzezińskiego, Cartera oraz innych amerykańskich polityków odpowiedzialnych za normalizację stosunków z Pekinem wylądował w koszu. Nie podoba Wam się Carter? Dobrze by Biden pamiętał o dziedzictwie Woodrowa Wilsona – zwłaszcza trzynastym punkcie jego pamiętnej deklaracji, punkcie o „niepodległej Polsce z dostępem do morza”. „Należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkane przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną i gospodarczą oraz integralność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym” – mówił Wilson w Kongresie USA 8 stycznia 1918 roku. Za Wilsonem stał inny dobry doradca – pułkownik Edward House. Z czternastu punktów Wilsona szydził Georges Clemenceau, który stwierdził iż „nawet Wszechmogący Bóg przedstawił tylko dziesięć punktów”. Tych prezydentów Partii Demokratycznej z wizją i misją opinia publiczna nie kocha, rozprawia się z nimi okrutnie, ale to oni finalnie mieli rację. Może to życzeniowy felieton, ale dobrze aby Biden miał misję jak Wilson, słuchał ekspertów podobnie jak Kennedy czy Carter, i pokazał ikrę jak Truman. Czy to uczyni? Czas pokaże. A z politykami jest jak w tej amerykańskiej anegdocie. Jeden z prezydentów zapytany czy podoba mu się, że do Senatu kandyduje „łotr i kanalia” odpowiedział: „każda grupa społeczna ma prawo do swojej reprezentacji. Widocznie ta jest liczna”.