Niemcy-USA. Protokół rozbieżności z Rosją w tle
Na układzie Stanów Zjednoczonych z Republiką Federalną Niemiec skorzystała cała Europa, cały Zachód. Dotychczasowa formuła współpracy wyczerpała się. I to nie Donald Trump niszczy ten związek, on jedynie diagnozuje problem i oczekuje jego rozwiązania. Relacje Waszyngtonu z Berlinem może ten kryzys zrujnować, ale może też być przeciwnie – jeśli uda się znaleźć nową formułę współpracy. To ważne dla całej Europy, ale w kontekście rosyjskiego zagrożenia, szczególnie istotne dla krajów Europy Środkowej i Wschodniej.
– Ich bin ein Berliner – słowa, które padły w czerwcu 1963 roku z ust prezydenta Johna F. Kennedy’ego, mogą symbolizować dekady przykładnego sojuszu Niemiec z Ameryką. Niewątpliwie klucza do pokoju i bezpieczeństwa na Starym Kontynencie, zwłaszcza w czasie zimnej wojny. RFN była główną rubieżą obronną Zachodu, ale z drugiej strony ta szczególna relacja ze Stanami Zjednoczonymi, ochronny parasol Amerykanów, umożliwiły Niemcom błyskawiczne podniesienie się ze zniszczeń wojennych i imponujący rozwój gospodarczy. Zresztą to ekonomiczne kwestie okazały się teraz jednym ze źródeł konfliktu. Protokół rozbieżności jest jednak dużo dłuższy i oznacza konieczność przeformatowania relacji niemiecko-amerykańskich. Co jednak nie oznacza, że celem samym w sobie Donalda Trumpa jest izolowanie i osłabianie Niemiec. Tym bardziej nie jest wcale przesądzone, że spory Waszyngtonu z Berlinem oznaczać będą trwałe osłabienie Europy i sojuszu transatlantyckiego. Nawet uwzględniając fakt, że to nie kaprys polityki jednego prezydenta USA, ale skutek dużo głębszych i trwalszych zjawisk, szczególnie po stronie niemieckiej. Od momentu szokującego zwycięstwa Trumpa w listopadzie 2016 roku, reakcja niemieckich elit, mediów i opinii publicznej była mieszanką moralizowania z histerią. A przede wszystkim rozczarowania przegraną Hillary Clinton. „Niemcy i Ameryka są związane wartościami demokracji, wolności i szacunku dla prawa i godności człowieka, niezależnie do pochodzenia, koloru skóry, religii, płci, seksualnej orientacji czy politycznych poglądów. Oferuję następnemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych bliską współpracę na bazie tych wartości” – takie słowa, wygłoszone przez Angelę Merkel dzień po wyborach w USA sugerowały, że według Berlina wszystkie wymienione dobra są zagrożone faktem dojścia do władzy Trumpa.
Wydaje się, że kanclerz Niemiec popełniła ten sam błąd, co wielu innych polityków na świecie, de facto przyznając się, że liczyła na innego kandydata i dezawuując już na starcie zwycięzcę. Merkel zapomniała jakby, że ma do czynienia z przywódcą największego mocarstwa na świecie. Zresztą już w kampanii prezydenckiej na jego zapleczu wyborczym pojawiały się zarzuty wobec Clinton, że jest „amerykańską Merkel”. Kanclerz Niemiec była wypróbowaną sojuszniczką Baracka Obamy – co już w oczach Trumpa ją może dyskwalifikować. No i prowadzi politykę imigracyjną, zupełnie sprzeczną z pomysłami prezydenta USA. Merkel przeciwstawiała się Trumpowi w sprawach handlu i zmian klimatycznych podczas szczytów G-7 i G-20 w 2017 roku. W maju 2017 roku mówiła, że Europa nie może już polegać na Amerykanach. Przetrwała upokarzająco krótką i suchą wizytę w USA (kwiecień 2018). Nie reagowała na zaczepki nowego ambasadora USA w Berlinie, Richarda Grenella. Przełknęła ataki Trumpa podczas szczytu w Brukseli. Nie można lekceważyć motywu osobistej niechęci Trumpa do Merkel. W przypadku tego prezydenta mamy bowiem wyraźnie do czynienia ze wzrostem znaczenia personalizacji polityki na najwyższym szczeblu – o czym świadczą szczyty w Singapurze i Helsinkach. Jednak sprowadzanie obecnego kryzysu w stosunkach amerykańsko-niemieckich do kwestii wyłącznie personalnych byłoby poważnym błędem.
„Zakładnik Rosji”
Głównym zarzutem, jaki stawia Trump Niemcom – sądząc po jego publicznych wypowiedziach – jest w pewnym sensie „życie na koszt Ameryki”. Berlin korzysta z ochrony militarnej USA, a sam skąpi na obronę, co więcej, kupując gaz od Rosji finansuje zbrojenia tego największego wroga Zachodu. Trump: „To przykre, gdy Niemcy zawierają ogromne umowy z Rosją dotyczące ropy i gazu, podczas gdy USA mają je chronić przed Rosją; Niemcy płacą Rosji miliardy dolarów rocznie. Chronimy Niemcy, chronimy Francję, chronimy te wszystkie kraje, a one zawierają umowy na rurociągi z Rosji, wpłacając do jej skarbca miliardy dolarów”. Tracą na tym nie tylko Stany Zjednoczone, ponoszące największy wysiłek militarny w Sojuszu, ale też kraje leżące w pobliżu Rosji, narażone na jej agresję. Mamy więc tu zbieżność interesów USA i Europy Środkowo-Wschodniej, z Polską na czele. Nie przypadkiem Trump podczas słynnego już śniadania z sekretarzem NATO Jensem Stoltenbergiem na szczycie w Brukseli, zestawił politykę Berlina i Warszawy: „Są takie kraje jak Polska, które nie zaakceptowałyby gazu; niech pan przyjrzy się innym krajom, które by go nie przyjęły, bo nie chcą być zakładnikiem Rosji. Niemcy są na przykład zakładnikiem Rosji, ponieważ zależą w tak dużym stopniu od jej energii. My mamy chronić Niemcy, a one kupują energię od Rosji”. Krótko mówiąc, z punktu widzenia Ameryki Polska jest pewniejszym sojusznikiem niż Niemcy, ale nie tylko z powodu dążenia do ograniczenia dostaw z Rosji i rozwijania importu amerykańskiego LNG. Warszawa nie chce finansować zbrojenia rosyjskie kupując gaz z tego kraju, a zarazem rozbudowuje własny potencjał militarny i zwiększa wydatki na obronę. A więc zupełne przeciwieństwo Niemiec.
Niemcy aż 80% gazu importują. A połowę z tego stanowi surowiec rosyjski. W efekcie gaz od Gazpromu stanowi 10% energetycznej mieszanki w Niemczech. A przecież budowa Nord Stream 2 oznaczałaby jeszcze więcej surowca rosyjskiego na rynku niemieckim. Berlin tłumaczy, że zwiększa import z Rosji, bo to mu się ekonomicznie bardzo opłaca (w przeciwieństwie do choćby amerykańskiego LNG). Niemcy muszą w trybie awaryjnym łatać dziury w bilansie energetycznym, które sami sobie zafundowali. Ślepa obsesja na punkcie odnawialnych źródeł energii i wygaszanie sektora atomowego spowodowały, że energia elektryczna kosztuje dziś Niemców rocznie pięć razy więcej niż wynosi cała wartość rynku. Zaś prąd w niemieckim domu jest średnio trzy razy droższy niż w amerykańskim. Raz jeszcze zacytujmy Trumpa z Brukseli: „Niemcy to zakładnik Rosji; pozbyli się elektrowni węglowych, elektrowni atomowych, biorą ogromne ilości ropy i gazu z Rosji”. Słowa Trumpa na temat gazowej współpracy Niemiec z Rosją spotkały się z falą krytyki. Eksperci wskazują, że Berlin wcale nie jest tak bardzo uzależniony od dostaw ze Wschodu, ma możliwości znacznej dywersyfikacji importu. Jeśli nawet uznać, że obecna skala współpracy z Rosjanami nie zagraża bezpieczeństwu Niemiec i Moskwa nie ma tu takiego narzędzia szantażu, jak wobec Ukrainy choćby, to nie zmienia to faktu, że taką polityką Berlin finansuje rosyjskie państwo i pozwala mu umacniać się na rynku gazowym całej Europy. Co więcej, o ile Ukraina, kraje bałtyckie czy Polska z powodów historycznych, są póki co mocno uzależnione od dostaw rosyjskich i narażone na energetyczny szantaż, to Niemcy dobrowolnie pozwalają Rosji zakładać sobie na szyi gazową pętlę.
#NOWA_STRONA#
Gazowy pistolet
Problem w tym, że jednocześnie osłabiają pozycję innych państw, zwłaszcza tranzytowych, leżących pomiędzy Rosją a Niemcami. Dlatego w sprawie Nord Stream 2 stanowiska USA, Polski, krajów bałtyckich czy Ukrainy zgadzają się w tym, że niemiecko-rosyjski projekt zagraża europejskiemu bezpieczeństwu, nie tylko zresztą energetycznemu. Budowa Nord Stream 2 i wpompowanie w Niemcy, a za ich pośrednictwem (rośnie udział sprowadzanego z Rosji gazu, który Niemcy następnie sprzedają sąsiadom) w całą Europę Środkową ogromnych ilości surowca może skutecznie zatrzymać dywersyfikacyjne wysiłki krajów Trójmorza. Chodzi tu przede wszystkim o budowę połączeń Północ-Południe i terminali LNG, przez które do tej sieci gazowej będzie dostarczany gaz inny, niż z Rosji. Zalanie regionu tańszym gazem rosyjskim (można przyjąć, że Moskwa zdolna jest nawet do cen dumpingowych, by wyeliminować konkurencję) może poważnie utrudnić finansowanie i obronę w oczach opinii publicznej (należy pamiętać o groźnej rosyjskiej machinie dezinformacji) poszczególnych krajów takich projektów, jak Baltic Pipe czy terminal na wyspie Krk. W tym przypadku więc interes bezpieczeństwa energetycznego krajów Trójmorza jest zbieżny z interesem ekonomicznym USA. Bo to amerykański LNG może przyczynić się do dywersyfikacji źródeł dostaw w Europie i zmniejszenia zależności od dostaw z Rosji, w tym głównie w Europie. Niewątpliwie to był jeden z głównych powodów poparcia przez amerykańskiego prezydenta inicjatywy Trójmorza. Trump przyjechał w lipcu 2017 r. z Hamburga do Warszawy i rozmawiał m.in. o rozwoju współpracy w LNG z Polską i Chorwacją.
Od czerwca 2015 r., gdy ogłoszono zamiar budowy Nord Stream 2, Berlin konsekwentnie popierał projekt, nie zważając na obiekcje sojuszników z NATO i UE, minimalizując wpływ Brukseli i przekonując, że to wyłącznie komercyjny pomysł, i poza stronami projektu, przede wszystkim firmami z Niemiec i Rosji, nikogo nie powinno to obchodzić. Dopiero tej wiosny Berlin zmienił retorykę, po raz pierwszy Angela Merkel przyznała, że gazociąg ma też wymiar polityczny. Co nie oznacza jednak zmniejszenia poparcia dla projektu. Wspólnie z Rosjanami Niemcy ograniczą bowiem ryzyko dla ukraińskiego tranzytu – i to już zdaniem Berlina problem rozwiąże. Zdaniem nie tylko Kijowa i Warszawy, ale też Waszyngtonu – nie rozwiąże. Pewna modyfikacja stanowiska Niemiec wynika jedynie z rosnącej presji administracji amerykańskiej oraz groźby amerykańskich sankcji. Publiczne żądania stawiane przez Trumpa Niemcom w sprawie Nord Stream 2 są korzystne dla Europy Środkowej i Wschodniej, NATO i więzi transatlantyckich bo uderzają w oś Berlin-Moskwa. Zbytni entuzjazm nie jest jednak wskazany. Bo stanowczy Trump jest tylko wobec kraju leżącego na jednym końcu potencjalnej rury. A Nord Stream 2 to wszak projekt z udziałem przede wszystkim Rosji. Sygnałem ostrzegawczym powinny być Helsinki. Tam Donald Trump prezentował dużo miększe stanowisko ws. gazociągu. Powiedział, że USA są obecnie jednym z największych producentów gazu i „w sposób jak najbardziej zdecydowany” będą konkurować z Rosją. Nie było słowa o kwestiach bezpieczeństwa i obawach państw regionu. Trump wpisał się w narrację, że sprzeciw USA wynika wyłącznie z kalkulacji biznesowych (Amerykanie chcą konkurować swoim LNG z Rosjanami w Europie). Trump zasugerował, że decyzję ws. budowy podejmuje Berlin, ale nie wspomniał o sankcjach karnych. Potwierdził jedynie, że amerykański LNG będzie konkurować z rosyjskim gazem w Europie, choć projekt Nord Stream 2 ma przewagę w postaci geografii.
Samochody zamiast czołgów
W opinii Trumpa zwiększanie importu gazu z Rosji jest tym bardziej oburzające, że jednocześnie Niemcy nie wywiązują się z realizacji poziomu 2% PKB wydatków na obronę. I widać tego skutki: Bundeswehra znajduje się w opłakanym stanie. Wojsku brakuje namiotów, odzieży zimowej, kamizelek kuloodpornych, a większość (tak, większość!) ciężkiego sprzętu w rodzaju czołgów, samolotów, śmigłowców i okrętów nie nadaje się do walki. Zgodnie z opublikowanymi przez NATO szacunkami Niemcy znajdują się obecnie na 17. miejscu wśród 29 członków Sojuszu pod względem procentu PKB przeznaczanego na obronność. To jedynie 1,24%, czyli niewiele więcej niż w 2014 roku, gdy Berlin, podobnie jak inni sojusznicy w NATO, wobec zagrożenia rosyjskiego, zobowiązał się do zwiększenia tych nakładów. W przeciwieństwie do kwestii Nord Stream 2, w kwestii zbyt małych wydatków na obronę kanclerz przyznała rację prezydentowi USA. Angela Merkel zapewniła, że Berlin czuje się zobowiązany, aby dążyć do przeznaczania 2% PKB na obronność. – Robimy to z roku na rok, także na rok 2018 i 2019. W roku 2024 będziemy wydawali o 80 proc. więcej na obronność niż w 2015 r. – zapewniła. Tyle że wciąż daleko będzie do 2% PKB. Wydatki obronne rosną co prawda stale – z 38 mld dolarów pięć lat temu do obecnych 45 mld – ale w 2025 roku ma to być wciąż tylko 57 mld. Czyli 1,5% PKB. Naciski Trumpa ws. wydatków obronnych stawiają Merkel w trudnej sytuacji w kontekście krajowym. Żadna inna kwestia nie budzi takich napięć w koalicji między chadekami a socjaldemokratami, jak właśnie wydatki na obronność.
Niskich nakładów na armię, co przecież odbija się też na kondycji całego NATO, nie da się obronić twierdzeniem, że powojenne Niemcy porzuciły militarystyczny pomysł na uprawianie polityki i wolą budować mocarstwową pozycję pokojowymi środkami: poprzez gospodarczą ekspansję. Najbardziej odczuła to rzecz jasna Europa, z rozmaitymi tego konsekwencjami (najwięcej mogliby na ten temat powiedzieć Grecy, ale przecież Włosi też niemało). Choćby takimi, że handlowe spory i pretensje USA do Unii Europejskiej wynikają przede wszystkim z dominacji niemieckiej na Starym Kontynencie. Amerykanie, którzy od dekad ochraniają RFN, mają pełne prawo zapytać otwarcie, skąd bierze się ten ogromny deficyt handlowy USA w relacjach z Niemcami (64 mld USD)? Otóż Unia nakłada średnio wyższe cła na import z USA niż Amerykanie na import z Europy. W przypadku kluczowego dla niemieckiego eksportu za ocean sektora motoryzacyjnego ta różnica jest wręcz czterokrotna! Donald Trump, walczący o głosy mieszkańców przemysłowego „pasa rdzy”, nie może lekceważyć politycznie takiego problemu. Dlatego choć nierównowaga w wymianie handlowej dotyczy całej UE, to Trump z premedytacją skupia się na oskarżaniu Niemiec o wyzysk Ameryki. Należy przy tym jednak pamiętać, że wojenna retoryka handlowa w stosunku do Berlina to nie wyjątek w polityce obecnego gospodarza Białego Domu, ale reguła – biznesowe pretensje Trump ma przecież także do innych, choćby Chin. W przypadku tej sprzeczności interesów USA i Niemiec, czyli dotyczącej handlu, Berlin musi postępować ostrożnie. Zbyt wiele ma bowiem do stracenia. Dużo więcej niż tylko skutki wprowadzenia w marcu przez Trumpa ceł na import stali i aluminium. Struktura wymiany handlowej między Europą (zwłaszcza RFN) a USA jest taka, że Niemcom wojna handlowa absolutnie się nie opłaca. Merkel doskonale to rozumie – więc osobiste wycieczki przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska pod adresem Trumpa zastąpiła oddalająca widmo handlowej batalii wyprawa przewodniczącego Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera do Białego Domu.
Kto przyjaciel, a kto wróg?
Antyamerykanizm Niemców najłatwiej byłoby tłumaczyć polityką Trumpa. Ale to nie prawda. Większość tych postaw jest obecna w społeczeństwie i elitach niemieckich od dawna. Teraz jedynie można im w otwarty sposób dawać upust. Od lat Niemcy należą do najbardziej antyamerykańskich narodów na Starym Kontynencie. Nawet jeśli uwielbiali Obamę. Nawet reakcja na ujawnienie faktu inwigilacji niemieckich polityków przez amerykańską NSA była w Berlinie wręcz histeryczna na tle reakcji Paryża, który też był rozpracowywany przez sojusznika zza oceanu. Niemcy powołali komisję śledczą, wyrzucili szefa rezydentury CIA w Berlinie. Trudno nie dostrzec, że reakcja na włamania rosyjskich hakerów do systemów komputerowych Bundestagu w 2015 roku wyzwoliły ledwie cząstkę tych emocji. Niemcy posuwali się do kpienia z amerykańskiej demokracji, skoro ta umożliwiła objęcie władzy przez kogoś takiego jak Trump. Ale to oni sami powinni uważnie przyglądać się wzrostowi popularności sił politycznych wzywających do „poprawienia” obecnego systemu demokratycznego, szukających wzorców w imponującym im reżimie putinowskim. Merkel jest coraz słabsza, a część sił politycznych w Niemczech jest wręcz otwarcie antyamerykańska, jak AfD czy Die Linke. Coraz silniejsze antyamerykańskie nastroje panują również w SPD i u liberałów. Merkel musi brać pod uwagę wewnętrzne polityczne uwarunkowania – tym bardziej, że ma najsłabszą od wielu lat pozycję. Popularność chadeckiej koalicji CDU-CSU (zresztą targanej sporem o politykę imigracyjną) spadła w lipcu do rekordowo niskiego poziomu 29 proc. Zaś już 17 proc. zanotowała AfD – antyamerykańska i prorosyjska, jak coraz więcej Niemców. Sondaż z maja dla ZDF pokazał, że USA ufa tylko 14% Niemców, Rosji już 36%, zaś Chinom 43%. Nie ufa Stanom Zjednoczonym aż 82% respondentów. Dodatkowo 67% opowiada się za ostrzejszym kursem Merkel wobec USA, a 32% uważa, że większym ryzykiem dla Europy jest Trump niż Putin (52% uważa, że w równym stopniu).
Oburzenie, jakie wywołały w Niemcach słowa Trumpa o związkach Berlina z Moskwą, świadczą jedynie o hipokryzji elit kraju między Odrą a Renem. Na prezydencie USA nie zostawiono suchej nitki za sam fakt zorganizowania szczytu z Putinem w Helsinkach. Tymczasem nieco wcześniej, w maju, w ciągu zaledwie tygodnia do Rosji pojechało trzech kluczowych członków rządu niemieckiego: minister spraw zagranicznych Heiko Maas (10 maja, Moskwa), minister gospodarki i energii Peter Altmaier (15 maja, Moskwa), kanclerz Angela Merkel (18 maja, Soczi). Poparcie dla Nord Stream 2 i zacieśniania współpracy energetycznej z Rosją – przy jednoczesnym utrzymywaniu poparcia dla sankcji – jest w Berlinie niezależne od podziałów partyjnych. Altmaier i Merkel to chadecy, Maas socjaldemokrata. Co prawda temu ostatniemu dostaje się od kolegów z SPD za – ich zdaniem – zbyt twardą politykę wobec Moskwy. Widać, że w szeregach koalicjanta Merkel rośnie w siłę obóz przyjaciół Rosji. Na przykład Manuela Schwesig, premier Meklemburgii-Pomorza Przedniego, która uczyniła relacje z Rosją jednym z głównych motywów swych rządów, pierwszą podróż zagraniczną odbyła do Sankt Petersburga, stoi na czele Grupy Przyjaźni Niemiecko-Rosyjskiej w Bundesracie.
Niepokoić może, zwłaszcza kraje Europy Środkowej i Wschodniej, wzrost prorosyjskich nastrojów w elitach i społeczeństwie niemieckim mimo wyraźnych sygnałów ostrzegawczych. I nie chodzi tu już tylko o solidarność z sojusznikami atakowanymi na różne sposoby przez agresywną Rosję. Najgorsze, że w Berlinie wielu decydentów nie chce dostrzec nieprzyjaznych działań Moskwy także wobec Niemiec. W listopadzie 2017 roku szef niemieckiego wywiadu BND wyliczył pięć głównych wyzwań dla bezpieczeństwa i polityki zagranicznej Niemiec do 2030 r. Na drugim miejscu Bruno Kahl wskazał wzrost ambicji mocarstwowych Federacji Rosyjskiej, dla której można stworzyć skuteczną przeciwwagę na wschodniej flance wyłącznie z pomocą USA. Krótko mówiąc, Rosja jest zagrożeniem, a Amerykanie sojusznikami, którzy to zagrożenie zneutralizują. Niemieckie służby specjalne oraz ministerstwo obrony od dawna uważają politykę Moskwy za duże zagrożenie i alarmują polityków. Drugą charakterystyczną cechą niemieckich służb jest wskazywanie na USA jako fundament bezpieczeństwa europejskiego i najważniejszego sojusznika Berlina. Niestety, obóz w Niemczech, który politykę bezpieczeństwa i obrony opiera na sojuszu z USA i NATO wydaje się słabnąć. W siłę zaś rośnie obóz wzywający do budowy alternatywnej polityki, która zakłada dystansowanie się od USA i skupienie na budowie własnych zdolności w ramach UE, głównie przy bliskiej współpracy z Francją.
#NOWA_STRONA#
Pułapka osamotnienia
Trudno nie dostrzec, że spór między rządem w Berlinie i trzonem niemieckich elit politycznych a Trumpem i jego zwolennikami w Ameryce dotyczy fundamentalnych spraw w zakresie prowadzenia polityki międzynarodowej. To nie jest już tylko kwestia osobistych animozji przywódców, handlowych sporów, niemieckiej słabości do rosyjskiego gazu i alergii na rozbudowę potencjału obronnego. Są przecież jeszcze różnice w takich sprawach jak choćby Iran, polityka imigracyjna czy klimatyczna. Obecna polityka amerykańska wobec Niemiec wynika też z przyjęcia nowego podejścia do całej UE. Poprzednie administracje popierały integrację, obecna bardziej stawia na Unię państw narodowych.
Heiko Maas, jeśli nawet niewystarczająco prorosyjski zdaniem kolegów z SPD, na pewno spełnia ich oczekiwania jeśli chodzi o USA. Na początku czerwca szef niemieckiej dyplomacji ostro skrytykował politykę Trumpa, twierdząc, że żadne z ostatnich posunięć amerykańskich „nie uczyni świata lepszym, bezpieczniejszym czy bardziej przyjaznym”. Więcej, szkodzi Europie – czego świadomość, zdaniem Maasa – ma gospodarz Białego Domu. Szef MSZ Niemiec uważa, że między USA i Europą „istnieją różnice, które nie mogą być więcej zamiatane pod dywan”. Wyraźnie widać, jaki kurs przyjął rząd w Berlinie. Wobec narastającej konfrontacji z Ameryką, Niemcy próbują wciągać w nią całą Unię Europejską. To, rzecz jasna, dla Berlina korzystniejsze. W efekcie, nie pierwszy raz zresztą w najnowszej historii zjednoczonej Europy, interesy niemieckie okazują się interesami europejskimi, a zagrożenia dla RFN zagrożeniami dla UE. Trochę jak z rosyjskim gazem, który też ma być dobrodziejstwem nie tylko dla Niemców, ale wszystkich mieszkańców Europy. Manifestem takiej polityki było przemówienie Maasa w Berlinie 13 czerwca. Polityk SPD mówił, że Unia Europejska potrzebuje reform, a jej członkowie muszą stworzyć bardziej zjednoczony front wobec zmieniającego się porządku światowego. Choć wśród oznak tej zmiany Maas wymienił rosyjskie „ataki na prawo międzynarodowe” i chińską „ekspansję”, to największym wyzwaniem okazuje się amerykańska „egoistyczna polityka America First”. Według szefa niemieckiego MSZ, w obliczu wyzwań ze strony ekipy Trumpa (wypowiedzenie porozumienia klimatycznego, opuszczenie porozumienia nuklearnego z Iranem, grożenie sankcjami Europie oraz protekcjonizm) Europejczycy „muszą działać jako świadoma przeciwwaga, gdy USA przekraczają granice”. – Tam, gdzie rząd USA agresywnie kwestionuje nasze wartości i interesy, musimy reagować bardziej zdecydowanie – podkreślił Maas.
Tyle że Niemcy mogą mieć coraz większe kłopoty ze znalezieniem w Europie sojuszników gotowych przyjąć taką linię postępowania wobec USA. Głównym partnerem miałaby być Francja. I faktycznie, w kwestiach celnych Paryż jest nawet bardziej zdecydowany na starcie z Amerykanami niż Berlin (bo i mniej ryzykuje ekonomicznie). Ale na tym koniec. Trump od początku – to było z pewnością przemyślane – sygnalizował, że jego głównym partnerem w Europie może być Francja. Nawet nie tradycyjny brytyjski sojusznik, nie mówiąc o Niemcach. Amerykanin skutecznie to rozgrywa, czego przykładem zestawienie w krótkim odstępie czasu wizyt Macrona i Merkel w USA. Ugoszczenie prezydenta Francji z wielką pompą i wszelkimi honorami, krótkie upokarzające wręcz przyjęcie kanclerz Niemiec. Francuzi ze swymi mocarstwowymi kompleksami dają też Trumpowi chętnie łechtać ich próżność – gdy np. prezydent USA zaprasza ich do wspólnych wojskowych operacji (jak w kwietniu w Syrii). Jakże to odmienne od zachowania Obamy, który wystawił na śmieszność Francuzów w 2013 roku, w ostatniej chwili wycofując się z decyzji o ataku rakietowym na Asada. Wycofać się musiały także wysłane w rejon Syrii okręty i samoloty francuskie. Jeśli Berlin szuka chętnych do twardej dyskusji z Ameryką, to nie znajdzie ich już również w Rzymie. Obecny populistyczny rząd od początku nie kryje niechęci do Niemiec, a do tego okazało się, że premierowi Salviniemu bardzo dobrze rozmawia się z Trumpem… Nie lepiej jest w tzw. nowej Europie. To inne czasy, niż około dekady temu, gdy obszar między Niemcami a Rosją stał się strefą wpływów mieszanych obu tych państw (niektórzy nazywali to kondominium), zaś stan taki bardzo odpowiadał Obamie, który nie był zainteresowany Europą i skwapliwie uznał, żeby to Berlin pilnował na kontynencie porządku. Jak to się skończyło, było widać na Ukrainie. 2014 roku można uznać za koniec niepisanego porozumienia Moskwy z Berlinem co do wpływów w Europie Środkowej i Wschodniej. Mimo to Obama pozostawił sprawę uregulowania konfliktu na Ukrainie właśnie Angeli Merkel. Po czterech latach okazuje się, że proces pokojowy prawie nie drgnął. Tymczasem sytuacja z punktu widzenia Berlina jeszcze bardziej się skomplikowała. Otwarcie wrót Europy dla imigrantów z Azji i Afryki doprowadziło do najgłębszych od lat podziałów między Niemcami a ich sąsiadami w Europie Środkowej. Punktem zaś zwrotnym była zmiana ekipy rządzącej w Warszawie. Najsilniejszy kraj regionu przestał być klientem Berlina, stał się sojusznikiem Waszyngtonu (Trumpa). Zwrot ten był zresztą jak najbardziej naturalny: wystarczy spojrzeć, gdzie są polskie interesy, a gdzie niemieckie i gdzie amerykańskie.
Skazani na siebie?
Zmiana sytuacji w USA znacznie osłabiła pozycję Berlina w Europie. Po latach bezwzględnego narzucania innym swych reguł, Niemcy mogą w którymś momencie zostać niemal sami, otoczeni obojętnymi, rozczarowanymi, a nawet niechętnymi czy wrogimi krajami. Jedynym zaś silnym partnerem będzie Rosja. Taki scenariusz nie jest dobry ani dla Niemców, ani dla Europy. Jedynie skorzystałaby Moskwa. Tak jak korzysta na różnicach wewnątrz wspólnoty euroatlantyckiej odnośnie Nord Stream 2. I to właśnie dalsze losy tej geopolitycznej rozgrywki wskażą, czy może zrealizować się wskazany wyżej czarny scenariusz. Jeśli Berlin nie ustąpi i będzie konsekwentnie kontynuował projekt, Amerykanie – nie chcąc pozostać gołosłowni – mogą nałożyć sankcje na niemieckie firmy zaangażowane w budowę. To doprowadzi do eskalacji sytuacji i może wywołać odwetowe kroki Niemiec zarówno na niwie dwustronnej, jak i na forum unijnym. Do tego automatycznie pogorszą się relacje między Berlinem a krajami środkowoeuropejskimi i Kijowem. Oczywiście pomocną dłoń będą cały czas wyciągać do Niemców Rosjanie.
Pytanie, które powinni postawić sobie Niemcy, brzmi: czy warto jednym gazociągiem ryzykować relacje z kilkoma sąsiadami, a przede wszystkim narazić się na poważne straty ekonomiczne? Ile by Berlin nie sprowadził gazu i ropy z Rosji, to Stany Zjednoczone są i pozostaną najważniejszym partnerem poza UE. To Ameryka jest największym rynkiem zbytu dla niemieckich eksporterów. Co piąte euro z nadwyżki handlowej Niemiec pochodzi z kieszeni amerykańskiego podatnika. Nic dziwnego, że z ulgą przyjęto w Berlinie wyniki wizyty Junckera w Białym Domu. Być może uda się uniknąć handlowej wojny – ale konieczne są do tego ustępstwa niemieckie. Problem w tym, że dwie zapalne kwestie, czyli wydatki na obronę i Nord Stream 2, stały się już w dużej mierze zakładnikami wewnętrznej polityki w RFN. Jeśli z sondaży wynika, że więcej Niemców zagrożenie dla światowego pokoju widzi w Trumpie, a nie Putinie, to znaczy, że poprawa relacji dwustronnych będzie ciężkim zadaniem. Po stronie niemieckiej jedynie Merkel jest w stanie podjąć się tego zadania. Tyle że jest coraz słabsza. Dlatego Trump powinien wziąć sobie do serca pewne – sparafrazowane w tym miejscu – powiedzenie: „Szanuj partnera swego, bo możesz mieć gorszego”.
mk/żródło: Warsaw Institute