Kurs na zemstę: Donald Tusk zmierza do zniszczenia debaty publicznej
Wybory do PE okazały się sukcesem dla Koalicji Obywatelskiej, której udało się, nieznacznie, ale jednak, po raz pierwszy od prawie dekady, wyprzedzić PiS i zająć pierwsze miejsce w wyborach. Jednocześnie koalicjanci Trzeciej Drogi i Lewicy uzyskali bardzo słabe wyniki stawiające przyszłość obu tych formacji pod dużym znakiem zapytania. Lider PO coraz szybciej zbliża się do celu, jakim jest zagwarantowanie sobie roli absolutnego hegemona w rządzie, z którego decyzjami i strategią nikt nie będzie dyskutował. Premier pytany o to, jak wyniki wyborów wpłyną na sytuację w koalicji rządzącej, odpowiedział. „Chyba dobrze. Ja się nie obrażałem na wyniki wyborów wtedy, kiedy powodowały, że traciłem władzę albo trzeba było budować szeroką koalicję. Wszyscy muszą wyciągnąć wnioski na własny rachunek. Ja nie będę robił nieprzyjemnego użytku z tego, że mamy wyraźnie lepszy wynik od naszych partnerów. Mam nadzieję, że jedna lekcja dotarła. Wyborcy nie chcą kompromisu ze złem w stylu „no nie wiem, może tak, a może nie”. W kreślonej przez premiera wizji świata wyborcy koalicji rządzącej to ludzie, dla których życiowe aspiracje, czynniki ekonomiczne, klasowe interesy czy społeczne tożsamości to cechy w najlepszym razie drugorzędne.
Kurs na zemstę
Najważniejszą emocją, niejako konstytuującą wszystkie inne, ma być chęć dalszego i jeszcze bardziej brutalnego rozliczenia PiS. W narracji Tuska to niedostatek tej emocji mieli wykryć w politykach Trzeciej Drogi i lewicy wyborcy, a następnie ich za ten niedostatek ukarać. Jedyną szansą na rehabilitację jest więc dla koalicjantów jeszcze bardziej gorliwe wspieranie premiera w jego brutalnej polityce względem opozycji. Czy rzeczywiście wyborcy chcą takiej polityki? Dane empiryczne tego nie potwierdzają. Zsumowane wyniki trzech partii tworzących koalicję rządzącą daje im 50,27% poparcia. W zeszłorocznych wyborach parlamentarnych to skumulowane poparcie wynosiło 53,71%. Na prowadzonej przez premiera polityce twardych rozliczeń (jak na razie trudno zaobserwować jakąkolwiek inną realizowaną politykę) obóz rządzący jako całość traci więc, a nie zyskuje.
Dodatkowo warto zauważyć, że wybory do PE zmobilizowały najbardziej mieszkańców województw zachodnich i północnych oraz duże miasta, czyli tradycyjny elektorat obecnej koalicji. Największe spadki frekwencji zanotowano z kolei w województwach podkarpackim, świętokrzyskim czy małopolskim, gdzie tradycyjnie większe poparcie zdobywa dzisiejsza opozycja. Mimo to nie przełożyło się to na przekonujące zwycięstwo dla obecnej koalicji.
Czy dlatego, jak próbuje nam wmówić premier, że rządząca ekipa za mało rozliczała PiS? A może dlatego, że coraz bardziej widoczne jest to, iż poza rozliczeniowymi igrzyskami rząd nie ma żadnego pomysłu ani na siebie, ani na rozwój Polski pod swoimi rządami? Od odpowiedzi na to pytanie zależy polityczna przyszłość największych przegranych wyborów do PE, czyli Trzeciej Drogi oraz lewicy. Czy ulegną wojennej retoryce Tuska, co doprowadzi ich do politycznej anihilacji? Czy może będą potrafili wymyślić się na nowo?
Czytaj także: Coraz mniej Polaków zadowolonych z sytuacji w Polsce. Jest sondaż
Trzecia Droga na zakręcie
Historia polityczna Trzeciej Drogi to doprawdy ciekawy przypadek. W mojej ocenie to właśnie to ugrupowanie, a nie KO było największym wygranym wyborów z 15 października. Koalicja Polski 2050 Szymona Hołowni z Polskim Stronnictwem Ludowym zdobyła blisko 15% poparcia, czym zapewniła sobie rolę trzeciej siły w parlamencie oraz języczka u wagi w rozmowach koalicyjnych.
Liderzy Trzeciej Drogi mogli licytować wysoko, bo to od nich zależało, czy powstanie rząd oraz kto będzie go tworzył. Wywalczyli dla siebie ważne funkcje: marszałka Sejmu dla Szymona Hołowni i wicepremiera oraz ministra obrony dla Władysława Kosiniaka-Kamysza. Wydawało się, że to będzie polityczna siła, z którą Donald Tusk będzie się musiał liczyć. Dziś wiemy już, że tak się nie stało, o czym zadecydowały liczne błędy popełnione przez liderów tej formacji. Słaba kampania do PE to jedno, ale brak politycznej spójności (co w zasadzie łączy Polskę 20250 i PSL?), uległość wobec Tuska i coraz bardziej widoczny brak podmiotowości w koalicji powodują coraz większy zanik tej formacji. Swoją drogą pozostaje dla mnie pewną zagadką, jak szybko i łatwo Trzecia Droga, która szła do październikowych wyborów, by „zakończyć wojnę polsko-polską”, a sama siebie rysowała jako merytoryczną siłę będącą naturalnym wyborem dla wszystkich zmęczonych duopolem PO i PiS-u, dała się wepchnąć w rejony najbardziej toksycznego antypisizmu.
Po wyborach do PE ze strony niektórych polityków PSL-u coraz częściej zaczynają dochodzić głosy o końcu koalicji z partią Szymona Hołowni. Sam lider Polski 2050 za słaby wynik Trzeciej Drogi obwinia Platformę i PiS, czyli… poniekąd polaryzację. Czyż nie jest to ta sama polaryzacja, z którą z początku miał walczyć, a potem sam zaczął ją wzmacniać? Dziś już widać, że Trzecia Droga w obecnej formie nie ma przed sobą żadnej przyszłości. Co zatem pozostaje? Politycy Polski 2050 mogą rzecz jasna próbować wrócić do PO, z której notabene się w większości wywodzą. Byłoby to jednak rozwiązanie także z punktu widzenia ich indywidualnych karier słabo rokujące na przyszłość. Z tej perspektywy rozwiązanie partii i zapisanie się do PSL byłoby już lepszym pomysłem. Jednak nie rozwiązałby on największego problemu, a mianowicie tego, że aby przetrwać, Trzecia Droga musi spróbować wymyślić się na nowo. Mogłaby na przykład próbować (z tymi lub nowymi liderami) dokonać prospołecznego zwrotu w sprawach społecznych i ekonomicznych i razem z Lewicą przeforsować kilka projektów w rządzie.
Czy starczyłoby jej na to politycznej odwagi, pozostaje pytaniem otwartym. W grze jest jeszcze jeden scenariusz: odwrócenie koalicji i rządy z PiS. Jednak na to wydaje się jeszcze za wcześnie.
Co z tą lewicą?
Dużo mniejsze pole manewru mają kolejni przegrani wyborów do PE, czyli Nowa Lewica oraz Partia Razem. Związany z lewicą współzałożyciel Centrum im. Ignacego Daszyńskiego dr Bartosz Rydliński w reakcji na wynik wyborczy lewicy napisał na portalu X: „Lewica potrzebuje nie tylko zmiany kierownictwa, ale także osób pracujących na zapleczu «eksperckim». Nie potrafią wyciągać wniosków z porażek wyborczych, nie potrafią analizować geografii wyborczej, niepoprawnie interpretują fokusy, robią… błędy wizerunkowe”.
Trudno się z tym nie zgodzić. Liderzy traktujący serio polityczną odpowiedzialność za własne decyzje i posiadający choć minimalną troskę o zarządzaną przez siebie formację, po takim rezultacie (a jest to kolejny fatalny wynik w kolejnych wyborach) natychmiast powinni podać się do dymisji. Powinni to zrobić, by dać jakąś szansę komuś innemu na obranie nowego kierunku. Obecne kierownictwo lewicy nie przejawia, niestety, nawet śladowych ilości politycznej refleksji. Pytanie, czy formacja ta ma dość siły, by wymienić kierownictwo? Jeżeli liderzy nie potrafią odejść, a partia nie potrafi ich obalić, to mamy do czynienia ze skumulowanym nieszczęściem.
Oczywiście, nawet gdyby lewicy udało się jakimś sposobem wymienić kierownictwo, to sama zmiana nie wystarczy jej, by przetrwać. Wydaje się, że dotychczasowa formuła istnienia lewicy parlamentarnej doszła już do ściany. Trwanie Razem w klubie z Nową Lewica, która jest w rządzie, a Razem – nie, jest absurdalne i z punktu widzenia wyborców kompletnie nieczytelne. Co więcej, między politykami Razem i Nowej Lewicy brak jest chemii, a coraz częściej wkrada się wręcz wzajemna niechęć. Komentując wyniki wyborów, dr Maciej Gdula z Nowej Lewicy napisał: „Eurowybory to łomot dla Lewicy, ale przynajmniej obaliły mity na temat źródeł jej poparcia. Odsądzony od lewicowej czci Robert Biedroń zdobył 65 tys. głosów. Na Śląsku «libek» Łukasz Kohut 107 tysięcy z list KO, a Maciej Konieczny z Partii Razem tylko 24 tys. Lewica nie równa się Razem”.
Nie wchodząc w sam spór, warto podkreślić, że jeśli fatalny wynik formacji jest wykorzystywany do załatwiania wzajemnych porachunków, to znak, że z tej mąki chleba już nie będzie. Obecna symbioza Razem z Nową Lewicą nie służy żadnej z dwóch stron. Dla Nowej Lewicy stanowi ona duże obciążenie w relacjach z resztą koalicji (niezależnie od tego, czy ugrupowanie stanie się bardziej podmiotowe, czy też stawia jedynie na dalszą integracją z obozem liberalnym), dla Razem zaś jest tym, co skutecznie uniemożliwia tej partii podjęcie walki o stanie się realną alternatywą wobec aktualnie rządzących.
Można więc powiedzieć, że obecna sytuacja nie pomaga lewicy i zdaje się, że już nawet jej uczestnicy mają tego dość. Komentując wyniki wyborów na antenie TVP Info, jeden z liderów Partii Razem Adrian Zamberg powiedział: „Nie ma co lukrować porażek. Wynik lewicy jest zły, powinien być dla nas dzwonkiem alarmowym”. Myślę, że to ostatni dzwonek dla Razem, by poszło swoją drogą, oraz dla Nowej Lewicy, by zaczęła budować własną podmiotowość w tej koalicji. Od tego, czy zostaną wyciągnięte właściwe wnioski, zależy przyszłość obu formacji.
Czytaj także: Stanisław Żaryn: Rząd obniża polską zdolność do prowadzenia polityki zagranicznej
Co dalej?
Z „symetryzmem” Donald Tusk walczył, będąc w opozycji. „Ja się nigdy nie zgodzę z takim stawianiem sprawy, że trzeba coś zrobić z tymi partiami, bo one się obrzucają twardymi słowami. Symetryzm przynosi bardzo negatywne konsekwencje”– mówił lider PO w marcu 2023 roku podczas Campus Academy.
Tego typu wypowiedzi obecnego premiera znaleźć można z łatwością dużo więcej. „Symetryzm”, czyli swobodny osąd polityki zakładający próbę uczciwego zrozumienia rzeczywistości w całej jest złożoności, zawsze drażnił Tuska i jego obóz.
W czasach rządów PiS wszelkie przejawy prawdziwego lub domniemanego „symetryzmu” były tropione i zwalczane w liberalnych mediach. Pierwsze od blisko dekady zwycięstwo nad PiS stało się okazją dla Tuska, by zacząć walkę z „symetryzmem” we własnych szeregach. W tym wypadku „symetryzmem” będzie wszystko to, co premier nim nazwie. Koalicjanci KO powinni zrozumieć, że w tak manichejsko sformułowanym podziale politycznym na dłuższą metę nie będzie dla nich miejsca. Jedyną dla nich szansą na przetrwanie jest więc zakwestionować ten podział.