Marcin Królik: Gdzie pedofilów rąbią, tam...?
Nie, nie oglądałem słynnego filmu braci Sekielskich. (To Tomasz w ogóle ma brata?). A co więcej, nie zamierzam tego robić. Wprawdzie z innych powodów niż arcybiskup Głódź czy poseł Gryglas, ale to właściwie bez znaczenia. Nie uważam też, by zapoznanie się z tym dziełem było moralnym obowiązkiem kogokolwiek, choć takie apele w przestrzeni publicznej się pojawiają. Po prostu nie znoszę, kiedy mi się przystawia do skroni gnata, choćby w nie wiem jak słusznej sprawie. A jakby i tego nie było dość, nawet do tego felietonu przymierzam się z dużą niechęcią i poczuciem, że żeruję na klikbajtowej padlinie niczym hiena albo sęp.
A z drugiej strony nie napisać nic, kiedy w tylu innych ważnych dla zbiorowości debatach zabierało się głos, byłoby jednak pewnym rodzajem dezercji. Jeszcze ktoś by sobie pomyślał: no, no, Królik, tak darłeś mordę przy innych okazjach, a teraz nagle siedzisz cicho? Niewygodny temacik, co? Pary zabrakło? Rurka zmiękła? Twoi ukochani czarni wreszcie się doigrali, więc podkulasz ogonek, hę? I wiecie co? Nawet byłem gotów te wyrzuty zaakceptować. Ale przekonał mnie pewien facebookowy wpis. A także rozczarowanie reakcją na inny dotyczący wiadomej kwestii tekst kogoś, o kim mimo różnicy poglądów miałem wyższe mniemanie. Uśpił moją czujność. Bywa. Ale po kolei.
Rzeczony wpis jest autorstwa księdza – a konkretnie księdza Jana Roztockiego. Pewnie wielu z was się na niego natknęło, skrolując ostatnio gęboknigę. To poruszający, wręcz łamiący serce post, który powinien wszystkim uświadomić, że lansowany od chwili premiery dokumentu Sekielskich slogan „głos ofiar jest głosem Boga” nie dotyczy tylko ludzi wykorzystywanych seksualnie w dzieciństwie przez osoby duchowne. Dotyczy również – lub wkrótce może zacząć dotyczyć – także wielu z tych osób, jak i ludzi świeckich głęboko w życie Kościoła zaangażowanych, chodzących do katolickich szkół itp. Niebawem mogą stać się obiektem polowań na czarownice.
„Oczami mojej wyobraźni – pisze zatem ks. Roztocki – widzę, jak idę ulicą i słyszę za sobą głosy: pedofil!, które są kierowane przeciwko mnie tylko dlatego, że mam na sobie taki sam strój jak sprawcy tych zbrodni. Sutanna, która kiedyś kojarzyła się z dobroczynnością, poświęceniem, Bogiem, dziś dla wielu jest znakiem hańby, egoizmu, bezbożności.” I wiecie co, drodzy przyjaciele i sąsiedzi? Ja też sobie taką sytuację niestety wyobrażam. Ba, wyobraziłem ją sobie nader wyraźnie w ostatnią niedzielę. A że wyobraźnię mam niestety bujną, dobrze w samotnym mym dzieciństwie ślepaka wyćwiczoną, to się nie na żarty przeraziłem.
Otóż bowiem uczęszczałem – uwaga, uwaga! – do katolickiego liceum. Do tego z internatem, więc jakie możliwości chędożenia nieletnich! To był zakład dla niewidomych w Laskach koło Warszawy. I właśnie w tę niedzielę – niedzielę po Sekielskich, chciałoby się rzec – bawiłem tam na benefisie jednego z naszych nauczycieli. To znaczy mnie akurat nie uczył, ale bardzo go lubiłem. Siedziałem więc na sali, na której odbywała się uroczystość, i zamiast się nią cieszyć, wyobrażałem sobie, że ktoś, przejeżdżając autobusem obok tego miejsca, odruchowo zaczyna myśleć: o ja cię nie mogę, tam to dopiero musieli gwałcić na potęgę. Tam to dopiero się musiało dziać.
A potem chwilę gadałem z jedną z posługujących tam sióstr franciszkanek. I też sobie wyobrażałem – na przykład, że ktoś, spotykając ją lub którąkolwiek inną z sióstr na ulicy, rzuca za nią: hej, lalka, przeleciałaś już dziś jakiegoś małolata? Wolisz od przodu czy od tyłu? I od razu, zwanym rzutem na taśmę, wyobraziłem sobie też, co bym czuł, gdyby naszą zakładową kaplicę ktoś splugawił tym tęczowym g... imitującym Matkę Boską. Albo gdyby zdemolowano nasz zakładowy cmentarz, na którym spoczywa m. in. Jan Lechoń. Zwłaszcza że w sobotę czytałem o profanacji cmentarza w niewielkiej miejscowości Piłka.
Co prawda nie znam szczegółów, ale fakt, że wandale skupili się głównie na niszczeniu katolickich symboli, wiele mówi – zwłaszcza w kontekście ostatnich wydarzeń. A więc o wszystkim tym sobie rozmyślałem w niedzielę, zamiast cieszyć się spotkaniami z dawno niewidzianymi znajomymi, i miałem do siebie żal, by nie powiedzieć wstręt, że w ogóle takie kretyńskie dywagacje dopuszczam, choć jeszcze kilka lat temu w ogóle by mi nie przeszły przez głowę. Naprawdę o to ma chodzić w tym całym oczyszczeniu, o którym od kilku dni trąbią wszyscy, co złapali w żagle antyklerykalny wiatr, oraz ich pobratymcy z katolewicy?
Z kolei wieczorem natrafiłem na TySolu na felieton Cezarego Krysztopy, który po obejrzeniu filmu postanowił podzielić się kilkoma zastrzeżeniami. Na ile są one uzasadnione, nie mnie rozstrzygać, aczkolwiek wydaje mi się, że przynajmniej część z nich i we mnie by powstała, gdybym jednak ten film zdecydował się odpalić. Być może wątki stricte polityczne absorbowałyby mnie stosunkowo najmniej, lecz już wizualne sztuczki mające jakoby skojarzyć temat pedofilii z Janem Pawłem II i owszem. Tym bardziej, że o tym aspekcie przeczytałem też u Tomasza Terlikowskiego, którego o pobłażanie hierarchom w sprawie walki z pedofilią nijak podejrzewać nie podobna.
Postanowiłem puścić ten tekst mojemu koledze lewakowi, z którym ostatnio trochę się miziamy w ramach nauki dialogu ponad podziałami. Efekt? Sążnista epistoła zaczynająca się od stwierdzenia, iż nie nazwie tego gościa (Krysztopy, znaczy) s...synem tylko dlatego, że ten jest zajobem. W toku dalszej wymiany opinii dostało się na odlew już nam obu (znaczy Krysztopie i mnie), że jesteśmy owładniętymi spiskowym myśleniem paranoikami i że jakakolwiek sugestia, jakoby stawianie znaku równości między Kościołem a pedofilią miało być komukolwiek na rękę, wyklucza nas z kręgu ludzi porządnych.
No i tak żeśmy se bardzo owocnie podialogowali. Oczywiście nie muszę tu dodawać, że lewak ów – tak jak wszyscy porządni ludzie – jest ogromnie zatroskany o los krzywdzonych przez Kościół dzieci. Kościół, a w zasadzie instytucję, system, bo dla niego to w sumie ganc egal. Czy mogłem żywić złudzenia, że to skończy się inaczej? Czy naprawdę wierzyłem, że w kolejnym rozpętanym w naszym nieszczęśliwym kraju obłędzie ci najbardziej moralnie uwzniośleni zdobędą się na jakieś tam niuansowanie? Robert Biedroń wita się z sondażową gąską, pewna wyszczekana siedemnastka na konwencji jego partii domaga się „europejskich standardów”, więc kogo obchodzą niuanse?
Ale spoko, z patologią trzeba walczyć. Co do tego niech absolutnie nikt nie ma wątpliwości. Tylko że im dłużej o tym słucham, tym bardziej – jakem stary niedowiarek – dochodzę do wniosku, że nic z tego nie będzie. Dosłownie nic, nul. Na nic procedury, wytyczne papieża Franciszka, płomienne elukubracje o. Prusaka, strojenie min przez Dominikę Wielowieyską, nadymanie się młodej kadry z „Więzi”. To może pomóc doraźnie – jak Nurofen na ćmiący ząb, który prędzej czy później i tak mus wyrwać. A wiecie dlaczego? Bo nie zadajecie właściwych pytań o źródło problemu. Ci nieliczni, co próbują – jak choćby papież senior – są przemilczani.
Wiem, że nie posiadam do takich stwierdzeń żadnych kwalifikacji. Ani merytorycznych, ani tym bardziej duchowych. To tylko taka intuicja, co se ją mogę najwyżej w felietonie zwerbalizować. Chodzi mi po głowie fragment takiego jednego wiersza Różewicza: „Nic nigdy nie zostanie / wytłumaczone / nic wyrównane / nic wynagrodzone / czas niczego nie uleczy / rany nie zabliźnią się / słowo nie wejdzie / na miejsce słowa”. Tak, nic nigdy. Jest tylko złudzenie działania, czcza bieganina. I zło, które zduszone w jednej formie odrodzi się w innej. Zło nienazwane po imieniu. Ze strachu?
A jeśli spotkacie na ulicy księdza lub siostrę zakonną, uśmiechnijcie się do nich. Będą tego bardzo potrzebować. Zwłaszcza gdy ci najbardziej „sprawiedliwi” już na dobre wezmą się do wzniosłego dzieła oczyszczania.
Marcin Królik
Fot Pixabay.com