Relacja Franciszka Kamińskiego ze strajku w Kopalni Rudna po wprowadzeniu stanu wojennego
Uciszam ludzi, przekrzykując spora wrzawę, machając wolną ręka. Po chwili jest cisza jak makiem zasiał. Ripostuję dyrektorowi J., że to wszystko wiemy z radia,telewizji i obwieszczeń, a podane jest to w o wiele bardziej zrozumiałej formie i poprawną polszczyzną. Poza tym spojrzenie pana dyrektora na sprawę różni się cokolwiek od spojrzenia nas wszystkich. Wywołuje to śmiech i burzę oklasków. Tu muszę dodać, że spojrzenie dyrektora J. rzeczywiście różniło się od naszego, bo był on bowiem mocno zezowaty, a jego sposób formułowania zdań i słownictwo pozostawiało wiele do życzenia. Ludzie to w lot pochwycili i stąd ten śmiech i oklaski. Dyrektor odszedł jak zmyty, a ludzie już na nowo poczuli więź i zaufanie do siebie. Nie było potrzeby dalszego agitowania za strajkiem.
Około [godziny] 7.00 przyjeżdżają pracownicy umysłowi, wraz z nimi pojawiają się członkowie Prezydium KZ: przewodniczący Andrzej Poroszewski, jego zastępca Staszek Lembas, Krystyna Michalik – skarbnik –księgowa i Witek Majewski. Ponieważ siedziba „Solidarności” jest opieczętowana, jako tymczasowe lokum służy im markownia. Tam postanawiamy, że zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Komisja Zakładowa zaczyna funkcjonować jako Komitet Strajkowy. Trzeba podejmować liczne decyzje w sprawie funkcjonowania kopalni, wyznaczać ludzi na niezbędne dyżury, konsultować to z dozorem. O 7.30 przychodzimy do dyrektora naczelnego Jana Sadeckiego. Są tam już zgromadzeni jego zastępcy, zawiadowca, kierownik robót górniczych i tzw. aktyw społeczno-polityczny: sekretarz PZPR, ZMS i przewodniczący związków branżowych. Wszyscy zachowują się jakby o niczym nie wiedzieli. Andrzej Poroszewski prosi dyrektora o wydanie polecenia otwarcia cechowni, bo ludzie nie mają się gdzie zgromadzić, a zachodzi pilna potrzeba spotkania dyrekcji z nimi. „Aktywiści” podnoszą głos, że nie ma takiej potrzeby w tej chwili, ludzie chcą pracować i nie można ich odrywać od pracy.
Wówczas wtrącam, że potrzeba jest, bo faktycznie jest strajk, czy się to komuś podoba, czy nie, że strajkujący zechcą pewnie wysunąć jakieś postulaty, a odmowa otwarcia cechowni może tylko spowodować zniszczenie całkiem porządnych drzwi. Spada na mnie grad oskarżeń o spowodowanie strajku, bardzo modny wówczas „ekstremizm” i rozrabiactwo. Słowna przepychanka między nami a dyrekcją i „aktywistami” trwa jakiś czas, ale w końcu do wszystkich dociera, że strajk jest naprawdę i dyrekcja może być tylko pośrednikiem między strajkującymi i władzami stanu wojennego, nie może natomiast tego strajku zgasić, bo tu nie chodzi o sprawy zakładowe.
Po otwarciu cechowni do zgromadzonych tam górników wkrótce przyszedł [dyrektor] naczelny Jan Sadecki. W krótkim przemówieniu powiedział, ze nie ocenia słuszności podjęcia strajku. Nie zamierza też nikogo agitować ani za, ani przeciw. Jesteśmy wszyscy dorosłymi ludźmi i zdajemy sobie sprawę z tego co się stało i wynikających stąd zagrożeń. On, jako dyrektor tej kopalni, górnik i jednocześnie członek NSZZ „Solidarność” pozostaje z nami niezależnie od rozwoju sytuacji i konsekwencji z tego wynikających, bowiem nadszedł czas, że godność i honor znaczą więcej niż kariera zawodowa i splendory władzy. To przemówienie spotkało się z ogromnym aplauzem strajkujących.
Następnego dnia wokół kopalni pojawiło się wojsko, a w zakładzie narastał animusz strajkujących. Nie no tylko spróbują nas zaatakować – mówili niektórzy – to im damy tak popalić, ze zapomną jak się nazywają. Zaczynało to być groźne. Jakieś tam kilofy, zaostrzone kotwie i łańcuchy przeciwko broni palnej – to może się skończyć tylko ofiarami, i to wśród naszych kolegów. Takiej odpowiedzialności [Zakładowy] Komitet Strajkowy nie mógł brać na swoje sumienie.
Robiliśmy wszystko, ryzykując utratę zaufania załogi, nawet wyrzucenie za bramę, by utemperować wojownicze nastroje. Wpuszczamy na teren kopalni pułkownika [Bogdana] Garusa i majora Maślanego z MO oraz pułkownika Majewskiego z LWP, którzy chcą pertraktować z załogą o zakończeniu strajku. Przewodniczący Andrzej Poroszewski typuje cztery osoby do prowadzenia rozmów z wojskowo-milicyjnym sztabem: mnie, Pawła Kotlickiego i Staszka Sabata z naszej Komisji Zakładowej i Grzegorza Laskę z ZBK Bytom jako przedstawiciela firm inwestycyjnych strajkujących z nami. W piątkę udajemy się na spotkanie z dowódcami. Postraszyli nas odpowiednimi artykułami dekretu, żądając rozwiązania strajku. My przekonywaliśmy, że nie jesteśmy w stanie nakazać tego kilku tysiącom ludzi, którzy są przy tym nastawieni raczej agresywnie, najlepiej niech się sami przekonają o nastrojach i spróbują porozmawiać ze strajkującymi na cechowni. Oczywiście ich przemówienia nikogo nie zastraszyły, a wystąpienie płk. Majewskiego, który słabo mówił po polsku i używał jakiejś polsko-rosyjskiej mieszanki, omal nie skończyły się zlinczowaniem. Znowu musieliśmy rzucić na szalę cały swój autorytet, by do tego nie dopuścić. We wtorek i środę jeszcze kilkakrotnie spotkaliśmy się z dowódcami, ale do niczego to nie doprowadziło. Wspólny wyjazd na „pole zachodnie” naszej kopalni utwierdził tylko nas i mundurowych, że ludzie dobrowolnie nie opuszczą kopalni. Upór strajkujących i solidarna z załogą postawa dyrektora Jana Sadeckiego spowodowała zdjęcie go ze stanowiska. Zakład zostaje zmilitaryzowany, płk. Majewski zostaje jego komisarzem i mianuje dyrektorem naczelnym Andrzeja Januchtę. Cały czas utrzymywaliśmy swoimi sposobami kontakt z innymi zakładami, wiedzieliśmy więc, jak kolejno pacyfikowano ZANAM, ZG „Lubin”, ZG „Polkowice” i DEFIL [Dolnośląską Fabrykę Instrumentów Lutniczych w Lubinie].
#NOWA_STRONA#
Górnicy z ZG „Polkowice” częściowo przeszli do nas istniejącym, podziemnym połączeniem. Trzymała się Huta [Miedzi] „Głogów”, grożąc w razie interwencji wygaszeniem pieców. Z radia dowiedzieliśmy się o masakrze na „Wujku”. Było już wiadomo, ze władza nie liczy się z niczym i jest gotowa na wszystko. W tej sytuacji wszyscy już zrozumieli, czym by się skończył aktywny opór w czasie interwencji. Można było tylko robić rzeczy ułatwiające wyjście z godnością i opóźniające bezpośredni kontakt z ZOMO. Plan opuszczenia zakładu opracowaliśmy dokładnie w różnych wariantach w zależności od kierunku uderzenia. Ostatnia noc strajku miała bardzo poważny charakter. Wszyscy zdawali sobie sprawę z grozy sytuacji. Odprawiono Mszę świętą, spowiedź powszechną, a ksiądz udzielił wszystkim absolucji in articulo mortis.
Było chyba około [godziny] 7.00 rano, jeszcze ciemno i gęsta mgła, gdy rozpoczął się atak. Poczynione wcześniej przygotowania i zabezpieczenia nie dopuściły do narażenia zdrowia i życia strajkujących. Strajkujący w z góry ustalonym porządku opuszczali zakład w dwóch grupach pod moim i Andrzeja Poroszewskiego dowództwem do punktu zbornego w kościele w Polkowicach. Po zajęciu szybów głównych ZOMO około południa spacyfikowały szyby zachodnie.
Nasza piątka prowadząca rozmowy, znana z nazwisk i wyglądu niemiała innego wyjścia niż ukrywanie się. Po kilku dniach okazało się, że Staszka Sabata nikt nie poszukuje, może dlatego, ze mjr Maślany był jego kuzynem? To dla nas było bardzo korzystne, że jeden z nas, godzien absolutnego zaufania może się swobodnie poruszać. Nie zawiodłem się i później ani razu na Staszku Sabacie.
Franciszek Kamiński